1. Zwierciadlo.pl
  2. >
  3. Wywiady
  4. >
  5. Danuta Stenka: „Odsłonić się bez lęku, a nawet pomimo lęku, to dopiero jest wyzwanie! W tym się trenuję”

Danuta Stenka: „Odsłonić się bez lęku, a nawet pomimo lęku, to dopiero jest wyzwanie! W tym się trenuję”

Danuta Stenka (Fot. Aleksandra Zaborowska)
Danuta Stenka (Fot. Aleksandra Zaborowska)
Zgodziła się na sesję okładkową w samym centrum Warszawy, a w jej pozowaniu widać tyle swobody, luzu, jakby miasto i ruchliwe ulice to był jej żywioł. Czy faktycznie tak jest? Gdzie Danuta Stenka czuje się najlepiej i najbezpieczniej? I co najtrudniej jej odsłonić przed innymi?

Kiedy oglądałam zdjęcia z sesji okładkowej, na których pozujesz z Pałacem Kultury w tle, przyszło mi do głowy, że to przecież dla ciebie szczególny fragment miasta, bo od niego zaczął się warszawski rozdział twojego życia.
To prawda. Mówimy o roku 1991, czyli o moich początkach w Teatrze Dramatycznym, który się mieści właśnie w Pałacu Kultury. To był zresztą mój punkt orientacyjny, taka moja latarnia morska – bo wtedy Warszawy zupełnie nie znałam i ilekroć nie wiedziałam, gdzie dokładnie jestem, szukałam wzrokiem Pałacu, wystającego ponad inne budynki, dzięki czemu zawsze w końcu znajdowałam drogę [śmiech]. Nie pamiętam już, z jakiego powodu przeniosłam się tutaj nie jesienią, na początku sezonu teatralnego, tylko zimą, w styczniu. Szaro, ponuro, plucha, na ulicach nie było najpiękniej. Swoją drogą, początek lat 90. to w ogóle specyficzny czas – na przykład przed moim zakładem pracy [śmiech], na placu Defilad, było gigantyczne targowisko, gdzie towar przechowywano w tak zwanych szczękach czy rozkładano na łóżkach polowych. Kiedy po paru latach zastąpiły je dwie wątpliwej urody blaszane hale, poczuliśmy, że powiało luksusem, bo wreszcie zapanował jakiś porządek, wszystko było pod dachem, w środku otwarto butiki, a co najważniejsze delikatesy, gdzie można było po próbie zrobić jakieś zakupy.

Szybko poczułaś się tutaj u siebie?
Skąd! Warszawa mnie przerastała.

Dlaczego?
Przerażała mnie swoją skalą, pędem. Tutaj się wszyscy wszędzie spieszyli, odczuwałam to na ulicy, ale i w samym teatrze. Byłam przyzwyczajona do zupełnie innego rytmu. Przyjechałam tu z Poznania, gdzie przez dwa i pół sezonu grałam w Teatrze Nowym, a wcześniej cztery sezony przepracowałam w Szczecinie, we Współczesnym. Tam życie toczyło się wokół teatru. Spotykaliśmy się rano na próbach, po czym, nie przerywając dyskusji, zjadaliśmy wspólnie obiad, czy to w czyimś domu, czy na mieście, żeby wrócić razem na spektakl, a po nim rozchodziliśmy się wreszcie do domów, chyba że ktoś zaprosił do siebie. Nie mogliśmy się ze sobą nagadać, nabyć. Nierzadko bywało, że u moich przyjaciół wręcz pomieszkiwałam. I nagle znalazłam się tutaj, w miejscu, gdzie po próbie wszyscy natychmiast znikali, bo biegli do filmu, do telewizji, do radia. Choć może nie chodziło tylko o ludzi i o samo miasto, ale o moją niegotowość, za małą pojemność, żeby to wszystko w sobie pomieścić. Wynajmowałam tu jedynie pokój, mój mąż został w Poznaniu. To tam mieliśmy mieszkanie i to tam był mój dom. Jeździłam do męża, ale na tyle często, na ile pozwalał skromny budżet początkujących aktorów i życie na dwa gospodarstwa.

