1. Zwierciadlo.pl
  2. >
  3. Kultura
  4. >
  5. Tomasz Kot: „Wolę tango niż walkę na pięści”

Tomasz Kot: „Wolę tango niż walkę na pięści”

Tomasz Kot: W trudnych warunkach człowiek odkrywa w sobie obszary, których wcześniej nie znał. Dzięki temu doświadczeniu (praca na planie filmu \
Tomasz Kot: W trudnych warunkach człowiek odkrywa w sobie obszary, których wcześniej nie znał. Dzięki temu doświadczeniu (praca na planie filmu "Wróg doskonały", przyp.red) jestem teraz bardziej pewny siebie i gotowy na kolejne wyzwania. (Fot. materiały prasowe)
Już za chwilę do kin trafi nakręcony w Hiszpanii thriller „Wróg doskonały”, gdzie zagrał głównego bohatera. Ta intrygująca rola to dobry pretekst, żeby zapytać Tomasza Kota, co u niego słychać.

Ostatnio grasz regularnie za granicą. Duszno ci w Polsce?
Nie jest mi duszno. Im więcej pracuję za granicą, tym większą mam przyjemność, kiedy gram na polskim planie, a scenariusz czytam w naszym języku.

A pandemia? Co z wynikającymi z niej ograniczeniami? Bardzo ci doskwierają?
Radzę sobie. Nawet jeśli mnie dopada jej duchota, to w dalszym ciągu mam co analizować. Od trzech lat wydarzają się w moim życiu rzeczy, których jeszcze pięć lat temu kompletnie się nie spodziewałem, mówię to bez grama kokieterii. Dobitnie uświadomiłem to sobie na festiwalu w Cannes, na którym promowaliśmy „Zimną wojnę”. Nie jestem osobą, która żyje przeszłością, a tam musiałem dokonać podsumowania swojego życia zawodowego.

Dlaczego?
Bo zagraniczni dziennikarze wypytywali mnie, w ilu filmach zagrałem, jakie role były dla mnie najważniejsze. Prześledziłem swoją filmografię i jeszcze raz uświadomiłem sobie coś banalnego: że każde z doświadczeń na mojej drodze wpłynęło na to, kim teraz jestem, jak gram, na czym się skupiam, co jest dla mnie na planie istotne. Policzyłem wtedy wszystkie role i wyszło mi, że między „Skazanym na bluesa”, który pozwolił mi wypłynąć w kinie, a „Bogami”, gdzie mogłem pokazać szerokiej publiczności moje inne niż komediowe oblicze (a z nim właśnie mnie przecież widzowie najczęściej kojarzyli), minęło dziesięć lat. Film Łukasza Palkowskiego stał się przebojem frekwencyjnym i wszystko zmienił. To po nim posypały się propozycje obsadzania mnie w dramatach. Paweł Pawlikowski zdradził mi, że zaproponował mi rolę właśnie ze względu na „Bogów”, a reżyser „Wroga doskonałego” chciał mnie ze względu na „Zimną wojnę”. Wszystko ma swoją naturalną ciągłość.
Spodziewałem się, że kolejny tak ważny projekt w moim życiu jak „Bogowie” przyjdzie za kolejną dekadę. Tymczasem pojawiła się „Zimna wojna”, po czym nie minęła chwila i miałem szansę zagrać w międzynarodowej produkcji w Hiszpanii.

