Z podziwem, ale i z małym niepokojem patrzę, jak mój niespełna dwuletni synek uruchamia mi komputer, zmienia funkcje w komórce, wkłada kluczyki do stacyjki samochodu i sięga po biegi. Ja, fujara techniczna, za chwilę będę go wołał: pomóż mi, nie radzę sobie...
Najbardziej imponuje mu drukarka. I ten cały magiczny proces, wypiekanie stron, burczenie, które zresztą świetnie imituje, a potem imponujący finał: kartki są wypluwane jak ciepłe bułeczki. Przyczaja się, by je złapać, i biegiem niesie do mamy.
A jednak nadal są urządzenia, których śmiertelnie się boi. Na pierwszym miejscu jest odkurzacz. Nawet gdyby miał najbardziej nietypowy kształt, Antoś bezbłędnie go identyfikuje, jak nie po trąbie, to po dźwięku zasysania (to jakiś pierwotny lęk przed byciem wessanym). Ale odkurzacz, jeśli wyłączony, staje się dla niego narzędziem codziennej pracy, oswaja potwora i „odkurza”. Gdyby zachował tę pasję, na co trudno liczyć, byłby kiedyś bardzo pomocny w domu.
Ostatnio przybył na chwilę do naszego domu odkurzacz najnowszej generacji. Jesteśmy jak wszyscy molestowani przez rozmaitych dealerów, którzy kiedyś zwali się trafniej domokrążcami. Ulegamy tylko wtedy, gdy ktoś wykaże przez telefon wielką klasę w przekonywaniu. Tako oto zjawiła się u nas niewiasta w wieku średnim z urządzeniem niewiele większym od talerza, które samo jeździ, kompaktuje w sobie kurz, zmęczone pędzi do kontaktu, by się naładować. Nie spada z kanapy, gdyż ma wmontowany lęk wysokości. Można je zaprogramować i wyjść z domu, samo wysprząta i wyłączy się, gdy jego detektor kurzu powie: nie ma.
Myślałem, że Antoś potraktuje to urządzenie jako kolejną mechaniczną zabawkę. Ale cała jego istota zatrzęsła się ze zgrozy – odkurzacz! By ocieplić potwora, posadziłem na jego ruchomym grzbiecie ulubionego misia, co tylko pogorszyło sytuację, jakbym wydał misia na pożarcie bestii. Więc rzucił się, by ratować nieszczęsnego zwierzaka. I porwał go w ramiona. Kiedy usłyszałem, że mojemu dziecku zęby grają jak zawory w starych samochodach, ja z kolei porwałem Antosia z misiem w ramiona – salwowaliśmy się ucieczką na balkon. Tak popsuliśmy biednej kobiecie interes.
Czy można dziwić się małemu? Gdyby zaprezentowano to urządzenie dorosłym półtora wieku temu, im też by zagrały zęby. Nieco wcześniej uznano by, że to dzieło diabła, a niewiastę spalono na stosie.
To ostatnie takie lęki dziecka XXI wieku. Za chwilę będzie to jego świat, którego ja zaczynam się coraz bardziej obawiać. Czego się obawiam? Że nie pojmę i odpadnę. A uaktualnianie nowości staje się definicją wieku. Młodość to będzie nadążanie za nowościami. Dzisiaj kryterium młodości jest stała aktywność w sieci, posiadanie tam wielu znajomych, wymiana cząstek duchowej materii w internetowym kosmosie. W tym sensie młodość nam się wydłuża. Internet działa jak forma akupunktury, pobudzając starzejący się umysł i ciało, by nie zasypiały. Ale wkrótce on też w obecnej postaci przejdzie do historii. Powstaną nowe formy kontaktu, intensywniejsze i bardziej wszechstronne. Ci, którzy się na nie nie załapią, pomału zaczną odpadać, by stoczyć się w starość.
Kto by 20 lat temu przypuszczał, że za dwie dekady każdy z każdym w każdym miejscu w każdej chwili będzie mógł porozmawiać. Że w naszych metalowych pocztowych skrzynkach umrze tradycyjny list – co za tragedia dla przyszłych biografów! Ściany natomiast na niemal każdej ulicy, zaklęte plastikową kartą, dawać będą pieniądze, a samochód powie kierowcy, jak ma dojechać do celu.
Starość i młodość będą definiowane przez sprawność korzystania z nowych narzędzi, które są przedłużeniem naszego umysłu i naszych zmysłów. Wysiłek, by nie odpaść, to już walka o pełne i żywe uczestnictwo w nowym świecie.