Danuta Stenka (Fot. Aleksandra Zaborowska) Danuta Stenka (Fot. Aleksandra Zaborowska)

Poza tym Warszawa pod względem zawodowym niesamowicie mnie onieśmielała. W mojej decyzji przejścia tutaj było więcej ciekawości niż oczekiwań. Miałam 30 lat i siedem sezonów teatralnych za sobą. Zdawałam sobie sprawę z tego, że jeśli chodzi o film czy telewizję, to aktorek w moim wieku już się w tym mieście nie szuka, już się je od kilku lat zna. Nie spodziewałam się gwiazdki z nieba, tymczasem nagle wszystko u mnie przyspieszyło. Ledwo ochłonęłam, ledwo się trochę oswoiłam, obwąchałam z zespołem, a już dostałam propozycję roli w Teatrze Telewizji, potem kolejną, i w radiu... Takie tempo, wciąż nowe twarze, wybitne postaci, osoby, które wcześniej widywałam tylko na ekranie – dla mnie to było coś zupełnie nowego, nieznanego, piekielnie stresującego, ale ekscytującego. A mimo to czułam, że tutaj jestem tylko jedną nogą i wcale nie tą, na której trzymam ciężar.

Kiedy coś się przełamało? Kiedy dokładnie poczułaś, że to już nie jest etap przejściowy?
Chyba wtedy, kiedy na świecie pojawiła się moja pierwsza córka. Myślę, że to dzięki dzieciom zaczęłam się tutaj zakorzeniać.

A teraz? Czujesz się warszawianką?
Nie. Jestem Kaszubką.

Nie zapomnę, jak przed laty opowiedziałaś mi historię, jak to twój znajomy w czasach, kiedy wynajmowałaś swoje pierwsze po studiach mieszkanie, nie mógł uwierzyć, że nie zamykasz drzwi na klucz. Był przerażony, krzyczał: „Czyś ty, Danka, zwariowała?!”.
Tak [śmiech]! Dostałam w Szczecinie służbowe mieszkanko na parterze, na wprost wejścia do klatki – otwartego, żadnych domofonów nie było. Znajomy zapukał, a ja podeszłam do drzwi, nacisnęłam klamkę i po prostu je otworzyłam. Ileż się od niego nasłuchałam o braku odpowiedzialności i wyobraźni, o tym, co mi grozi, bo przecież w każdej chwili ktoś może wejść!

Co prawda zaczęłaś się zamykać, ale jeszcze przez jakiś czas nie mogłaś się pozbyć palącego uczucia wstydu, kiedy ktoś cię odwiedzał, a ty musiałaś najpierw odryglować drzwi.
Starałam się otwierać zamek jak najciszej albo naciskałam jednocześnie klamkę, żeby zagłuszyć jego dźwięk. Stosowałam różne sztuczki, żeby tylko mój gość nie pomyślał, że traktuję go jak potencjalnego złodzieja. U nas w Gowidlinie, kiedy ludzie wychodzili na przykład w pole, zostawiali drzwi domknięte tylko na klamkę. Jeśli sąsiad czegoś potrzebował, mógł wejść i to sobie wziąć. Trochę mi zajęło, zanim przywykłam i dotarło do mnie, że nikogo tym zamykaniem się od środka na zamek nie obrażam, że w mieście wszyscy tak robią, nie ma w tym nic dziwnego.