W Polsce masz status gwiazdy, wszyscy cię znają i wiedzą, na co cię stać. Za granicą musisz na nowo udowadniać, że masz nieograniczony wachlarz możliwości aktorskich. Nie przeszkadzało ci to?
Na szczęście nie mam dużych problemów z własnym ego – może być schowane, pobite, może leżeć w kieszeni. Najważniejsze jest dla mnie zaadaptowanie się do nowych warunków. W 2019 roku spędziłem trzy miesiące w Los Angeles, gdzie może nie byłem zupełnie nieznany, ale odnosiłem wrażenie, że na każdym spotkaniu lub castingu, w którym brałem udział, spodziewano się dziwnego gościa z czarno-białego filmu z Europy Wschodniej. Odkrywałem siebie i swoją pozycję na nowo. Pamiętam pierwszą imprezę, na którą poszedłem. To była ceremonia przyznania nagród, a ja siedziałem między Glenn Close a Michaelem Douglasem i nie mogłem uwierzyć w to, gdzie jestem i co się dzieje. Czułem się, jakbym wszedł na panteon moich własnych mistrzów. Krępowałem się nawet patrzeć w ich stronę. Ale kiedy zaczynaliśmy rozmawiać, okazywali się skromnymi, ciekawymi drugiego człowieka ludźmi. Jeśli można być pokorną gwiazdą w Hollywood, to tym bardziej można być pokornym aktorem z Polski w Hiszpanii. Choć akurat w tym kraju „Zimna wojna” jest niezwykle popularna. Byłem zatem facetem z „Zimnej wojny”, który nagle przyjechał na plan, co ustawiło poprzeczkę dość wysoko.

Czułeś presję?
Oczywiście, ale ja na stresie potrafię budować. Strach jest doskonałym paliwem, jeśli się go właściwie wykorzysta, potrafi nie tylko zasilić, ale też wyznaczyć odpowiednie granice. Każdy aktor inaczej radzi sobie z tremą, ale ważne jest, żeby uświadomić sobie, że ona pojawia się nie po to, żeby nas pokonać. My nie przychodzimy na plan się z nią bić. Często pracuję z dzieciakami, bardzo to lubię. Kiedy pytają mnie, jak sobie z nią radzić, odpowiadam, że najlepiej jest z nią po prostu zatańczyć. Jak trema jest duża, wtedy to będzie dynamiczne, trudne tango, a jak mała – to walczyk. Tańczymy razem po partnersku, nie naparzamy się.

Uściślijmy. We „Wrogu doskonałym”, nakręconym na motywach głośnej książki Amélie Nothomb „Kosmetyka wroga”, grasz architekta, który właśnie czeka na samolot. Te parę godzin z jego życia okaże się kluczowe – dzięki pewnemu spotkaniu. Reżyser Kike Maíllo („Eva”, „Toro”) zmienił książkowego francuskiego Jérôme’a na Polaka Jeremiasza, a z ponad 40-letniego Texela – mężczyzny, którego bohater spotyka na lotnisku – zrobił filmową Texel, młodą kobietę, którą zagrała południowoafrykańska aktorka Athena Strates. W obsadzie są też między innymi Francuz Dominique Pinon i Hiszpanka Marta Nieto. Zakładam, że praca w tak międzynarodowym gronie, komunikacja, wymiana doświadczeń mogą być wyzwaniem.
Przy wszystkich wcześniejszych produkcjach towarzyszyli mi Polacy. Międzynarodowe projekty, w których brałem udział, opierały się na przykład na współpracy polsko-brytyjskiej, jak „Bikini Blue”. „Warning” nawet kręciliśmy w Polsce, więc naturalne było, że członkowie ekipy byli Polakami. A w szalonym czasie, związanym z promowaniem „Zimnej wojny” za oceanem, miałem w pobliżu Asię Kulig. Została nam z pracy przy tym filmie niemal bratersko-siostrzana relacja. Troszczyliśmy się o siebie, podnosiliśmy na duchu, poprawialiśmy sobie nawzajem humor. Wiedziałem, że zawsze mam w niej wsparcie. W Hiszpanii natomiast byłem zupełnie sam i na początku przechodziłem z tego powodu przez serię kryzysów.
Próbowałem zdefiniować siebie na nowo na bardzo trudnym planie. Dookoła wszyscy porozumiewali się po hiszpańsku, a oprócz tego oczywiście po angielsku. Najciekawszym doświadczeniem z mojej perspektywy było to, że brakowało mi nawet koła ratunkowego w postaci „telefonu do przyjaciela”, ponieważ pracowałem od rana do wieczora jako główny bohater filmu. W końcu zadałem sobie pytanie, czego mi najbardziej brakuje i co mogę zrobić, żeby upodobnić sytuację pracy na obczyźnie do polskich warunków.

