W życiu doświadczamy różnych sytuacji, które niejednokrotnie wydają się końcem świata. Jednak po pewnym czasie okazuje się, że to, co miało być końcem, jest początkiem czegoś nowego. Dowodem na to jest książka „Małe końce świata” autorstwa Justyny Mazur, twórczyni podcastu „Piąte: Nie zabijaj”, w której każdy z nas może odnaleźć część siebie i swojej historii.
(Fragment książki Justyny Mazur „Małe końce świata”, wyd. Helenka)
Od szóstej klasy do końca gimnazjum, przez cztery lata, nie było – takie mam dziś wspomnienie – prawie żadnego popołudnia (prócz weekendów), w którym nie miałabym jakichś zajęć pozaszkolnych. Ale nie były to zajęcia jak w podstawówce: pianino, tenis, basen, który kochałam. To były korepetycje. Z matematyki, angielskiego, niemieckiego, potem z chemii, bo mi nie szła, jak powinna. Najgorsze były korepetycje z fizyki, której kompletnie nie rozumiałam, a na które byłam wożona dwa razy w tygodniu. Tata wysadzał mnie pod starą kamienicą, wilgotną klatką schodową wchodziłam na górę, a potem spędzałam godzinę z niesympatyczną kobietą, która wyśmiewała mnie, gdy popełniałam błędy.
Matematyki uczył mnie przez jakiś czas student, którego nie lubiłam. On z kolei przychodził do mojego domu. Był sztywny, zawsze ubrany w sweter i koszulę z kołnierzykiem, spod którego wystawały mu włosy, miał czerwone suche dłonie i kanciaste stopy. Pachniał swoją skórą, ten zapach drażnił mnie i jeszcze długo unosił się po jego wyjściu. Po pewnym czasie nabrałam do niego takiej niechęci, że brzydziłam się zmyć po nim szklankę i położyć się na sofie, na której siedział, jeśli nie ostygła po jego pupie i nie wytrzepałam jej trzepaczką do dywanów.
Cztery popołudnia w tygodniu spędzałam więc z ludźmi, których nie znosiłam. Do tego jeszcze wtłoczone kalendarz angielski z korepetytorem, którym dla odmiany się zauroczyłam (miał najpiękniejsze dłonie świata), oraz korepetycje z chemii u przemiłej pani profesor na drugim końcu miasta, która wytłumaczyła mi chemię tak dobrze, że dostawałam z niej piątki. Trzeba było w tym wszystkim jeszcze dbać o zdrowie, więc dwa razy tygodniu tata wynajmował nam na godzinę basen w jednej ze szkół (robił tam remont i postanowił, że koszt tego wynajmu będzie częścią jego wynagrodzenia).
Pływanie to mój ukochany sport. W wodzie czuję się wolna, lekka, beztroska. Zanurzanie się pod wodę i przepływanie długości basenu z otwartymi oczami, wypuszczanie bąbelków powietrza i wynurzanie się na powierzchnię, by wziąć głęboki oddech – odpręża mnie najbardziej. Z drugiej strony, nawet ten godzinny relaks kojarzył mi się wtedy z pośpiechem: musiałam zdążyć potem na korepetycje, a po powrocie usiąść do lekcji, odrobić zadania i nauczyć się na nadchodzące klasówki, kartkówki, sprawdziany. Gdyby dziś ktoś spytał mnie o skojarzenia z tamtym czasem w moim życiu, zapach, dźwięk, widok – to natychmiast pojawiłby mi się obraz: ponura listopadowa godzina 16.00, mokro, zimno, nisko unoszący się smog i stanie w korkach w drodze do mieszkania kolejnej korepetytorki.
Książkę oraz audiobook „Małe końce świata” można kupić na stronie malekonceswiata.pl