Powrotów do Cannes ciąg dalszy. Po Meryl Streep, Faye Dunaway i symbolicznym Elizabeth Taylor, które były zarazem hołdami dla tych legendarnych aktorek, festiwal nie zwalnia ani na jotę. O ile jedne budzą wzruszenia, zaskakują pozytywnie, o tyle nad innymi należałoby litościwie spuścić zasłonę milczenia, połączoną z żalem i rozczarowaniem.
Opus magnum sędziwego, blisko 90-letniego reżysera i zapewne już jego ostatnie dzieło. Być może nie zostanie nigdzie pokazane poza premierą na festiwalu w Cannes, ponieważ wciąż nie ma na tyle odważnego dystrybutora poza Francją, który podjąłby się ryzyka promocji tego dzieła, określanego w kuluarach Grand Teatre Lumiere jako piękna katastrofa. We Francji ryzyko dystrybucji w przypadku klapy ze sprzedaży biletów podjęło się Le Pacte, wychodząc z założenia, że ludzie i tak przyjdą zobaczyć film, bo to jednak Coppola, ale za granicą entuzjazmu nie widać. David Kajganich, producent i scenarzysta, powiedział dla The Hollywood Reporter, że kilkuminutowa owacja na stojąco po filmie nie była wyrazem uwielbienia dla „Megapolis”, ale rodzajem hołdu dla legendarnego mistrza i jego dorobku. The Guardian określił film jako nudny i pompatyczny, a samego Coppolę, że się pogubił.
Francis Ford Coppola i Adam Driver (Fot. Lionel Hahn/Getty Images)
„Megalopolis” to miks science fitcion… rzymskiej epopei odwołującej się do czasów i kultury antycznej z wymyślonym współczesnym Nowym Jorkiem, w którym po zniszczeniu miasta ścierają się dwie wizje jego odbudowy: utopijna, idealistyczna, reprezentowana przez architekta wizjonera Cezara Catiline (w tej roli Adam Driver), oraz pragmatyczna, zachowawcza, ucieleśniona w osobie burmistrza Franklina Cicera. „Megalopolis” Francisa Forda Coppoli jest wyjątkowe, rozpaczliwe, patetyczne i groteskowe. Najbardziej oczekiwany film na Croistette to gest totalnej wolności artystycznej, który mniej licznych zachwyca tyle, ile dezorientuje.
Ten film to zlepek różnych inspiracji, chaotyczny i nieuporządkowany. Feeria efektów specjalnych, niezwykłych wizji, miast przyszłości, Nowy Rzym z plejadą znakomitych aktorów i włożonym w produkcje ogromem prywatnych pieniędzy Coppoli – blisko 120 milionów dolarów ze sprzedaży udziałów z kalifornijskiej winnicy. Prace nad tym gigantycznym reżyser projektem rozpoczął już w połowie lat 80. ubiegłego wieku. Można powiedzieć, że tak jak w przypadku Terry Gilliama, który swój gigantyczny projekt „Człowiek, który zabił Don Kichota” realizował przez 30 lat, sukcesem jest, że w ogóle „Megalopolis” został ukończony.
Czytaj także: O tym filmie będzie głośno. Legendarny twórca pracował nad nim przeszło 40 lat. Co wiemy o „Megalopolis”, nowym projekcie Francisa Forda Coppoli?
Cannes nie przestaje zaskakiwać. Zupełnie inny powrót zaproponowała canneńskiej publiczności Demi Moore, która promuje w Cannes film z gatunku feministycznego krwawego body horroru „The Substance” w reżyserii Coralie Fargeat. Zachwyceni krytycy porównują Coralie i jej film do Julii Ducournou i „Titane”, który trzy lata temu nagrodzony został Złotą Palmą (trzecią w historii tej imprezy przyznaną kobiecie reżyserce). To niezwykle zjadliwa, groteskowa, brutalna satyra na to, jak zarządzany przez białych mężczyzn po pięćdziesiątce stary system w świecie rozrywki determinuje postrzeganie siebie przez młode, pragnące kariery kobiety.
Dennis Quaid, Coralie Fargeat, Margaret Qualley i Demi Moore (Fot. Michael Buckner/Variety/Getty Images)
– Body horror jest idealnym narzędziem do wyrażenia przemocy, która dotyczy kobiecych problemów związanych ze starzeniem się, wyglądem, walką o przetrwanie w konkurencyjnym świecie, lansującym idealny look – powiedziała Fargeat na spotkaniu z dziennikarzami. – A biorąc pod uwagę podskórny nurt #MeToo na tegorocznym festiwalu, gdy ruch ten we Francji znów nabiera tempa, myślę, że premiera filmu nie mogła nadejść w lepszym momencie.
Demi Moore ostatni raz była w Cannes w 1997 roku. Towarzyszyła wtedy ówczesnemu mężowi, Bruce’owi Willisowi, podczas światowej premiery „Piątego elementu” Luca Bessona. Dziś, moim zdaniem, w „The Substance” zagrała jedną z najlepszych ról w swojej dotychczasowej karierze. Jej postać, gwiazda programu rozrywkowego z branży fitness, gdy czuje pierwsze oznaki starzenia się, podpisuje iście faustowski pakt z diabłem. I jak to w tej historii bywa, płaci za niego potworną cenę.
