Intrygujący scenariusz, szczypta grozy i presja czasu to przepis na rozrywkę, która bije w Polsce rekordy popularności. Escape roomy to jednak nie tylko dobra zabawa, ale też gimnastyka umysłu i poligon doświadczalny dla pracodawców.
Kiedy wchodzę do mrocznego pomieszczenia, natychmiast zamykają się za mną drzwi. Wiem, że gdzieś w środku jest bomba – mam 60 minut na jej odnalezienie i zneutralizowanie. Na dwie minuty przed końcem czasu zaczynają migać alarmowe światła, a mnie zalewa adrenalina. Kiedy w ostatnich sekundach udaje mi się rozszyfrować kod dezaktywujący bombę, czuję się jak komiksowa superbohaterka. Ale tylko przez chwilę. Gdy otwierają się drzwi, przypominam sobie, że to wszystko fikcja, a to, co przeżyłam, było tylko jednym z setek wariantów zabawy, która w ciągu ostatnich dziesięciu lat podbiła świat.
Escape roomy, bo o nich tu mowa, to pokoje, z których trzeba się wydostać. Jedynym sposobem, aby to zrobić, jest rozwiązanie serii powiązanych ze sobą łamigłówek oraz logicznych, matematycznych i zręcznościowych zadań. Wiedza ogólna, refleks i spostrzegawczość są tu na wagę złota. Podążając tropem zagadek, trzeba szukać podpowiedzi i współpracować z innymi graczami, bo zazwyczaj w grze biorą udział przynajmniej dwie osoby. Ograniczony do 45–60 minut czas zapewnia dreszczyk emocji, a oryginalne scenariusze pozwalają przenieść się do innej rzeczywistości. Można szukać drogi ucieczki ze starożytnej świątyni, więziennej celi, komisariatu albo PRL-owskiego M-4.