Kiedy w 1847 roku Emily Brontë publikowała pod męskim nazwiskiem Elis Bell swoją pierwszą i jedyną zresztą powieść, od kontrowersji aż huczało. Bez wątpienia historia nie należała ani do łagodnych, ani tym bardziej łagodnie opowiedzianych.
Miłość dwójki podrostków – Katy, histerycznej, pełnej tupetu dziewczyny z tzw. dobrego domu i Heathcliffa, przybłędy, „dzikusa” przez ów dobry dom przygarniętego – przepuszczona zostaje przez labirynt meandrów i zakrętów, zza których wyłaniają się coraz to dziwaczniejsze w swych przyzwyczajeniach, namiętnościach i żądzach persony.
W latach dziewięćdziesiątych dwudziestego wieku ta drapieżna, przesycona niepokojącym napięciem narracja została roztopiona w morzu melodramatycznego cukru i z etykietą Hollywood wypuszczona w świat. Pewnie dlatego większość osób słysząc hasło "Wichrowe Wzgórza" natychmiast kojarzy je z pięknymi pejzażami i nastrojowymi, filmowymi scenami uniesień na wzór "Rozważnej i romantycznej". Tymczasem tekst na pewno w takim sensie romantyczny nie jest. Raczej zmysłowo-jadowity, wywołujący bóle głowy, przynoszący wybuchową mieszankę erotycznej fascynacji i pełnej wyrafinowanego sadyzmu gry, domagający się ironicznej lektury – tylko taka pozwala przetrwać.
Niestety, wydaje się, że nic z tej intensywności, ambiwalencji i ostro-kwaśnego smaku nie przeniknęło do adaptacji z Teatru Studio. Nie mówiąc już o ironii. Nieszczęśliwa miłość uwikłana w konflikt między rodzinami, niuanse psychologicznych dewiacji (nie tak znowu rzadkich) i gorąca temperatura okresu dojrzewania to tematy, które są niezmiernie kuszącym materiałem dramaturgii. Pod warunkiem, że dramaturgia podejmie wyzwanie i, co za tym idzie, niezbędne decyzje, co do sposobu obchodzenia się z tekstem.
Tymczasem wydaje się, że w spektaklu Kuby Kowalskiego i Julii Holewińskiej narracja Brontë traktowana jest raz całkiem serio, jeden do jednego, innym razem znów z nonszalancką dowolnością łączenia wszystkiego ze wszystkim (zarówno pod względem fabuły, estetyki, formy). Bez żadnego pomysłu interpretacyjnego. Bez krytycznego ostrza przyłożonego do branego na warsztat tekstu. W efekcie mamy trzy i pół godziny nieznośnej szamotaniny, która żenująco próbuje uruchomić psychologiczne narzędzia dużego kalibru. Niestety, aktorzy nie dają rady – jakby sami nie wiedzieli, jaki status ma używany przez nich język: czy jest żartem, kpiną, grą z dziewiętnastowiecznym tekstem, a może czymś całkiem serio.
Wszystkie aktorskie chwyty są ponad miarę przewidywalne: Katy, główna bohaterka (Anna Smołowik) od początku wchodzi na wysokie rejestry histerii, a potem utrzymuje swoje emocje i głos wciąż na wysokim C. Niestety, tak ambitnie postawiona poprzeczka raz po raz spada – jest coś fałszywego, udawanego i żałosnego we wrzaskach młodej aktorki. Edgar, syn rodziny Lintonów (w tej roli Marcin Januszkiewicz), zamieszkałej na sąsiednim wzgórzu, który wykorzystuje chwile niepewności Katy i ostatecznie czyni ją swoją żoną, jest jak postać z kabaretu, z dziwnego gagu. Poruszając się po cienkiej granicy komizmu wydaje się nie przekraczać konwencji w sposób świadomy, ale raz po raz osuwa się w groteskowo-podobne formy.
Razi sztucznością także przestrzeń, a właściwie jej użycie. To prawda: w pierwszej chwili scenografia urzeka. Utrzymana w barwach szachownicy − z jedną połową sterylnie białą, obleczoną kaflami i ozdobioną plastikowymi meblami, drugą utopioną w piasku, ogromnych jego kopach, nieregularnie usypanych aż po horyzont − może robić wrażenie. Po chwili jednak okazuje się, że ten czarno-biały podział w natrętny i dosłowny sposób będzie tłumaczyć świat, czyniąc go ostatecznie jednowymiarowym i przewidywalnym. To co dzieje się po stronie piaskowych wydm przesiąknięte jest agresją, niezrozumieniem i gorączką emocjonalną. Nad wzgórzami unosi się chmura niespełnienia, ciemności i brudu – tak ciężka i wyraźnie zaznaczona w każdym geście, dialogu i działaniu postaci, że trzeba by chyba połowę spektaklu przespać, by nie załapać tej topornej wykładni sensu.
Druga strona to świat pozornie czystych, porcelanowo-plastikowych etykiet i sztucznie doklejonych uśmiechów. Ekscentryczne rodzeństwo – Edgar, mąż Katy i jego lalkowa siostra Izabela (Monika Obara) - to szafarze przedziwnej neurozy, która przesiąknięta jest dziecięcymi fantazjami. Ostatecznie oboje ulegają terrorowi wprowadzanemu przez Katy. Wraz z nią na białą posadzkę wsypuje się piasek – wyraźny sygnał dla widza, na wypadek gdyby nie zrozumiał – że światy te wchodzą w przedziwny konflikt, czy raczej toksyczny romans. Całość kończy sekwencja z serii „po latach”, gdy dzieci głównych bohaterów, podobne do nich jak bliźnięta dwujajowe lub odbicia z krzywego lustra wkraczają do akcji, by przypieczętować historię kolejnym nieszczęśliwym zwrotem akcji.
Bez wątpienia niemałym osiągnięciem jest zmieszczenie wszystkich wątków powieści w trzygodzinnym przedstawieniu. Jednak bardziej sensownym byłoby chyba obranie spójnej strategii dramaturgicznej i zadanie sobie pytania: po co na nowo opowiadać "Wichrowe Wzgórza"? Czy tylko po to, by przypomnieć widzom fabułę? To chyba nieco za mało, a wydaje się, że przynajmniej kilka dobrych powodów sięgnięcia po ten tekst i sposobów jego odczytania, przynoszących ważne odpowiedzi na temat relacji międzyludzkich, czy choćby kultury wiktoriańskiej Anglii, by się znalazło. Szkoda.
"Wichrowe wzgórza", reż. Kuba Kowalski, Teatr Studio