To miał być kolejny wspólny projekt z mężem Krzysztofem, ale film „Ptaki śpiewają w Kigali” JOANNA KOS-KRAUZE musiała skończyć sama. Z okazji jego polskiej premiery opowiada nam o odnawialnym cyklu życia, drzemiącej w nas ciemności i o nadziei.
Wreszcie wypuszczasz to długo rodzone dziecko w świat. Z jakimi uczuciami? Bardziej z ulgą czy z niepokojem, jak zostanie przyjęte?
Z poczuciem spełnienia. Z radością, że udało się dokończyć film mimo wielu trudności. A czy z niepokojem? Jeżeli już, to w zdrowej dawce.
Pytam o to, bo od pomysłu do finału upłynęło dziesięć lat, po drodze były zmiany scenariuszowe, odejście producenta, odkupienie przez was praw do filmu, no a potem choroba Krzysztofa.
I wyścig z czasem, bo Krzyś żył nadzieją, że uda nam się zrobić film. Z perspektywy czasu myślę jednak, że wszyscy w ekipie czuliśmy, że nie skończymy go w komplecie. Najważniejsze, że razem rozpoczęliśmy, że Krzyś pracował z nami przez sześć dni zdjęciowych. Myślę, że był spokojny o całość i o to, że sobie poradzę. Wiedział, że jego obecność wtedy będzie mi potrzebna potem.
Bo gdybym nie zaczęła filmu z Krzysiem, to nie wiem, czybym go zaczęła po jego śmierci. A tak trzeba było zachować się odpowiedzialnie i kontynuować pracę. No a praca w takiej sytuacji jest bardzo ważna, bo człowiek ma po co wstawać.