Muszę ci powiedzieć, że byłam pod wrażeniem, ile w twoim pozowaniu w samym centrum Warszawy było luzu. Miasto, jego ruchliwe ulice to teraz twój żywioł?
Rzeczywiście czułam się podczas sesji fantastycznie. Przede wszystkim dzięki świetnej ekipie, myślę, że ten wypad na miasto wyzwolił we wszystkich jakąś superenergię. Co nie znaczy, że na co dzień jestem zwierzęciem miejskim. Mieszkam na obrzeżach Warszawy, bo jako wiejskie dziecię nie wyobrażałam sobie, żeby zasypiać z przystankiem autobusowym przy łóżku. Potrzebuję wokół domu choć odrobiny zieleni i spokoju. O ciszy nie marzę, bo w tych „okolicznościach przyrody” za oknami nie mam szans na ciszę, jaką pamiętam z dzieciństwa. Zresztą w Gowidlinie też już nie ma tamtej ciszy. Jest inna, odpowiednia na obecne czasy.

Danuta Stenka (Fot. Aleksandra Zaborowska) Danuta Stenka (Fot. Aleksandra Zaborowska)

Porozmawiamy o „Drużynie A(A)”? Ten numer „Zwierciadła” ukazuje się krótko przed premierą filmu. Ciekawa jestem przede wszystkim, jak ty to zrobiłaś, w jaki sposób zmieniłaś się w filmową Wiolę. Nie chodzi o ciuchy, fryzurę, charakteryzację, tylko o coś w ciele, o jakąś zasadniczą zmianę. Próbowałam rozszyfrować, czy to spojrzenie, czy może sposób, w jaki stoisz albo trzymasz głowę, ale nadal nie wiem, co jest w tej metamorfozie kluczowe.
Przypomina mi się „Boża podszewka” [serial kręcony w latach 1997–1998 – przyp. red.], a konkretnie te sceny, w których moja postać miała już ponad siedemdziesiątkę. Dopiero w czasie zdjęć złapałam się na tym, że chodzę, podpieram się, gestykuluję jak moja babcia. A nie podglądałam jej, nie próbowałam jej naśladować, to się wydarzyło poza moją świadomością. Stało się tak, jakby moje nieustanne myślenie o tej postaci obudziło we mnie starą kobietę, która jest tam od zawsze, czeka tylko na swój czas.

W przypadku Wioli z „Drużyny A(A)” obserwowałam chłopaków podczas prób i na planie. Zaskoczyło mnie, bo nigdy przedtem na to nie zwróciłam uwagi, że kiedy stają tak trochę niepewnie, no wiesz, w takim geście „postoję tu sobie i poczekam na rozwój wypadków”, to w przeciwieństwie do nas, dziewczyn, które podpieramy się w talii, oni najczęściej kładą dłonie na biodrach, o, tutaj, nisko [Danuta Stenka staje pośrodku kawiarnianej sali i natychmiast zmienia się w swoją filmową postać – przyp. red.]. Zobacz, co się dzieje, wystarczy, że się lekko pochylisz, kark niżej i patrzysz spode łba. A taka sylwetka wymusza inny ruch, inaczej chodzisz. Do tego boks – Wiola nie jest profesjonalną zawodniczką, ale trenuje regularnie od lat, mnie w związku z tym też zapewniono treningi boksu. Ojciec mojej bohaterki miał warsztat samochodowy i swojego ukochanego syna. Córki w ogóle nie przyjmował do wiadomości. Do tego doszło nieudane małżeństwo – Wiola ukryła, opakowała tę wrażliwą dziewczynkę, którą była, w męską zbroję, bo w jej świecie tylko to dawało szansę przetrwać, żyć na swoich warunkach. Cały tragizm i komizm tej postaci bierze się stąd, że główny komunikat, jaki ona ma do przekazania światu, brzmi: „Nie podchodź, nie ryzykuj, bo ja w każdej chwili mogę ruszyć do ataku”.

Ty, prywatna, trzymasz głowę wysoko?
O nie, od dziecka tata klepał mnie po plecach, żebym się nie garbiła, ale garbię się do tej pory, no może poza jakimiś oficjalnymi sytuacjami, choć wtedy postawę najczęściej wymusza na mnie kostium, który na siebie nakładam.

