Menopauza to czuła nauczycielka. Mówi nam: „Halo, teraz! Teraz się przebadaj, teraz zapisz się na pilates, teraz zacznij biegać, teraz pojedź do Nowej Zelandii…” – przekonuje Anna Augustyn-Protas, autorka książki „W pełni. Jak zaprzyjaźnić się z menopauzą i brać od życia to, co najlepsze”. Rozmawiamy o tym, dlaczego warto polubić ten czas. Bo warto.
Tekst pochodzi ze „Zwierciadła” 4/2025
Podoba mi się, że pisząc o kobietach w trakcie przemiany menopauzalnej lub po niej, używasz słowa „dziewczyny”.
Bo ja jestem dziewczyną! Tak się czuję.
Choć opowiadasz o okresie życia, w którym świat chce nas przyporządkować do kategorii senioralnej. Moja mama nie wypowiadała słowa „menopauza”, choć przechodziła ją ciężko i trudno jej było to ukryć. Miała wszystkie klasyczne objawy, ale kiedy o nie pytałam, mówiła, niechętnie i ściszonym głosem, żeby tata nie usłyszał: „Wiesz, to TEN czas…”. Kiedy przestałyśmy unikać tematu, kiedy zaczęłyśmy go oswajać?
Pięć, może dziesięć lat temu? Dzięki ruchom kobiecym, kobiecej rewolucji. Chcemy być widzialne – całe. A to domaganie się widzialności jest tym skuteczniejsze, że przychodzi od kobiet, które są zdolne do rewolucji,czyli są dojrzałe i silne, mają estrogeny zrównoważone androgenami, bo zmiana hormonalna dodaje nam odwagi. Widzę po sobie: po pięćdziesiątce umiem powiedzieć „nie”, umiem otworzyć drzwi nogą. Wcześniej zawsze byłam grzeczną dziewczynką. Ale ten etap w życiu bywa dla nas samych wstydliwy i trudny. Zmieniają się nam ciała, i to w rok. I zmienia się nam perspektywa: menopauza to pierwszy dzwonek, pierwsza poważna informacja o naszej przemijalności, a podstawą wszystkich lęków jest przecież lęk przed śmiercią. Teraz to do nas dociera. Nie tylko pojawiają się zmarszczki czy sypie owal twarzy, ale zmienia się ciało, zaczynamy tyć, co jest naturalne, bo przez ubytek estrogenów obniża się wrażliwość na insulinę, mamy zaburzony metabolizm cukrów, tłuszcz trzewny do czterdziestki to jakieś 9 proc., potem rośnie nawet do 21. To naturalne, ale przez swoją nagłość wstrząsające.
Czujemy, że natura powoli z nas rezygnuje. Miała na nas plan do pięćdziesiątki: reprodukcja, wychowanie potomstwa, a potem macha na nas ręką, radź sobie sama. Chcesz być pełna energii, to o to zawalcz. I o tym jest druga część książki: że mamy narzędzia, które nam w tym pomogą.
Książka jest optymistyczna, mówi, jak czerpać radość z tej części życia, jeśli ją dostałyśmy od losu. Oczywiście możemy mówić, że nie chcemy mieć znowu 20 lat…
Nie znam kobiety, która by chciała cofnąć się w czasie. Zawsze o to pytam podczas spotkań, żadna jeszcze nawet w największej sali nie podniosła ręki.
Ale z drugiej strony patrzymy na stare zdjęcia, widzimy, jakie byłyśmy ładne, pamiętamy poczucie, że tyle jeszcze przed nami.
Zawsze myślałam: kiedyś pojadę do Nowej Zelandii. A teraz: zaraz, zaraz, ale jeśli, to muszę już, bo potem wielogodzinna podróż samolotem będzie zbyt trudna… Mam realną perspektywę końca, a ona oddziałuje na psychikę. Dlatego uważam, że meno to wielki dar. Bo mówi nam: „Halo, teraz! Teraz się przebadaj, teraz się zapisz na pilates, teraz pojedź do Nowej Zelandii…”. Każdy etap życia ma dobre strony, ma też gorsze. Ale ten od 45 lat w górę ma wyjątkowo złą prasę. Stąd mój ultraoptymistyczny ton – żeby ją wypośrodkować. Wierzę w siłę słów. Jak się nam powie, że po pięćdziesiątce będziemy niewidzialne, to będziemy niewidzialne. Chciałabym zmienić zaklęcie, powiedzieć: „Tyle możesz!”. Bo możesz. O ile o siebie zadbasz.
Co dla ciebie jest najważniejsze w myśleniu o tym czasie, co doradziłabyś przyjaciółce?
