Tegoroczne wakacje okazały się być wyjątkowo hojne dla fanów horrorów. W repertuarze kin znalazły się aż trzy tytuły, które udowadniają, że ten gatunek wciąż potrafi zaskoczyć. Każdy z nich jest zupełnie inny, każdy warty obejrzenia. Jeden skradł moje serce, drugi zostawił z mieszanymi uczuciami, a trzeci przywołał przyjemne skojarzenia z „Substancją”.
Ten film polecam szczególnie osobom, które narzekają, że zakończenia horrorów nigdy niczego nie wyjaśniają. W tym przypadku dostajemy upragnione domknięcie, po którym wychodzimy z kina z poczuciem satysfakcji. Wiemy, jak się zaczęło, co działo się po kolei i co nastąpiło po włączeniu świateł.
„Zniknięcia” docenią także widzowie zmęczeni scenariuszami opartymi na mniej lub bardziej logicznym zestawieniu jump-scare’ów. Zach Cregger, odpowiedzialny za scenariusz i reżyserię, podarował nam zawiłą i wciągającą historię, pełną zaułków i pozornie pobocznych wątków, które ostatecznie zaskakująco naturalnie zbiegają się w jednym punkcie. Oczywiście jest kilka momentów, które sprawią, że można podskoczyć w krześle – jednak to nie one są główną siłą napędową fabuły i narastającego napięcia.
Ostatnią zaletą, którą muszę podkreślić – bo jest rzadka w świecie horrorów – jest zgrabnie zbudowany zarys każdej z głównych postaci. Zaglądamy do ich wewnętrznego świata, możemy zrozumieć ich motywacje, a nawet spróbować sobie wyobrazić, jak sami czulibyśmy się na ich miejscu. Zawdzięczamy to narracji wieloperspektywicznej – akcja opowiadana jest z punktu widzenia kilku bohaterów, a każdy z nich wnosi do fabuły coś, co stopniowo składa się na pełen obraz opowieści. Ja dobrze się bawiłam i bez wahania polecam nie tylko fanom gatunku.
Mam problem z tym filmem. W sieci przeczytasz wiele opinii, że to „horror tego roku”, a jego oceny są szokująco wysokie. Mi jednak podczas seansu zabrakło kluczowego elementu – rozrywki. Nie bawiłam się świetnie. Chociaż jest to historia zdecydowanie z rodziny horrorów, ja miałam wrażenie, że oglądam przeszywająco smutny, nieskończenie ponury, rozrywający serce dramat. Na koniec niestety nie dostałam tego, czego oczekuję od takich filmów – wzruszenia, katharsis, poczucia, że właśnie poszerzyłam swoje horyzonty czy pogłębiłam wrażliwość. Zamiast tego zostałam z poczuciem pustki i beznadziei.
Uwaga! Podkreślam, że należę do mniejszości i moje odczucia po filmie mogą zupełnie odbiegać od tego, jak doświadczysz go ty. Nie mogłabym też nie docenić jego mocnych stron. Sally Hawkins (znana m.in. z „Blue Jasmine” i „Kształtu wody”) jako Laura i Billy Barratt (zagrał niedawno w „Kravenie Łowcy”) jako Andy wypadają niesamowicie – nie sposób nie uwierzyć, że to, co przeżywają, nie jest prawdą. Sama historia jest opowiedziana z dużą dbałością o emocjonalne szczegóły, dzięki czemu widz przez cały czas balansuje pomiędzy współczuciem a lękiem, a po wyjściu z kina film powraca w myślach jeszcze przez kilka dni.
Nie żałuję tego doświadczenia. Jest to nietypowa produkcja, wręcz na granicy gatunków, co być może staje się nowym trendem w świecie horrorów. Warto obejrzeć, aby wyrobić sobie własne zdanie.
Nie jest to film ani tak misternie skonstruowany jak „Zniknięcia”, ani grający na emocjach jak „Oddaj ją”, ale dzięki oparciu fabuły na świeżym pomyśle ogląda się go z zaciekawieniem. Jump-scary nie tylko się nie powtarzają, ale nawet popychają akcję do przodu – nie pełnią wyłącznie roli horrorowego ozdobnika, lecz są integralną częścią opowieści. Jako wielka fanka „Substancji” doceniam również motyw deformacji ciała. Efekty nie wyglądały tanio, nie były przesadzone i zapewniły mi przyjemny dreszczyk odrazy (fani horrorów zrozumieją). To produkcja może nieprzełomowa, ale nienudna – idealna na odprężenie po ciężkim tygodniu w pracy.
Ta perełka nie do końca przynależy do świata horrorów, ale jest wzorowym przykładem, jak elementy z tego gatunku mogą wzbogacić dramat. Reżyser Samuel Van Grinsven wykorzystał zjawiska metafizyczne jako metaforę, a jednocześnie katalizator wewnętrznej przemiany dwójki głównych bohaterów. Oboje są wielowymiarowi, poranieni, poszukujący i bardzo ludzcy. Łatwo się z nimi utożsamić, nawet jeśli nie doświadczyliśmy jeszcze śmierci bliskiej osoby. Ich motywacje na początku niejasne, z każdą kolejną minutą nabierają kształtów, które wielu widzów może odnaleźć także we własnym życiu.
Chociaż zdarzenia toczą powoli, przez dużą część seansu brakuje zwrotów akcji, mocnych dialogów czy dramatycznych scen, historia wciąga i delikatnie przenosi nas do świata żałoby, melancholii, żalu i niezagojonych ran, by na końcu zapewnić naładowany emocjami moment kulminacyjny i upragnioną ulgę.