Mówisz o kostiumach filmowych i teatralnych?
O nich też. Starzy aktorzy mawiali, że rolę buduje się od butów, i coś w tym jest. Kiedyś bardzo lubiłam zakładać kostium w ostatniej chwili, najchętniej dopiero na trzeciej próbie generalnej. Działał jak turbodoładowanie, czułam, jakbym jeszcze na koniec dostała energetycznego kopa, moja postać się domykała. Pieruńsko ważny moment! Kiedyś w „Damach i huzarach” w reżyserii Janusza Nyczaka zdarzyło się tak, że po dwóch czy trzech miesiącach męki bez rezultatu dopiero założony na próbie generalnej kostium „odpalił” postać. Jak magnes przyciągnął z całego okresu prób, poszukiwań, błądzenia tylko to, co składało się na tę konkretną, fredrowską „Zosię, lat ośmnaście”, i w ułamku sekundy ona się stała. Mówię tu o teatrze, ale jeśli pojawiam się na oficjalnej premierze, gali czy innym wydarzeniu, to też jestem w kostiumie. Długa suknia na przykład wymusza, żebym trzymała się prosto jak struna: już w przymierzalni dodaje mi kilka centymetrów i to bez szpilek. Bo na co dzień, jak widzisz, chodzę na płaskim, głównie w trampkach i w dżinsach, czyli miękko, miło, luzik, idealne warunki, żeby się swobodnie garbić [śmiech].

Słowo „kostium” sugerowałoby granie jakiejś roli, tymczasem przychodzę do Maćka Zienia – bo ostatnimi czasy najczęściej on się mną wizerunkowo opiekuje – staję u niego w przymierzalni przed lustrem i nie mam poczucia, że on mnie za kogoś przebiera. Maciek po prostu potrafi wydobyć ze mnie różne odsłony mnie samej. Czasem przymierzam kilka rzeczy, które obiektywnie są bardzo ciekawe, ale mnie w nich nie ma. Ja to czuję, a on to widzi.

Taka historia sprzed trzech czy czterech lat, kiedy mnie Maciek ubierał na galę wręczania Orłów: miał kilka propozycji, zakładałam je kolejno i nagle przyniósł biały garnitur z oversize’ową górą i szerokimi spodniami. Pomyślałam sobie: „No nie, to się nie może udać, będę w tym wyglądała, cytując moje córki, »jak kwadrat«. Jestem przecież za niska!”. Ale kiedy ten garnitur włożyłam, od razu wiedzieliśmy, że to jest to. Biodro samo mi się wysunęło do przodu, ręka powędrowała do kieszeni.

Wiesz, pamiętam taki sen z dzieciństwa – popatrz, jakie musiał wywołać silne wrażenie, skoro nadal mam go w głowie – otwieram szafę w moim pokoju, a w niej same księżniczkowe sukienki. Wszystkie moje! Wyjmuję jedną, wkładam, jestem bezgranicznie szczęśliwa... No i tu się oczywiście budzę. Tamta dziewczynka, która chciała pójść w ślady mamy i zostać nauczycielką, jednak wyśniła sobie przyszłość. Sen mi się ziścił z nawiązką – tyle już miałam pięknych sukien, z różnych epok! Choć bywa i tak, że biegam cały dzień po planie w bluzie Wioli. Najzwyklejszej, jak się tylko da, żeby się idealnie zlewała z tłumem.

