1. Zwierciadlo.pl
  2. >
  3. Spotkania

Magdalena Łazarkiewicz - Jest coraz jaśniej

Kiedy się upada, nie można wstawać z pustymi rękoma – mówi za chińskim przysłowiem. Ponad dwa lata temu niespodziewanie zawalił się jej świat, przeżyła osobistą tragedię. Reżyserka Magdalena Łazarkiewicz mówi o sile, jaką teraz czuje, i okolicznościach powstania nowego filmu, który pomógł jej znaleźć drogę.

– Za chwilę premiera twojego nowego filmu „Maraton tańca”. Wiem, że długo chodziłaś wokół tego tematu. Dlaczego tak bardzo cię pociągał?

– Chciałam opowiedzieć historię realistyczną, łącząc ją z elementami magii. Ważne było pokazanie, że za tym, co się nam przydarza, kryje się głębszy, metafizyczny sens i że to, co się dzieje, dobre lub złe, na końcu jest w stanie wygenerować dobro. To może naiwna wiara, ale z niej powstał ten film, którego akcja dzieje się w niewielkim miasteczku, gdzie pewna grupa oszustów trzymających władzę organizuje maraton tańca dla miejscowej ludności.

– Z Maciejem Kowalewskim, współautorem scenariusza, zesłaliście tam dwa dosyć dziwne anioły.

– Na tym właśnie polega przewrotność tego pomysłu: rzeczywiście zjawia się tam para szemranych aniołków, mocno podejrzanych typków. Świat, w którym się pojawiają, nie jest przypadkowy. Kręciliśmy w Dobromierzu na Dolnym Śląsku, bo dla mnie to kraina magiczna, biograficznie łącząca się z miejscem pochodzenia mojego męża Piotra, ale też z jego wtajemniczeniem mnie w ten świat. Już sam krajobraz uruchamia magiczne myślenie. Chciałam złożyć Piotrowi hołd. Nie wyobrażałam sobie tej historii w innej przestrzeni. Kiedy odszedł, byłam pewna, że chcę kręcić właśnie tam.

– Bo się tam wychował?

– Piotr zawsze był naznaczony tym krajobrazem, mimo że był zwierzęciem miejskim, potrzebował rytmu miasta, jego tłoku. A wychował się w środku lasu, w prewentorium dla dzieci z chorobami dróg oddechowych prowadzonym najpierw przez jego ojca, a po jego śmierci – przez matkę. Z tego dzieciństwa w głuszy wyrywał się ku światu, dużo czytał, śledził wszystkie ważne wydarzenia kulturalne. Siedział w swoim pokoju z nosem w książce, przyroda go nie obchodziła. Ale kiedy już zakosztował wielkomiejskiego życia, pojawiły się tęsknoty... Miały one mieć swój finał, który się nie dokonał. Zdecydowaliśmy się kupić dom pod Warszawą. Piotr cieszył się, że będzie kosił trawę, że stworzy miejsce przypominające dom jego dziadków. Dziadek był organistą, babcia gospodynią domową. Ich dom był ciepły, rodzinny, z ogrodem i własnym warzywnikiem. Piotr chciał wrócić do tych klimatów. Tyle że zamiast warzywnika chciał tam zrobić prawdziwą salę kinową.

– Kiedy realizowałaś film, wróciłaś do jego miejsc?

– Przejechałam tamtędy, wrażenie było przygnębiające. Wypieszczony, pachnący ciastem dom, którym opiekowali się rodzice Piotra, zamienił się w ruinę. Prewentorium strawił pożar, w stanie wojennym zostało przejęte przez wojsko czy też służby leśne, wielkie połacie lasu wyginęły z powodu wirusa, otoczenie zrobiło się łyse i brzydkie.

– Zdążyłaś porozmawiać z Piotrem o „Maratonie…”?

– Był świadkiem powstawania scenariusza. Przyłapywał nas z Maćkiem na pisaniu, czasem się włączał, czasami przeszkadzał, bo zabierał Maćka na balkon na papierosa. Bardzo wierzył w ten projekt. Przez całe wspólne życie była między nami wymiana energii, myśli. Najbardziej brakuje mi tej komunikacji z nim. Oczywiście, to było też potwornie absorbujące, ta jego potrzeba ciągłego przegadywania różnych spraw. We mnie było może więcej ciszy, potrzeby odsuwania się, przeżywania w sobie. Może to zabrzmi podejrzanie, ale teraz, w samotności, która przyszła tak nagle, często czuję się dość luksusowo. W większym stopniu mogę skupić się na życiu duchowym. Mam możliwość odpuszczenia sobie, ucieczki od intensywnego życia rodzinno-towarzyskiego, które się w naszym domu toczyło.