Podstawa to dobrze się odżywiać, ćwiczyć, inaczej myśleć o życiu i o sobie. Trzy filary. Plus dwa pomocnicze, podtrzymujące: słońce i sen. Ja nienawidzę się ruszać, ale chodzę na pilates, a zamiast na kawę staram się umawiać na spacer. Codziennie rano rozciągam się przy ekspresie do kawy.
Ja to od dawna robię, a podczas mycia zębów ćwiczę mięśnie głębokie.
Właśnie, żeby wykorzystać każdą okazję. Moja mama, 80 lat, tańczy podczas oglądania telewizji. Ruch to konieczność, to już nie jest kwestia gładkiego tyłka, tylko tego, czy za 30 lat będziemy chodzić z balkonikiem, czy bez.
A co ze zmianą myślenia? Bo możemy różne rzeczy wprowadzać do naszego życia, ale wszystko się zaczyna od głowy – żeby zmiana była trwała, musimy zacząć inaczej myśleć.
Zawsze się jeżę, kiedy słyszę „proste” rady w rodzaju „pokochaj siebie”. Bo jak to zrobić, jak się wyciągnąć za włosy? Szczęśliwie w okresie meno może być łatwiej o nowe myślenie. Mamy doświadczenie życiowe, z jednej strony potraciłyśmy złudzenia (co też cenne), z drugiej wiemy, na co nas stać, coś umiemy, w czymś jesteśmy mocne. A i sama transformacja, przez przemiany hormonalne, nam w tym pomaga. Gdy obniża się poziom estrogenów i słyszalne stają się hormony męskie, to przybywa nam sprawczości, zdecydowania, mocniejszego stawiania na siebie. Teraz łatwiej nam wziąć swoją stronę. To dlatego tyle kobiet w okresie perimenopauzalnym zmienia uwierającą pracę czy partnera, zakłada nowy biznes, dokonuje życiowych rewolucji.
Nie bez znaczenia jest też siła kobiecego wsparcia, bo coraz więcej z nas łączy się w żeńskie grupy. To jest dopiero zdrój inspiracji, spotkania mocy! Kiedy rozmawiasz z podobnymi do siebie kobietami, to zaczynasz się w ich historiach przeglądać. Czujesz, co z tobą rezonuje, co nie. My dzielimy się zaklęciami, bardzo mi się to słowo podoba.
Czytałam kiedyś tekst znanej dziennikarki, pisała o niewidzialności kobiet po pięćdziesiątce. Ja miałam wtedy pewnie 40 lat. I kiedy zbliżałam się do pięćdziesiątki, to mi się przypomniało: aha, to teraz stanę się niewidzialna. I rzeczywiście – szłam ulicą i nie ściągałam ani jednego spojrzenia. Nie chodzi o to, że potrzebowałam, aby murarz za mną zagwizdał. Ale odczułam: oho, coś się skończyło, bezpowrotnie. Nie powiem, nie było to przyjemne, nikt nie lubi tracić. Ale potem coś miłego się wydarzyło, może miałam lepszy dzień, założyłam kolorowy szal, szłam ulicą i… odzyskałam widzialność. Pomyślałam: „A, o to chodzi. To ja decyduję, ja rozdaję widzialność albo niewidzialność. Nie jest tak, że samo wejście w jakiś wiek mnie czegoś pozbawia. Skoro można zakląć w tę stronę, to można i w drugą”. Chciałabym, żeby ta książka była takim pozytywnym zaklęciem.
Choć znamy też historie kobiet, które właśnie w tym czasie zostały wymienione na młodszy model, odtrącone, zwolnione z pracy albo przestały czuć z tej pracy radość. Trudno wtedy rzucać pozytywne zaklęcia.
Ale dziś mamy do dyspozycji pomoc psychoterapeutyczną, farmakologiczną, adaptogeny, terapie ziołowe, mamy grupy wsparcia, słowem: narzędzia, których nigdy wcześniej dziewczyny nie miały.
Kobieta wymieniona na młodszy model nie miała szansy powrotu na rynek matrymonialny, teraz coraz częściej ma. Zawsze na spotkaniach mówię, że narzeczona najbogatszego faceta na świecie, Jeffa Bezosa, ma 56 lat. Dziś liczą się kobiety 50-, 60-letnie. O ile w to uwierzą. Mogą stracić pracę, ale mogą też wrócić na rynek, bo zmienia się polityka wobec kobiet w tym wieku. Poza tym znam sporo dziewczyn, które w tym właśnie czasie założyły własne biznesy. Kiedyś kadrowa była kadrową do końca życia, dziś często obiera nową drogę. Znam całe mrowie kobiet, które w połowie życia wykonały taneczne pas, poszły na kolejne studia i zostały coachkami, joginkami, rzeźbiarkami, oprowadzają turystów po Krecie czy tworzą ceramikę. Trzeba tylko mieć na to siłę, zdrowie. I druga część książki jest właśnie o tym.