Deformacje ciała, transformacje w monstrum są tak ekstremalne, że właściwie przynajmniej na moim pokazie w Sali Bazin sala co rusz odreagowywała śmiechem. Desperacka potrzeba zachowania młodości i nieskazitelnego wyglądu jest tyle przerażająca, ile nieodparcie śmieszna. Demi doskonale to czuje i zachwyca odwagą podążania za postacią, daje się oszpecać stopniowo, wyzbywa się wszelkich zahamowań, nienawidzi swojej bohaterki. A przecież historie aktorek, których telefon nagle przestaje dzwonić, są tymi, przez które sama przechodziła. Nic więc dziwnego, że dla kontrastu na premierze filmu 61-latka błyszczała na czerwonym dywanie. Wybrała czerwoną sukienkę bez ramiączek prosto z wybiegu Armani Privé. Tym razem Moore rozpuściła długie do pasa włosy i postawiła na rozświetlający makijaż. Widać, że lubi modę i potrafi się nią bawić. Zresztą fani Demi Moore zarzucali jej nawet, że zbyt często w ostatnich latach widać ją było wśród publiczności pokazów mody zamiast na filmowych planach. Na szczęście Demi znów dała o sobie przypomnieć. Niektórzy krytycy już spekulują, czy rola w „The Substance” może przynieść jej Złotą Palme za rolę kobiecą, zważywszy, że Greta Gerwig, przewodnicząca jury, lubi kino feministyczne i tematy związane z postrzeganiem starzenia się ciała kobiecego przez media oraz społeczeństwo.
Demi Moore (Fot. JB Lacroix/FilmMagic/Getty Images)
Dawno niewidziany w Cannes na czerwonym dywanie pojawił się Kevin Costner. Powrócił do gatunku, który przyniósł mu przed laty sławę i Oscary. „Horyzont” to pierwszy od ponad 20 lat film, w którym Kevin Costner staje po obu stronach kamery. Jako reżyser zadebiutował „Tańczącym z wilkami” w 1990 roku, a ostatni raz w roli twórcy miał okazję sprawdzić się przy okazji „Bezprawia” z 2003 roku. Oba tytuły to westerny, więc za sprawą najnowszego projektu aktor wraca do swojego ukochanego gatunku. Twórca „Tańczącego z wilkami” zaprezentował w Cannes epickie dzieło zatytułowane „Horizon: An American Saga”. W kinach będzie je można oglądać w dwóch częściach. Premiera „Horyzont. Rozdział 1” została zaplanowana w Polsce na 28 czerwca, 16 sierpnia pojawi się zaś „Horyzont. Rozdział 2”. Ale to nie wszystko. Aktor i reżyser nie zamierza czekać na wyniki finansowe westernowej epopei i planuje rozpocząć zdjęcia do 3 i 4 części „Horizon: An American Saga”. Aby sfinansować projekt, którego budżet (pierwszych dwóch części) wyniósł 100 mln dolarów, sam wyłożył 24 mln dolarów, zastawiając też swoją posiadłość w Santa Barbara wartą 50 mln. Jak widać, prywatne pieniądze i determinacja są skuteczne, tylko – czy jak w przypadku Coppoli – jest szansa na ich zwrot? Z pewnością tak, bo western Costnera ma już dystrybutorów w wielu krajach.
Dystrybutorzy liczą na to, ze znajdą się widzowie na to nakręcone z rozmachem widowisko historyczne. Na ekranie powracamy do czasów ekspansji białych osadników i pionierów kolonizacji zachodniej Ameryki w XIX wieku: ich krwawych walk a Apaczami, konfliktów z prawem, żądzy władzy i bogacenia się, korupcji. To ambitny projekt próbujący pokazać kompleksowo całą złożoność stosunków międzyludzkich, różne punkty widzenia. Krytycy przyjęli dzieło Costnera z umiarkowanym entuzjazmem. ale publiczność w Grand Theatre Lumiere zgotowała mu owacje, czym bardzo wzruszyła aktora. Gdy przy akompaniamencie oklasków wszedł na scenę, zażartował:
– Przepraszam, że musieliście tak długo klaskać, żebym zrozumiał, że powinienem coś powiedzieć. Nigdy nie zapomnę tego doświadczenia. Nie spodziewałem się takiego przyjęcia. Jacy dobrzy z was ludzie. To wspaniały moment nie tylko dla mnie, ale także dla aktorów, którzy są tu ze mną, dla wszystkich, którzy we mnie uwierzyli i którzy nadal chcą ze mną pracować.
Kevin Costner (Fot. Marc Piasecki/FilmMagic/Getty Images)
Ze wzruszeniem oglądałam tasiemcową kolejkę o północy do Grand Theatre Lumiere, a potem napisy końcowe filmu „Surfer”, gdzie po nazwisku Nicolasa Cage’a i reżysera Lorcana Finnegana pojawia się „Radosław Ładczuk, Director of Photography”. Polski operator, absolwent Szkoły Filmowej w Łodzi. Tym bardziej że ten australijski film stoi marką i twarzą Nicolasa Cage’a – i stroną wizualną właśnie. Kamera Radka znakomicie oddaje nie tylko klimaty australijskiego wybrzeża, strzeżonego przez lokalnych surferów, ale przede wszystkim wewnętrzne rozedrganie, wrażliwość i proces popadania w obłęd głównego bohatera (granego przez Nicolasa Cage’a), który walczy o przynależność do tego miejsca.
– Nicolas jest aktorem, który chętnie słucha tego, co my myślimy – powiedział mi Radek. – Ja rozumiem, że aktor musi się poczuć w miejscu, ale Cage w ogóle tego nie potrzebuje. Pytał się jedynie, gdzie ma być, gdzie ma stanąć. To była niezwykle przyjemna współpraca.