Hollywood wciąż się o niego upomina, ale Mads Mikkelsen to także, a może przede wszystkim, aktor duński. Po raz kolejny spotkał się na planie z reżyserem Thomasem Vinterbergiem. W nagrodzonym Oscarem filmie „Na rauszu” gra nauczyciela, który z grupą kolegów z pracy postanawia poddać się pewnemu ciekawemu eksperymentowi.
Twój bohater z kolegami postanawia sprawdzić w praktyce teorię norweskiego psychiatry i naukowca Finna Skårderuda. Według niego człowiek rodzi się z niedoborem alkoholu we krwi. Ponoć wystarczy ów niedobór stale uzupełniać, żeby uruchomić drzemiący w nas potencjał. Przeprowadziłeś taki eksperyment kiedykolwiek na sobie, prywatnie?
Zanim weszliśmy na plan, testowaliśmy z innymi aktorami, jak zachowują się nasze ciała i umysły, kiedy mamy we krwi odpowiednio: 0,4 promila, 0,8 promila i 1,2 promila. Nagrywaliśmy swoje zachowania, a potem to razem oglądaliśmy i analizowaliśmy, jak zmieniają się ruchy, mowa. Świetnie się przy tym bawiliśmy, ale też eksperyment był bardzo pomocny. Łatwiej nam było na tej podstawie grać. Przekonaliśmy się, jak faktycznie zachowujemy się na rauszu, a nie jak wyobrażamy sobie, że się zachowujemy.
No i jaka jest twoja konkluzja? Alkohol pomaga czy szkodzi?
Aktorowi szkodzi na pewno. Byłem „pod wpływem” na planie kilka razy, wiele lat temu. Da się grać w takim stanie, ale ciężko skupić się na wytycznych reżysera, bo zamykamy się w swoim świecie, jesteśmy mniej wrażliwi na bodźce z zewnątrz i na reakcje własnego organizmu. Właśnie dlatego sceny upojenia w „Na rauszu” były tak skomplikowane technicznie do odegrania. Pijak nie wie, że upada, więc nie broni się przed upadkiem, a trzeźwy zawsze chce się asekurować. Po tym poznasz, że wypiłeś jeden kieliszek za dużo – przy upadku przestajesz używać rąk do asekuracji, stajesz się bezwładny. Wyłącza ci się instynkt samozachowawczy. Zajęło mi trochę czasu, zanim opanowałem sztukę bezwładnego upadania.
Ty mówisz o upadaniu, tymczasem wspomniany Skårderud postulował, że niedobór, z którym rodzi się człowiek, to tylko 0,5 promila. To nie wydaje się dużo.
Ale właśnie ta dawka jest najbardziej zdradliwa.
Dlaczego?
Najtrudniejsze nie jest zapanowanie nad sobą, tylko powstrzymanie się przed sięgnięciem po kolejną dawkę alkoholu. Oczywiście każdy przypadek jest indywidualny. Konkluzja filmu, że nie wszyscy sobie radzą z piciem tak samo, jest zarazem moją własną konkluzją. Jesteśmy różni, mamy inne predyspozycje i dla jednych lampka wina dziennie będzie bardzo groźna, z kolei na innych cała butelka wina do kolacji może podziałać stymulująco.
A jak działa na ciebie? Masz na koncie tak widowiskowe wygłupy jak te, które możemy oglądać w filmie?
Problem z alkoholem polega na tym, że jak się jest naprawdę pijanym, to nie pamięta się, co takiego się wyczyniało. Zresztą nawet gdybym pamiętał, czy coś kiedyś przeskrobałem na rauszu, nie powiedziałbym ci, bo na pewno byłoby to coś upokarzającego i głupiego. Mogę za to powiedzieć, że jedną z najlepszych imprez przeżyłem pijany w sztok. To był dzień zakończenia studiów, kiedy otrzymałem dyplom magistra. Przesadziłem wtedy z alkoholem, ale nie wstydzę się tego, bo ta balanga była tego warta. Całe ciśnienie ze mnie zeszło, poczułem się wolny. Zakończyłem pewien etap swojego życia i trzeba było to uczcić. No to uczciłem [śmiech]!
W „Na rauszu” jest świetna scena tańca. To, jak wywijasz na ekranie, wzbudziło mój absolutny zachwyt. Gdzie się tego nauczyłeś?
Tak jak mój bohater w młodości ćwiczyłem taniec. To była moja wielka pasja. Byłem przekonany, że kiedy dorosnę, właśnie tym będę się zajmował. Aż odkryłem aktorstwo, które okazało się mieć większą siłę przyciągania, i oto jestem! W filmie choreografowie opracowali kroki, a ja byłem na może czterech czy pięciu próbach. Nie chciałem się nauczyć tańczyć perfekcyjnie, bo to wyglądałoby nienaturalnie na ekranie. Zależało mi, żeby zapamiętać układ, ale pozwolić sobie na potknięcie czy błąd. Dzięki temu nie wyglądam jak tancerz zatrudniony do filmu, tylko Mads Mikkelsen w roli faceta, który nie wyszedł na parkiet od 30 lat, czyli dokładnie tak samo długo jak ja.