To przejdźmy do tej drugiej części. Czytam i myślę: tak, to słuszne i prawdziwe. A potem: ale przecież nie da się wszystkiego zrealizować…
Ale też nie trzeba. Jesteśmy różne. Nie jest tak, że każda z nas potrzebuje wszystkich zmian.
Nawet realizacja 60 procent rad może być trudna. Trzeba non stop myśleć, co powinnam i czego mi nie wolno.
Nie, tylko na początku. Potem to jest naturalne. Tak jak z jedzeniem: przechodzisz na dietę bezglutenową, bo lekarz ci zalecił – ja tak miałam, na pewien czas – i przez pierwsze trzy dni rzeczywiście myślisz wyłącznie o jedzeniu, jesteś przerażona, wydaje ci się, że niczego ci nie wolno. A potem nagle wszystko zaczyna się układać. To kwestia zmiany kursu okrętu, potem on już płynie. Masę rzeczy robimy automatycznie. Wiele z moich rad na pewno każda dziewczyna stosuje w życiu. No i każda jest inna, może wybrać to, co jej służy.
Nie wszystkie to potrafimy, nie wszystkie mamy kontakt z własnym ciałem, żyjemy często na instrukcjach z zewnątrz, bo tak łatwiej.
Dojrzałość to idealny czas, żeby to nadrobić. Pierwsza część życia była od natury prezentem, o jakość drugiej musimy się postarać.
O ile chcemy tych kolejnych 30 lat przeżyć bez bycia na łasce innych. Wiem, że bywają chwile frustrujące. Znajoma mi mówi na przykład: „Zobacz, przestrzegam diety, ćwiczę i ciągle coś mi dolega. A moja koleżanka je byle co, nie ćwiczy, a jest chuda jak patyk i w dodatku świetnie się czuje”. Bo jest jeszcze coś takiego jak prezent od losu, okoliczności życiowe czy dobre geny.
Piszesz o dobrym odżywianiu. Gdzie są jego filary?
Pierwszy to naturalność produktów. Jedzmy to, co serwowały nasze babcie: kasze, warzywa, kiszonki, ziarna, roślinne oleje, zioła, dzikie owoce. Najlepiej ekologiczne, zwłaszcza gdy sięgamy po mięso, ryby czy nabiał. Idealny talerz dla większości z nas jest w połowie roślinny. Drugi filar to urozmaicenie jedzenia. Na śniadanie raz owsianka z orzechami, raz jaglanka, raz jajecznica, raz szakszuka. Co z tego, że owsianka ma sporo witamin z grupy B, gdy bywa skażona niklem. Następnego dnia zjedzmy więc jaglankę, a potem ryż, który dla odmiany bywa skażony arsenem – żeby pula dobroci była szeroka, ale żebyśmy nie kumulowali tych samych toksyn. Powoli stajemy się wobec nich bezradni. Oczywiście jeśli płuca, skóra, nerki i wątroba będą w dobrym stanie, to damy sobie radę, ale organy z wiekiem się zużywają.
Trzecia ważna rzecz: pomyślmy czule o swoim układzie pokarmowym, on też potrzebuje odpoczynku. Róbmy mu przerwy między posiłkami, kilkugodzinne. I kończmy jeść wcześnie, żeby też się uwinął z pracą przed snem.
Czwarte to nawadnianie. O ile uczucie głodu z czasem się nasila, tak pragnienie cichnie. Sporo z nas wypija więc znacznie poniżej potrzeb ciała – że tak jest, widać choćby po ciemnym kolorze moczu.
No i piąty filar – robienie badań pod kątem niedoborów i uzupełnianie ich. Niemal wszyscy Polacy mają za niski poziom kwasów tłuszczowych, zwłaszcza omega-3, przeciwzapalnych. Dostarczą nam ich orzechy, ryby (dziko żyjące), a także oleje roślinne, zimnotłoczone, ekologiczne. Rzepakowy, z wiesiołka, pestek dyni, lnu, oliwek. Ja dodaję je do zup, ziemniaków, kasz, nawet do kanapek.
Cały rozdział poświęciłaś cukrowi. A konkretnie temu, żeby na niego uważać.
Cukier mamy wszędzie, w chlebie, tajskiej zupie, w ketchupie, w kabanosach. Kłopot w tym, że często nie wiemy, że go jemy. Na koniec dnia okazuje się, że wciągnęliśmy go tyle, ile 100 lat temu ludzie przez dwa miesiące. I dziwimy się, że mamy insulinooporność, stany zapalne i napad senności po obiedzie.
Nigdy nie jesz cukru?
