Przed seansem „Franza Kafki” Agnieszki Holland nie przeczytałam żadnej recenzji napisanej już wcześniej przez prasę zagraniczną. Bo czego, poza kolejnym kunsztownym, ekspansywnym ekranowo biopikiem można było się w tym przypadku spodziewać? Status polskiego kandytata do Oscara i wybitne emploi reżyserki jako światowej mistrzyni epickiego kina przełożyłam na bardzo płytkie założenia wobec jej najnowszego filmu. I przyznam – było mi głupio. Bo Holland wraca totalnie odmłodzona warsztatowo i zaskakuje arthouse’owym bardzo prywatnym eksperymentem.
Z postacią Kafki Agnieszka Holland miała już twórczą styczność w latach 80. – we współpracy z czeskim reżyserem Laco Adamikiem, wystawiła w Teatrze Telewizji „Proces”. A wcześniej, jeszcze jako nastolatka, wczytywała się w korespondencję pisarza i jego największe dzieła. I tak jak sam Kafka potrafił jedynie na podstawie korespondencji budować więzi z kobietami, tak Holland utkała na tym samym gruncie ewidentną osobistą bliskość z figurą Franza. Może dlatego tak bardzo chciała ją artystycznie uwolnić spod ciężaru gadżetów, pomników, interaktywnych dekoracji różnej maści muzeów. A przy okazji z samą sobą zrobiła to samo. W wielu miejscach tę analogię widać.
„O Kafce powiedziano już więcej słów niż on sam zdołał w swoim życiu napisać” – przypomina w wywiadach Holland. A w filmie oprowadzająca turystów po muzeum pani przewodnik rzuca ciekawostką, że na jedno dzieło pisarza przypada 10 milionów publikacji o nim. Sam Kafka byłby załamany. Twierdził, że on sam jest literaturą, a większość dzieł przed śmiercią kazał spalić, uzasadniając tę decyzję poczuciem ich niedomknięcia i niedoskonałości. Na szczęście Max Brod, przyjaciel i popularyzator twórczości Franza nie wykonał tego „testamentu” a z otwartych, pozornie przepełnionych zionącą pustką zakończeń lata później ulepiono status quo twórczości pisarza. Istnieje taka buddyjska teoria zaczerpnięta z Sutry Serca, że pustka jest kształtem. I w tych niedopowiedzeniach, kafkowskich niedookreśleniach od lat przecież odnajdują się czytelnicy. Nadmiar interpretacji odziera je jednak z niesamowitości Kafki, którą intensywniej się przeżywa niż akademicko rozumie.
I tak też warto oglądać film Agnieszki Holland – chłonąc go duchem. Mimo że jest jednocześnie intelektualnie dość wymagający. Albo inaczej – jego pełna percepcja poznawcza podczas seansu żąda pewnego minimalnego stopnia wiedzy o Kafce. Jeśli widz jej nie ma i nie zetknął się nigdy z jego twórczością, odczuje tę historię, ale nie będzie miał tak dużej satysfakcji ze składnia kawałków tej wspaniałej układanki.
A więc trochę biografii. Franz Kafka (1883–1924) przyszedł na świat w Pradze – mieście, z którym pozostał związany do końca życia. Syn galanternika Hermanna i Julii z domu Löwy, dorastał w żydowskiej rodzinie, w której niemiecki był językiem codziennym (choć Kafka biegle znał też czeski, a pod koniec życia uczył się hebrajskiego). Do 35 roku życia mieszkał z matką i wymagającym bardzo praktycznym ojcem, co miało ogromny wpływ na pewien rodzaj zagubienia, alienacji i poczucia zniewolenia Franza. Ich źródłem stał się także kontrast między wrażliwością, wyobraźnią i pasją do literatury a studiami prawniczymi i karierą w instytucjach, które w jego dziełach przeistaczają się w wrogie przestrzenie kafkowskich „Zamków” i sal „Procesu”. To rozdwojenie, eskapizm wewnętrzny, „chwiejna osobowość” zarzucana przez ojca i słabe zdrowie (Kafka chorował i umarł na gruźlicę) barwiły jego światy przedstawione. Dziś współczesnym językiem gen Z nazwalibyśmy to może tzw. anxiety, co przybliża postać pisarza współczesnemu pokoleniu. Tak samo jak groteska, absurd i paraboliczne metafory, którymi się posługiwał czy, co równie interesujące, jego ideowy „wegetarianizm”.
I to wszystko w filmie Agnieszki Holland jest – bo to nie tak, że z biograficznego sznytu sama jego mistrzyni rezygnuje. Mamy tu mieszczański dom, odwzorowane figury rodziny, romanse, zerwane zaręczyny, wizyty w burdelach a nawet typowe czeskie sanatoria, w których Kafka spędzał miesiące od najmłodszych lat. Wszystko to jednak Holland demontuje, choć nie chronologicznie (bo tę względnie zachowuje), a formalnie. I tu zdejmujemy wszyscy czapki i kapelusze i kłaniamy się reżyserce. Bo udowadnia, że nie zasiadła w panteonie „wielkich” i nie wygląda z wieży na współczesny świat. Żongluje narracją mockumentary (o Kafce opowiadają do kamery znienacka pojawiający się narratorzy wzorowani na postaciach z życia pisarza), rozbija klasyczną narrację humorem i odwołuje się bardzo zgrabnie do social mediów. I tu przychodzi refleksja - czy świat algorytmów, rozpędzonych jak taśma produkcyjna mediów, i wylęgarnie fake newsów to nie książkowa sytuacja kafkowska (której istotą jest, cytując leksykony, konflikt zniewolonej jednostki z anonimową, nadrzędną wobec niej instancją)? Przecież my dziś żyjemy, funkcjonujemy, kochamy i nienawidzimy w totalnym „kafkaesk”. Franz, ze swoimi lękami, wrażliwością i umiejętnością widzenia więcej, dziś też napisałby „Proces” i „Zamek”. A potem zapewne je spalił.
„Franz Kafka” Agnieszki Holland jest wobec tego wyobrażonym współczesnym twórczym spotkaniem. Wymyka się „instytucji” – ucieka z muzeum, wyśmiewa lunapark pomników i suwenirów z popkulturowym portretem pisarza. Z offu słyszymy nawet typowe komendy z interaktywnych audioprzewodników po wystawach – „Jeśli chcesz pamiątkę powiedz: pamiątka. Jeśli chcesz spotkać się z Kafką (zapewne w AI), powiedz: Kafka”. I Holland mówi: „Kafka”. I to mówi dosłownie – bo zza ekranu słyszymy właśnie jej głos. Tym samym swój film przekształca w prywatne widzenie. Nie z „wielkim twórcą” ale z kimś bardzo bliskim.