Ciekawe, że Wiola jest samotnicą, a jednocześnie można na niej polegać. „Drużyna A(A)” to komedia, ale też film całkiem serio poruszający wątek uzależnienia i terapii, jest w gruncie rzeczy pochwałą bycia razem, działania w grupie. Myślę, że to całkiem dobry przekaz na dzisiejsze czasy, bo w codziennym życiu coraz rzadziej tworzymy z wyboru zgrane grupy, drużyny, wspólnoty. Tak, kiedyś było mi zdecydowanie pod tym względem łatwiej. Wspominałam o moich początkach w zawodzie w Teatrze Współczesnym w Szczecinie. Miałam to wielkie szczęście, że doświadczyłam naprawdę wspólnotowego teatralnego życia. A potem tutaj, w Warszawie, dobrym spoiwem okazały się dzieci. Przeprowadziliśmy się w okolice, gdzie ludzie, w podobnej sytuacji co my, stawiali domy, zakładali ogrody, posyłali dzieci do przedszkola, do szkoły, więc organizowaliśmy sobie sąsiedzką pomoc, woziliśmy dzieciaki, spotykaliśmy się w tych swoich ogródkach. Pięknie to wspominam. Nasza grupa nadal istnieje, mimo że latorośle podorastały i wyfrunęły z domów. Ktoś się wykruszył, ktoś nowy się pojawił, ale w całej tej bieganinie jakoś trudno się umówić. Pozostały nam sylwestrowe domówki i tęsknota do dawnych spontanicznych spotkań, które, wierzę w to, jeszcze powrócą. Jest też fantastyczna grupa, która się utworzyła wokół przyjaciela mojego męża z wrocławskiego podwórka i jego żony. Przyjaciel wyemigrował z rodzicami jako nastolatek do Niemiec, ale więź przetrwała. Tak jak i moja przyjaźń z gowidlińskiej podstawówki.

Niezwykłe jest to poczucie, że można żyć w różnych światach, mogą nas dzielić setki czy tysiące kilometrów, ale kiedy się człowiek wreszcie spotyka, to jest tak, jakbyśmy się nie widzieli kilka dni – nadal mamy sobie mnóstwo do powiedzenia, nadal to samo nas wzrusza i śmieszy, tak samo się wygłupiamy. To wielki skarb, że, choć czas mija, świat się zmienia, my się zmieniamy, niektóre relacje trwają niezmiennie. Oczywiście nie bez naszego udziału.

Danuta Stenka (Fot. Aleksandra Zaborowska) Danuta Stenka (Fot. Aleksandra Zaborowska)

Wspomniałaś o dzieciach wyfruwających z domu. Jak ci jest w roli mamy dwóch dorosłych kobiet?
Od początku zdawaliśmy sobie z mężem sprawę, że pięć i pół roku to spora różnica wieku, która nie daje siostrom większych szans na wspólne dorastanie, na spotkanie w tym dorastaniu. Tym bardziej że nasze córki były od siebie absolutnie różne. Dwa przeciwległe bieguny. Z jednej strony – świat uporządkowany, planowanie i systematyczna realizacja. Z drugiej – kompletny spontan, co ma być, to będzie, życie jest piękne. Mieliśmy nadzieję, że jako siostry będą się po prostu akceptować. Tylko tyle i aż tyle. Czas mijał, dorastały, pracowały nad sobą i, ku naszemu, rodziców, zaskoczeniu, nagle zaczęły się nie tylko dogadywać, ale też przyjaźnić i w tych swoich odmiennościach szanować, nabrały do siebie zaufania. I to jest, kurczę, niezwykłe. Ostatnio złapałam się na tym, że jestem trochę zazdrosna, bo przyjeżdżają do nas, a rozmawiają głównie ze sobą [śmiech]. Ale tak naprawdę to dla nas wielkie i niespodziewane szczęście.

Swoją drogą, macierzyństwo od samego początku mnie zaskakiwało. Zanim dziewczyny pojawiły się na świecie, wiedziałam, że prawdopodobnie prędzej czy później będę miała dziecko, ale nie było we mnie jakiejś palącej potrzeby. A kiedy urodziła się Paulinka, potem Wiktoria, to nagle jakby kurtyna ograniczająca mój świat poszła w górę. Objawiła mi się przestrzeń, której się w ogóle nie spodziewałam, ocean niewyobrażalnych odczuć, emocji.