Jem, ale niedużo. Nie lubię słowa „nigdy”. Nigdy nie jedz cukru, nigdy nie pij wina, nigdy nie jedz późno kolacji… Od razu się spinam. Dla mnie wiele z tych rzeczy to elementy dobrego, pogodnego życia. Jest w nim miejsce na wyjadanie ciasta prosto z blachy czy na kolejny kawałek pizzy. Nazywam to jedzeniem serca. Te wszystkie rozczulające smaki dzieciństwa, kluski leniwe, placki ziemniaczane, pomidorowa z białym makaronem. Dlatego jem dobrze na co dzień – oraz ruszam się, nawadniam, śmieję się – żeby być w świetnej formie. Bo wtedy nawet te obiektywnie niezdrowe rzeczy mi nie zaszkodzą.
Od kiedy zaczęłaś wprowadzać zmiany w swoim życiu?
Kiedy zaczęłam więcej wiedzieć. Jak się wie, to już trudniej wybrać źle.
Co rodzina na to? Nie każda z nas robi zakupy i gotuje tylko dla siebie, jesteśmy częścią systemu i ten system reaguje.
Mój mąż mówi, że jest mi wdzięczny za to, że tak dobrze jemy. Nie jestem ortorektyczką, dużo u mnie jedzenia serca. Zdrowa proporcja to 80:20, tego się trzymam. A jak jestem na mieście i ulegnę czemuś o podłych składnikach, to staram się to wynagrodzić ciału: albo nie jem kolacji, albo sięgam po coś ekstremalnie zdrowego, kiszonki, surówkę z dobrym olejem. Polecam taką pokutę. Wydaje mi się, że zdrowy człowiek może jeść wszystko – wszystko w sensie grup pokarmów, a nie produktów niskiej jakości.
Kłopot w tym, że puchata bułka z supermarketu jest tania, a dobry chleb z pełnego przemiału z rzemieślniczej piekarni – pięć razy droższy. W związku z tym nie dla każdego dostępny. Choć myślę, że lepiej zjeść mniej, ale lepiej, bo za hot doga z popularnej sieci zapłacimy słono, tyle że w przyszłości.
Piszesz, żeby się nie bać HTZ (hormonalnej terapii zastępczej) czy inaczej HTM (hormonalnej terapii menopauzalnej). Ale wiele kobiet ciągle traktuje ją, mówiąc delikatnie, z rezerwą.
Dużo złego narobiło słynne badanie z 2002 roku. Wykazało znaczny wzrost ryzyka wywiązania się nowotworów, zwłaszcza raka piersi. Dziś lekarze łapią się za głowy: badanie było przeprowadzone na kobietach 60-letnich, czyli już dawno po menopauzie, do tego sporo z nich paliło papierosy i miało nadwagę, a samo to znacznie zwiększa ryzyko nowotworów. Tyle że raz zasiany lęk pozostał. Dziś mamy nowoczesne leki, dobierane indywidualnie do objawów, o maleńkich dawkach. Czemu sobie nie pomóc, skoro można? Tymczasem słyszę, że wiele kobiet, mam wrażenie, z lekką wyższością mówi, że nie zamierza brać HTM. Cóż, trzymam kciuki, by miały łagodne objawy.
Jestem jedną z tych szczęściar, nie odczuwałam przykrych objawów menopauzy, odwrotnie, minęły mi migreny. Ale mam koleżanki, które cierpiały, zaciskały zęby i powtarzały, że nie będą brać hormonów.
Czasem mówią to dziewczyny, które całymi latami przyjmowały antykoncepcję hormonalną, czyli znacznie większe dawki tych „strasznych” hormonów. Łatwo nas wystraszyć. Lekarze mówią, że odpowiednio dobrane hormony mogą działać ochronnie na kości, na układ sercowo-naczyniowy. Poza wszystkim ich stosowanie wymusza kontakt z lekarzem – to wielka zaleta.
Czyli życzymy wszystkim dziewczynom zdrowego życia oraz energii do wprowadzania zmian?
Zdecydowanie. I jeszcze jedno. Warto dbać nie tylko o dietę i ruch, ale też o radość. Otaczać się krzepiącymi ludźmi, takimi, z którymi kontakty karmią. Robić rzeczy, które mają sens. Podnosić sobie (i bliskim) poziom szczęścia – o tym też piszę w książce.
Nie wiem, czy da się bardziej rozciągnąć życie wzdłuż, ale można wszerz, wypełniając dni. Mamy w rodzinie zasadę, że w każdym miesiącu planujemy coś ekstra – coś, na co się najpierw czeka, a potem wspomina. Opera, wyjazd na weekend, koncert, spotkanie z przyjaciółmi… Niezależnie od tego, co myślimy o naszym wpływie na los, wszyscy mamy szansę zaznawania dobroci.