Znalazłeś odpowiedź?
Pomyślałem sobie, że zazwyczaj żartuję, dbam o dobrą atmosferę na planie. Zacząłem używać translatora w komórce, żeby przetłumaczyć swoje śmieszne myśli i skojarzenia na hiszpański, co oczywiście nie zawsze mi wychodziło. Ale jeśli się udawało, czułem się spokojniejszy, bardziej rozluźniony. Szybko się zintegrowaliśmy.
W trudnych warunkach człowiek odkrywa w sobie obszary, których wcześniej nie znał. Dzięki temu doświadczeniu jestem teraz bardziej pewny siebie i gotowy na kolejne wyzwania. Zresztą to nie jest tak, że ja w Polsce mam wszystko podane na tacy. Cały czas muszę udowadniać, że potrafię grać. Pamiętam, jak ogłoszono w mediach, że Kot zagra Religę. Pojawiło się wiele krytycznych głosów – mówiono, że to błąd, że nie pasuję, że się nie nadaję z moim komediowym emploi. Bolały mnie te słowa, ale zadziałały też stymulująco. „A ja wam pokażę, że Kot do roli Religi pasuje dobrze!”. Zagryzłem zęby i starałem się wykonywać swoją robotę najlepiej jak potrafię, choć presja była gigantyczna. W Hiszpanii podobnie: ciśnienie było duże, ale i ambicja, i chęć doskoczenia do poprzeczki też.

Przysłuchujesz się uważnie głosom krytyków?
Ktoś kiedyś powiedział: „Korzystaj z feedbacku, skoro za niego nie płacisz”. Spodobało mi się to powiedzenie. Nie jest to łatwe, ale polecam każdemu. Zawsze jestem ciekawy, co na temat mojej pracy mają do powiedzenia inni, ponieważ taka jest specyfika tej roboty, bez publiczności i jej opinii raczej ten zawód nie istnieje. Nie chodzi o to, że jak ktoś mnie zjedzie, bo coś mu się nie spodobało, to potem nie śpię po nocach, bo przeżywam czyjeś zdanie na swój temat. Znam własne ograniczenia, wiem, że nie zadowolę wszystkich. Natomiast ważne jest dla mnie, że dałem z siebie wszystko, żeby spróbować. Na początku zawodowej drogi przejmowałem się znacznie bardziej, bo zainteresowanie mediów było dla mnie czymś nowym. Z czasem nauczyłem się sobie z nim radzić znacznie lepiej.

Praca na planie filmu nierzadko wiąże się z dłuższą nieobecnością w domu. Jak reagujesz na rozłąkę?
Zawsze towarzyszy mi pewność, że mam dokąd wracać, poza tym za każdym razem dbam o to, żeby te przerwy nie były za długie. Wiem, gdzie znajduje się moja baza.
Pamiętam, jak podczas kręcenia „Zimnej wojny” bywało, że wychodziłem z domu rano, kiedy dzieci jeszcze spały, i wracałem wieczorem, kiedy już spały. Wypracowałem sobie wówczas pewien system. Zawsze po ukończeniu pracy nad filmem nadrabiam czas nieobecności – niezależnie od tego, jakie padają propozycje, biorę wolne. Chcę, żeby moja żona poczuła wtedy życiową swobodę, a ja sam spełniam się w dowożeniu dzieci do szkoły i całej reszcie domowej codzienności.

Potrafisz zrezygnować z ważnego projektu, żeby się tego układu trzymać?
Mam swoje nienaruszalne zasady, na których opieram życie. Jedną z nich jest partnerstwo. Jestem w relacji z moją żoną na równych prawach, a fundamentem tej relacji jest wsparcie, które umożliwia nam wzajemnie rozwijanie się. Ja wiem, że po każdym wyjeździe mam dokąd wracać, a moja żona – że wrócę i zajmę się domem, i wtedy ona może poświęcić się swoim projektom. Dzięki temu zakończyła niedawno zdjęcia do swojego debiutu reżyserskiego pod tytułem „Jeszcze jeden koniec świata”.