Kochałam ten ruch, ale czasami dla mnie jako dość wymagającej od siebie gospodyni bywało to dość męczące. Nagle ze śmiercią Piotra wszystko się zawaliło. Dom stał się głuchy. Odejście Piotra w ogóle było dosyć symboliczne. Akurat sprzedaliśmy mieszkanie, spakowaliśmy się, Piotr też spakował swoje rzeczy i odjechał. Bo mam poczucie, że gdzieś odjechał. Do tej pory nie jestem w stanie zrozumieć, że go nie ma. Stałam się właściwie bezdomna, użyczyli mi swojego mieszkania przyjaciele. Dom, który kupiliśmy, wymagał remontu, nie mogłam go sprzedać w takim stanie, więc musiałam spakować swoje rzeczy, wrzucić do magazynu i zostałam prawie bez niczego. Tragedia, jaką przeżyłam, przywróciła mojemu życiu prawdziwe proporcje, oprócz wszystkich negatywnych emocji poczułam również siłę i lekkość, uświadomiłam sobie, że w życiu stosujemy za dużo podpórek – opieramy się na rodzinie, na sferze posiadania, za mało skupiamy się na sobie. Poczułam się jak wędrowiec, który niczego nie ma i dzięki temu zrzuca z siebie pęta, jest tylko tym, kim jest w danym momencie. Jednocześnie – wraz z bolesnym poczuciem osamotnienia – uświadomiłam sobie, że nasza wspólna droga miała wielki sens.

– Jak to rozumiesz?

– Jestem przekonana, że po naszym związku, po obecności Piotra został wyrazisty ślad we mnie, w przyjaciołach, w ludziach, z którymi miał bliskie kontakty. Mam poczucie, że jego energia i optymizm do mnie wracają. To daje mi siłę. Dzięki temu nigdy nie poczułam się tak naprawdę opuszczona. Czasem samotna, ale nie opuszczona.

– Twój nowy film był ci potrzebny, prawda?

– „Maraton tańca” to chyba jeszcze nie jest mój najważniejszy film. Najważniejsze filmy mam przed sobą. Absolutnie to czuję. Ale był mi potrzebny. Był dla mnie bramą, przez którą przeszłam po śmierci Piotra. Znalazłam się znów na planie, z wieloma naszymi wspólnymi przyjaciółmi, którzy dali mi oparcie i poczucie wspólnoty. To mnie zbudowało wewnętrznie, chociaż było trudne, bo mieliśmy mały budżet, za mało dni zdjęciowych. A zamierzyliśmy sobie to, co najtrudniejsze – akcja filmu toczyła się w ciągu 24 godzin w plenerze. Zbiorowy bohater plus miejscowi nieobyci z filmem statyści, zmieniająca się aura, trudne elementy inscenizacyjne. Ta praca była wyczerpująca, a mimo to dała radość. Gdybym nie zrobiła tego filmu, pewnie bym zwariowała. Najbardziej się cieszę, że udało nam się – wbrew okolicznościom – zrobić film pogodny, po obejrzeniu którego – takie mam sygnały od pierwszych widzów – człowiek wychodzi z kina naładowany dobrą energią. W ten film jest zaplątana jeszcze jedna dusza: w trakcie przygotowań umarła też producentka Ania Iwaszkiewicz, bliska mi osoba, dzielny i mądry człowiek. Dusze Ani i Piotra ciągle się unoszą.

 
– Miałaś siedem lat, kiedy odszedł twój ojciec Henryk Holland. Najpierw mówiono, że został wypchnięty przez okno przez bezpiekę, później okazało się, że popełnił samobójstwo. Jak to na ciebie wpłynęło?