Zawsze się zastanawiałam, czy jeśli się jest aktorką tej klasy co ty, jeśli potrafi się zagrać praktycznie wszystko, to czy można tę umiejętność przełożyć na własne życie emocjonalne. Wyobrażam to sobie tak, że jesteś zrozpaczona, roztrzęsiona, ale sięgasz po aktorskie narzędzia i zaczynasz odgrywać spokój, oddech faktycznie się uspokaja, tętno spada...
Pamiętam taką sytuację sprzed lat, kiedy, kompletnie przez kogoś emocjonalnie zmiażdżona, postanowiłam ukryć swoje prawdziwe uczucia i wywołać w sobie dobry nastrój. Po chwili zorientowałam się, że to działa – nie tylko na innych, ale przede wszystkim na mnie samą. Jakby mój mózg, moje centrum dowodzenia odczytało sygnały i uznało ten stan za autentyczny. I to się nagle okazało jakimś niesamowitym źródłem siły.

Danuta Stenka (Fot. Aleksandra Zaborowska) Danuta Stenka (Fot. Aleksandra Zaborowska)

Ja mam te narzędzia na podorędziu, bo używam ich w pracy, na co dzień, ale one są dostępne nie tylko dla aktora. Wydaje mi się, że każdy człowiek postawiony pod ścianą coś przed sobą czy przed innymi odgrywa, często zresztą zupełnie nieświadomie, instynktownie, żeby nie zostać pożartym. Czuje strach, jest zdenerwowany, więc zaczyna mówić spokojnym, mocnym głosem, jest zrozpaczony, ale mimo to się uśmiecha... Natomiast jeśli chodzi o mnie prywatną, nie to jest wysoko zawieszoną poprzeczką, bo w roli, nieważne jak byłaby wymagająca, jestem w miarę bezpieczna, nie widać mnie zza niej. Co dla takiej osoby jak ja, czyli dośrodkowej, o naturze obserwatora, która woli słuchać i przyglądać się zza węgła, niż brylować, jest sytuacją idealną. Dla mnie wyższa szkoła jazdy, taki level hard, to nie używać żadnych zasłon. Pokazać siebie, tego bezbronnego żółtego kurczaczka, schowanego gdzieś tam w najgłębszej głębi mojego wewnętrznego człowieka. Odsłonić się bez lęku, a nawet pomimo lęku, to dopiero jest wyzwanie! W tym się trenuję.

Ładna puenta rozmowy, choć ja na koniec chciałam ci zadać jeszcze jedno pytanie: gdzie się widzisz za pięć albo za 10 lat?
Po pierwsze widzę siebie nadal w teatrze, w zawodzie, ale bez wyrzutów sumienia, że powinnam teraz, zaraz, natychmiast czymś się zająć. Widzę siebie więcej siedzącą w domu, z niewydzieranym czasem, spokojnie na leżaczku czy kanapie czytającą, co chcę, a nie głównie to, co mi sugeruje czy wymaga ode mnie praca. Widzę siebie w warzywnym ogródku, moim wielkim odkryciu ostatnich lat, gdzie zapominam o bożym świecie – idę po jakąś pietruchę, a wracam za dwie godziny i naprawdę nie wiem, co robiłam, bo tam czas płynie inaczej. Widzę siebie podróżującą. A przede wszystkim delektującą się życiem.

To marzenia czy plany?
Azymut mam wyznaczony. Może jestem trochę maruderem, ale to dobra droga.

Danuta Stenka spędziła dzieciństwo na Kaszubach, w miejscowości Gowidlino. Tuż po maturze pracowała jako nauczycielka w szkole podstawowej, do której sama wcześniej uczęszczała. Aktorka teatralna, filmowa i serialowa. Wielokrotnie nagradzana, między innymi Orłami za role w filmach „Chopin. Pragnienie miłości” i „Katyń”. Uhonorowana Nagrodą im. Cypriana Kamila Norwida, Nagrodą im. Ireny Solskiej i Nagrodą im. Aleksandra Zelwerowicza. Najnowszy film „Drużyna A(A)”, w którym zagrała jedną z głównych ról, wejdzie do kin 20 września.

Share on Facebook Send on Messenger Share by email
  • Polecane
  • Popularne
  • Najnowsze