Długo się nie widzieliście, kiedy kręciłeś w Hiszpanii?
W czasie zdjęć miałem dwie dwuipółtygodniowe przerwy w zdjęciach – musiałem poczekać, aż urośnie mi broda. Leciałem wtedy do Polski, zdecydowałem się nie wyściubiać nosa poza dom, nie udzielałem się medialnie ani towarzysko. Czerpałem z energii domu, nadrabiałem okres rozdzielenia. Ta rozłąka uświadomiła mi zresztą, jak istotne z punktu widzenia aktora jest negocjowanie kontraktu tak, żeby rodzina mogła się pojawiać na planie. To nie jest fanaberia gwiazd, tylko autentyczna potrzeba. Kiedy widziałem, jak moje dzieci chłoną pobyt w Los Angeles – byliśmy tam razem – wiedziałem, że nie zatracę się w zabieganiu o spotkania z producentami i innymi ważnymi osobami ze świata filmu, tylko znajdę równowagę choćby w organizowaniu im wycieczek po okolicy. Obserwowanie, jak ich to rozwija, ile radości im daje, było bardziej satysfakcjonujące niż sukcesy na gruncie zawodowym. Nie chodzi mi o to, żeby pojeździć sobie po świecie, a potem opowiadać rodzinie, jak było, tylko by zabrać bliskich w podróż ze sobą.

Tomasz Kot z Atheną Strates na plakacie filmu „Wróg doskonały”. (Fot. materiały prasowe) Tomasz Kot z Atheną Strates na plakacie filmu „Wróg doskonały”. (Fot. materiały prasowe)

Podpatrzyłeś przy okazji, czym praca na planie w Hiszpanii różni się od polskich realiów?
Na pewno podobało mi się to, że tam wszystkich traktuje się tak samo – ja byłem tak samo ważny jak oświetleniowiec. Poza reżyserem na czele każdego pionu szefem była kobieta. Sprzęt wykorzystywany przez Hiszpanów jest nowocześniejszy, a większy budżet daje większe możliwości. Pracowaliśmy w trzech różnych krajach przez cztery miesiące. Najwięcej czasu, miesiąc, spędziliśmy na planie w Barcelonie, a dwa tygodnie w Reus, gdzie dosłownie stworzono dla nas centrum konferencyjne i lotnisko. No i hiszpański catering, on również mnie zaskoczył.

Catering?
U nas zasada jest prosta. Jedz szybko i zwolnij miejsce następnemu, masz tylko godzinę wolnego, a do końca dnia jeszcze daleko, więc warto w tej przerwie zmieścić chociaż kwadrans drzemki, co się często udaje. W Hiszpanii organizują wielką godzinną ucztę, podczas której wszyscy są razem do końca. Wrażenie jest takie, jakby jakaś restauracja rozstawiła gigantyczny ogródek, oferując przy tym bardzo duży wybór dań.

Co teraz? Ściągniesz hiszpańską ekipę na premierę do Polski?
Plany były imponujące. Huczne premiery miały się odbyć w Barcelonie, Paryżu, Berlinie i Warszawie, ale pandemia sprowadziła to wszystko do jednego pokazu na festiwalu w Sitges. W obecnej sytuacji zobaczyć swój film w kinie to wielka radość. Nie wiem, jaka będzie sytuacja, ale wyobrażenie o normalnej premierze jest chyba nierealne. 

(Fot. materiały prasowe) (Fot. materiały prasowe)

Tomasz Kot urodzony w 1977 roku w Legnicy. Był czas, kiedy marzył o karierze artysty malarza, jest absolwentem krakowskiej Państwowej Wyższej Szkoły Teatralnej. Na dużym ekranie zadebiutował główną rolą w filmie „Skazany na bluesa” (2005) Jana Kidawy-Błońskiego. Ma na koncie między innymi Złote Lwy i Orła za rolę Zbigniewa Religi w filmie „Bogowie” (2014) Łukasza Palkowskiego oraz nominację do Europejskiej Nagrody Filmowej dla najlepszego aktora za rolę w „Zimnej wojnie” (2018) Pawła Pawlikowskiego.



Share on Facebook Send on Messenger Share by email
Autopromocja
Autopromocja

ZAMÓW

WYDANIE DRUKOWANE E-WYDANIE
  • Polecane
  • Popularne
  • Najnowsze