– Nie byłam bardzo związana z ojcem, bo rodzice rozeszli się, kiedy miałam cztery i pół roku. Ojciec nie mieszkał z nami, był człowiekiem bardzo zajętym, dużo wyjeżdżał. Nieraz myślałam, że byłabym ciekawa dorosłego spotkania z nim. Ponieważ mało go znałam, mam wyidealizowany jego obraz, zwłaszcza kiedy swoje wspomnienia konfrontuję z opiniami starszej siostry Agnieszki. Ma do niego żal, że się nie sprawdził jako ojciec. Pamiętam same miłe zdarzenia, że zabierał mnie na wystawy czy do teatru. Chłonął kulturę. Mnóstwo czytał. Co tydzień chodził na koncerty do filharmonii. Kilka razy zabrał mnie do opery, a ja starałam się sprawdzić w roli widza, tak strasznie chciałam zasłużyć na jego pochwałę, choć przeżywałam potworną mękę nudy – całą uwagę koncentrowałam na tym, żeby nie zasnąć. Z książki o ojcu i z materiałów, które ostatnio czytam w IPN-ie, zdeponowanych po rewizji w jego domu, wyłania się obraz człowieka wrażliwego, który miał olbrzymi potencjał intelektualny i erudycyjny, ale przez czas, w którym żył, popełnił szereg błędów. Teraz widzę go jako tragiczną postać. Był naznaczony traumą wojny, Holokaustu, nie umiał sobie z tym poradzić. Co rozumiałam z jego odejścia? Dziecko sporo czuje i rozumie.

– Jakie emocje pamiętasz z dzieciństwa?

– Nie było dla mnie krainą szczęśliwości. Wprawdzie niczego mi nie brakowało, byłam otoczona opieką, miłością, ale miałam bolesne poczucie, że świat jest nie najlepiej poukładany, że strasznie w nim dużo cierpienia. Nosiłam to piętno w sobie. Może to genetyczne, poholokaustowe obciążenie? Taki wdrukowany stygmat? Pomyśl, przecież urodziłam się zaledwie dziewięć lat po wojnie – te wszystkie traumy musiały być w ludziach, wśród których się wychowywałam, jeszcze bardzo świeże, na pewno to podświadomie czułam. Ciągle były we mnie pytania. Teraz oglądam się za siebie i widzę małą dziewczynkę z kręconymi blond włoskami, która wygląda jak aniołek, ale ma w sobie smutek, ciemne emocje. Miałam kłopot z identyfikacją, z wiarą, niewiarą, nie miałam przewodnika. Czułam się osamotniona w tych dziecięcych niepokojach.

– A wspomnienie szczęścia?

– Najszczęśliwsza byłam pod koniec liceum i później na studiach. Czułam, że jestem dorosła i mogę podejmować decyzje. Wiedziałam, że będę robiła coś, co ma związek z twórczością. Na początku myślałam o teatrze. Miałam grupę przyjaciół, byłam zakochana, świat był piękny. Wybrałam kulturoznawstwo we Wrocławiu. Festiwale Teatru Otwartego organizowane przez teatr Kalambur, przy których pracowałam, teatr Grotowskiego, Jazz nad Odrą. Moim profesorem był Kazimierz Braun, który udostępnił nam w teatrze salę prób, stworzyliśmy grupę, której część później współtworzyła teatr Gardzienice. To był czas fermentu artystycznego, opozycji do salonowej Warszawy. Mało kto miał we Wrocławiu dom, do którego można było zaprosić gości. Moi kumple sporo pili, dużo recytowali. Kochaliśmy się w poezji Jesienina, piliśmy do dna. Dworzec nocą, kino non stop, ludzie, którzy przyjeżdżali z całego świata i tułali się po mieście. W życiu dorosłym tak intensywnie szczęśliwa czułam się też po urodzeniu dzieci, ale to było inne szczęście, zaprawione jakimś egzystencjalnym niepokojem.

– We Wrocławiu poznałaś Piotra?

– Studiował na polonistyce, był chłopakiem koleżanki ze studiów. Kiedy przychodziło się do biblioteki Ossolineum, siedział tam zawsze: potwornie chudy facet z długim nosem w książce. Stamtąd szedł do kina na dwa albo trzy seanse, spotykaliśmy się w dyskusyjnych klubach filmowych. Często widywałam go na stołówce studenckiej. Pojawił się na moim balu podyplomowym ze swoim przyjacielem Waldkiem Krzystkiem i wtedy nasza wspólna znajoma, późniejsza żona Janka Różewicza, Małgosia, widząc Piotra i mnie, powiedziała: „oj, widzę, że coś z tego będzie”. Potem zupełnie straciliśmy się z oczu, spotkaliśmy się na egzaminach do łódzkiej szkoły filmowej, gdzie się nie dostaliśmy.

– To kiedy wasze drogi się zeszły?