Jak długo trenowałeś taniec?
Dekadę. Najpierw ćwiczyłem akrobatykę, potem ktoś mnie zapytał, czy nie chciałbym poszerzyć spektrum swoich zainteresowań o taniec. Zgodziłem się, nie miałem wtedy zresztą nic lepszego do roboty. Byłem 18-latkiem i do 28. roku życia robiłem właściwie tylko to.
Postać Martina jest inspirowana twoją biografią?
Tak, również to, że Martin tak dobrze gra w kręgle, reżyser zaczerpnął ze mnie. Byłem mistrzem w dzieciństwie, w Kopenhadze nie miałem sobie równych. Thomasowi Vinterbergowi zależało, żeby pokazać taki moment w życiu człowieka, kiedy po dłuższym okresie stagnacji znajdujemy coś, co nas napędza, odzyskujemy chęci do działania, radość. Dlatego Thomas wykorzystał nasze – występujących w filmie aktorów – pasje. Takie, które automatycznie wywołują u nas uśmiech na twarzy. Filmowy Martin jest nauczycielem historii i, dokładnie tak jak ja, kocha historię. Czytam bardzo dużo na ten temat i martwi mnie, że ludzie tracą dziś zainteresowanie tym, co było. To najprostsza droga do powielania błędów z przeszłości. Uważam, że powinniśmy poświęcać historii więcej miejsca w debacie publicznej. Że powinno być jej więcej w szkołach, w mediach, na prywatnych spotkaniach towarzyskich. Dzięki temu wiedzielibyśmy, jak powtarzać to, co było dobre, a nie ściągać na siebie zło, które jest do uniknięcia, jeśli wiemy, jakich metod użyto kiedyś, żeby je wyplenić. Swoją drogą, fascynuje mnie, jak kolejne pokolenia będą pisać o czasie pandemii.
Jak ty postrzegasz ten czas?
Mam wrażenie, że jestem bohaterem książki Franza Kafki albo George’a Orwella. Sytuacja jest surrealistyczna. Mimo wszystko głęboko wierzę, że niedługo nie tylko zaczniemy masowo stosować szczepionkę, ale też nauczymy się żyć tak, żeby podobne epidemie szybko się nie powtórzyły. Ja, umówmy się, i tak jestem szczęściarzem. Pomimo lockdownu i zatrzymanych planów filmowych nadal stać mnie, żeby regularnie płacić czynsz. Lubię samotność, więc nie przeszkadzało mi, że przez pewien czas musiałem poddać się izolacji, psychicznie dobrze znoszę takie momenty. Natomiast mam świadomość, że dla przeważającej większości to trudne do zniesienia chwile. Najbardziej współczuję tym, którzy stracili pracę, i tym, którzy nie mają na tyle silnej konstrukcji psychologicznej, żeby bez szwanku znieść odseparowanie od innych ludzi.
Myślę, że generalnie sporo widzów myśli, że masz bezproblemowe życie. Taka praca aktora, w dodatku rozchwytywanego, to musi być przecież czysta przyjemność. Tu poeksperymentujesz z alkoholem, tam bez konsekwencji uwodzisz kobiety w ramach swojej roli. Żyć nie umierać!
Nawet nie wiesz, jak złoszczą mnie aktorzy, którzy deklarują, że są gotowi pokazać na ekranie w scenach seksu wszystko. Mam wrażenie, że oni nie za bardzo wiedzą, co to znaczy dobrze odegrać zbliżenie fizyczne. Seks jest zawsze najtrudniejszy do zagrania, aktor rozważa, co i ile chce pokazać. Podejrzewam, że każdy z nas chce być odważny i odsłonić jak najwięcej, ale celem aktorstwa nie jest przekraczanie własnych granic, tylko zagranie konkretnej sceny, wykonanie zadania. Seks na planie dotyczy najczęściej dwóch osób, więc musi tu się spotkać pewna energia, dwie strony muszą chcieć przekroczyć jakąś granicę. Świat myśli, że to najfajniejsza część tej pracy, podczas kiedy to nigdy nie jest ani łatwe, ani przyjemne.
Wydaje się, że cała twoja dotychczasowa kariera to fala wznosząca, że znani i cenieni twórcy, i w rodzinnej Danii, i w szeroko rozumianym Hollywood, proponują ci role. Ciekaw jestem, jak to wygląda z twojej perspektywy. Nie miewałeś kryzysów?
Bałem się szufladki. Przerażała mnie perspektywa, że będę grał te same postaci. Kiedy udało mi się zaistnieć w Hollywood, byłem skazany na role czarnych charakterów. Nieraz wyobrażałem sobie siebie w wieku emerytalnym, kiedy znów wcielam się w szalonego psychopatę chcącego przejąć kontrolę nad światem.
Dlaczego aż tak cię to przerażało?
Każdy w swojej pracy potrzebuje czegoś odświeżającego, a dla aktora to jest szczególnie ważne. Jazda na autopilocie jest po prostu zabójcza. Dla sztuki, którą staramy się tworzyć, i dla nas samych. Nie potrafię myśleć o aktorstwie jak o czymś, co trzeba zrobić, odbębnić. To nie tylko praca, nie tylko mój zawód. Cały czas działam na emocjach i muszę mieć dobry powód, żeby je z siebie wykrzesać. „Na rauszu” zdecydowanie był takim powodem, bo to film, który powstał z żałoby, po to, żeby na nowo wskrzesić w jego twórcy radość z życia.
Nie bardzo rozumiem.
„Na rauszu” to jeden z najprawdziwszych, najszczerszych emocjonalnie projektów, w jakie się zaangażowałem. Wszystko, na co patrzysz na ekranie, pochodzi stąd, prosto z trzewi. Nie było mowy, żebyśmy zrobili na planie cokolwiek na pół gwizdka albo zagrali na jednej fałszywej nucie. Reżyser Thomas Vinterberg przeżył osobistą tragedię. Stracił swoją córkę Idę. Kiedy wychodził na plan, był w żałobie. Jedyne, co trzymało go w ryzach, to zaangażowanie w ten projekt. I kiedy widzisz, że ktoś tak bardzo pragnie dać ujście swoim emocjom, od razu chcesz mu w tym pomóc. Stworzyliśmy coś w rodzaju grupy wsparcia, która pozwoliła nam razem przetrwać pracę na planie.
To twój drugi film z Thomasem Vinterbergiem. Przywiązujesz się do ludzi?
Nie zamieniam dobrego na lepsze. Jeśli z kimś mi dobrze, cieszę się, że tak jest, a nie myślę, co mogłoby mnie czekać z kimś innym. Być może to jest sekret mojego udanego małżeństwa [śmiech]. Zastanawiałeś się, dlaczego ludzie imprezują w tym samym gronie? Przecież spotykanie się z tymi samymi osobami nie przynosi nowych doznań, nie rozwijasz networkingu, nie poszerzasz sobie możliwości.
Znasz odpowiedź na to pytanie?
Wydaje mi się, że tak. W sprawdzonym gronie łatwiej nam się jest zrelaksować, zrzucamy maski, stajemy się sobą. Wolę wypić piwko z przyjaciółmi, których znam od lat, i z moim aktorstwem jest podobnie. Łatwiej jest wydobyć z siebie pewne stany emocjonalne wśród ludzi, do których ma się zaufanie, niż wśród tych, którzy są nowi i nie wiemy, czego się po nich spodziewać. Z reżyserem i głównymi aktorami „Na rauszu” znamy się od lat, co umożliwiło nam wejście w ten projekt na sto procent. Czyli dokładnie tak, jak lubię. I nikt w duńskiej ekipie nie traktował cię na planie jak hollywoodzkiego gwiazdora? Duńczycy nigdy by sobie na coś takiego nie pozwolili. Nasz naród ma to do siebie, że bardzo szybko przypomni ci, że nie jesteś nikim wyjątkowym. A wręcz odwrotnie, tok myślenia moich kolegów był taki, że skoro udało mi się za oceanem, to znaczy, że jestem dobry, więc można wymagać ode mnie jeszcze więcej niż od innych. I wymagali, dzięki czemu mogłem dać z siebie naprawdę dużo. Bardzo szanuję swoich rodaków właśnie za to, że nie pozwalają ludziom odkleić się od rzeczywistości. Mam wrażenie, że dzięki temu kult celebrytów jest u nas mniejszy niż gdzie indziej. Stawiamy na jakość, a nie na wykreowany image i wybujałe ego. Bardzo to polecam!
Mads Mikkelsen, rocznik 1965. Znany z ról w „Kochanku królowej”, „Jabłkach Adama” czy „Casino Royale”. U Thomasa Vinterberga zagrał wcześniej w „Polowaniu”. „Na rauszu” to wielki wygrany Europejskich Nagród Filmowych, obraz zdobył cztery statuetki, w tym za główną rolę męską dla Mikkelsena. Produkcję wyróżniono również Oscarem w kategorii Najlepszy film międzynarodowy. Kinowa premiera filmu już 11 czerwca.