– Napisał do mnie już jako student reżyserii szkoły katowickiej. Prosił, żebym ściągnęła Agnieszkę na spotkanie ze studentami. Agnieszka nie chciała jechać sama. Wyruszyłyśmy razem, spóźniłyśmy się na pociąg. Powiedziała: „w takim razie trudno”, ale miałam determinację i zaproponowałam, żebyśmy złapały stopa. Umówiłyśmy się, że jeśli w ciągu dziesięciu minut nie złapiemy samochodu, to wracamy. Dojechałyśmy do Katowic z opóźnieniem, większość uczestników spotkania już się wykruszyła, Agnieszka pojechała dalej do Krakowa, ja zostałam. Potem zdecydowałam się zdawać do Katowic.

– Już wiedziałaś, że chcesz robić filmy?

– Wybierałam teatr, bo nie chciałam być posądzona, że naśladuję drogę Agnieszki. Nie żałuję tego, trochę czasu spędziłam w teatrze w Olsztynie, w sekretariacie literackim, i potem kilka anegdot z tego okresu sprzedałam Agnieszce, która spożytkowała je w scenariuszu do filmu „Aktorzy prowincjonalni”. Zgłosiłam się do Wajdy, który akurat robił „Panny z Wilka” i szukał asystenta. To był chyba jedyny wypadek w moim życiu zawodowym – chociaż wiem, że nikt w to nie uwierzy – kiedy skorzystałam z protekcji Agnieszki.

– W Katowicach już byliście z Piotrem parą?

– Nawet więcej niż parą, bo w brzuchu istniał już obywatel Antoni. Później pojawiła się Gabrysia. Jakoś sobie radziliśmy, nasze mamy bardzo nam pomagały. Ale nie ukrywam, patrząc z perspektywy, że niosłam duży ciężar. Nie mogę powiedzieć, że Piotr mi nie pomagał, ale dla Piotra religią była praca. Długo dojrzewał do umiejętności czerpania przyjemności z życia. Dopiero kiedy został dziadkiem, ze wzruszeniem obserwowałam, z jaką uwagą i czułością zajmuje się naszymi wnuczkami, bliźniaczkami Antosią i Milenką, czułam, że jest w tej roli szczęśliwy i spełniony. Chciałabym coś jeszcze powiedzieć o naszej relacji. Świadomie zdecydowaliśmy się, żeby dawać sobie bardzo dużo wolności. To rozprzestrzeniło się na nasze kontakty z dziećmi. Antek na pogrzebie Piotra powiedział o tym bardzo pięknie. Mówił, że miłość Piotra do niego polegała na tym, że go obdarował wolnością. Nawzajem zostawialiśmy sobie swoje terytorium i nie wchodziliśmy w nie.

– Pamiętasz wasze pierwsze mieszkanie?

– To właśnie to, w którym rozmawiamy, do którego wróciłam po śmierci Piotra. Życie zatoczyło koło. To mieszkanie udostępnili nam przyjaciele rodziców, którzy wyjechali za granicę. Najpierw tu mieszkali Agnieszka z Laco Adamikiem, tu urodziła się ich Kasia. Potem zamieszkałam w nim z Piotrem i tu urodziły się nasze dzieci. Potem one tu mieszkały, potem znów Kasia. Przechodziło z rąk do rąk i w końcu stało się już naszym mieszkaniem, ale bardzo trudne było podjęcie decyzji, że tu wrócę. Potwornie się tego bałam. Takie wejście dwa razy do tej samej rzeki. Postanowiłam zupełnie zmienić przestrzeń, zbudować na nowo, została jedna oryginalna ściana. Teraz już czuję się tu bardzo dobrze. Jednym z powodów, dla których tu wróciłam, jest mama, która mieszka za ścianą.

– Mama ci matkuje?

– Już nie w takim stopniu jak kiedyś, kiedy codziennie podawała przez balkon obiady, ale wciąż ma w sobie tytaniczne siły. Ciągle kogoś gości, robi obiady rodzinne, na których się zbieramy, jest bardzo aktywna. Mama była dziennikarką i ma silny nawyk czytania gazet, jest ciągle ciekawa świata.

– Jak jest za bramą, którą przeszłaś?

– Dosyć jasno. Czuję się naładowana energią. Mam poczucie siły, która mnie prowadzi, czuję się zaopiekowana przez tę siłę.

Share on Facebook Send on Messenger Share by email
Autopromocja
Autopromocja

ZAMÓW

WYDANIE DRUKOWANE E-WYDANIE
  • Polecane
  • Popularne
  • Najnowsze