Każdego z nas coś martwi i denerwuje. Stan edukacji, smog, bezrobocie, wycinka drzew. I co robimy? Narzekamy: „Co ja mogę, mój głos się nie liczy”. Mówimy: „Dlaczego właśnie ja mam coś z tym robić?”. A dlaczego nie? Niby troszczymy się o coś, ale niewiele z tego wynika. A nie wynika, bo nic nie robimy.
Tacy ludzie są wokół nas, choć nie zawsze widoczni. Społecznicy, aktywiści, działacze, innowatorzy. Na przykład Ewa Radanowicz, dyrektorka Szkoły Podstawowej w Radowie Małym, popegeerowskiej wsi niedaleko Szczecina włączonej przez międzynarodową organizację Ashoka do elitarnego grona sieci Szkół z Mocą. Autorka nowych metod nauczania, założycielka przedsiębiorstwa społecznego, które aktywizuje mieszkańców i pomaga zdobyć środki na gminną edukację. Teraz to nie ona jeździ w świat po naukę, tylko świat przyjeżdża uczyć się od niej.
Jak Joanna Pawluśkiewicz, scenarzystka, improwizatorka, producentka filmowa, jedna z tych kobiet, o których było głośno ostatniego lata, kiedy w Puszczy Białowieskiej pojawiły się harwestery. Broniła drzew przed wycinką wszelkimi sposobami – koczowała w lesie dzień i noc, blokowała ciężki sprzęt, nagłaśniała w mediach akcję protestacyjną, współtworzyła Obóz dla Puszczy, społeczny ruch, który walczy o zachowanie pierwotnego charakteru tego miejsca i edukuje ludzi, czym ono jest dla przyrody, Polski, Europy. Wycinkę przerwano, a Joanna w puszczy została. Bo uważa, że nadal jest dużo do zrobienia.
Albo Jacek Ferenc, współzałożyciel spółdzielni socjalnej w Poznaniu. Sześć lat temu przyjechał na studia (politologia) do Poznania z Zaniemyśla, małej wsi w Wielkopolsce. Zaangażował się jako wolontariusz w działalność fundacji Barka i ta praca tak go wciągnęła, że razem z przyjaciółmi stworzył na poznańskiej Śródce Wspólny Stół, restaurację, która daje pracę ludziom na życiowym zakręcie.
Ewa podaje kilka powodów. Pierwszy to trudna sytuacja społeczna w gminie Radowo Małe, gdzie się urodziła i gdzie pracowała jako nauczycielka nauczania początkowego. Był rok 2002, bezrobocie sięgało w gminie 56 procent. Ludzie, którzy dotychczas pracowali w miejscowym pegeerze, nagle zostali bez środków do życia. Pamięta tę beznadzieję, apatię, niechęć do robienia czegokolwiek, „no bo co ja mogę”.
– Pomyślałam: „Zrobię wszystko, żeby szkoła, w której pracuję, stała się miejscem, w którym dzieci nauczą się radzenia sobie z takimi problemami i które doda im odwagi do działania”. Chciałam pokazać, że nieważne, gdzie się człowiek rodzi, wszędzie można się odnaleźć, dokonać czegoś ważnego, że każdy ma moc sprawczą, może wpłynąć na rzeczywistość.
Kolejny powód był osobisty. Ewa tak już ma, że nudzi ją rutyna. Na początku przykładnie prowadziła lekcje według z góry ustalonego scenariusza. Ale kiedy po raz kolejny musiała robić to samo, zbuntowała się i zaczęła kombinować, jak by tu uatrakcyjnić zajęcia, a przy okazji samej się nie nudzić. I krok po kroku zmieniała szkołę.
Ewa Radanowicz, nauczycielka i dyrektorka szkoły w Radowie Małym. Jest autorką nowych metod nauczania dzieci i aktywizacji mieszkańców. (Fot. Albert Zawada)
Joanna, zanim wciągnęła ją puszcza, robiła filmy, pisała scenariusze, zajmowała się dystrybucją filmową, organizowała festiwale, prowadziła w Krakowie kawiarnię. Zawsze interesowała ją przyroda, więc z niepokojem śledziła losy Puszczy Białowieskiej, ale z perspektywy Warszawy. Pojechała tam po raz pierwszy dopiero w lipcu 2016 roku, potem bywała tam regularnie.
– Pochodzę z Nowego Targu, kocham góry. Zjeździłam Brazylię, Stany, Europę, widziałam różne lasy, parki, ale takiego miejsca jak Puszcza Białowieska nie ma nigdzie. Wpadłam w coś na kształt syndromu puszczy. Wstawałam o trzeciej w nocy, latałam po niej jak nawiedzona, dotykałam drzew, oglądałam chrząszcze, słuchałam ptaków. Już w czasie pierwszego wyjazdu wiedziałam, że mój pościg za szaleństwem życia się skończył, że muszę tu zostać. Tak więc powodem mojego zaangażowania była puszcza, to ona mnie ściągnęła, nikt mnie do tego nie namawiał.
Inaczej było z Jackiem. Jego do działalności charytatywnej wciągnęła przyjaciółka ze studiów Jadzia, córka założycieli fundacji Barka, Barbary i Tomasza Sadowskich, znanych społeczników. Fundacja prężnie się rozwija, otwiera swoje oddziały zajmujące się bezdomnymi Polakami w całej Europie.
– Fundacji udało się stworzyć model pomagania, który polega na tym, że do pracy z bezdomnymi włącza byłych bezdomnych (nazywamy ich liderami). Bo to oni najlepiej wiedzą, jak do takich osób dotrzeć. Ten model naprawdę działa – Jacek mówi to z taką pasją, że pytanie o powody jego zaangażowania staje się retoryczne.
Ewa postanowiła zostać dyrektorką szkoły. Wiedziała, że tylko wtedy będzie mogła wcielić w życie swoją wizję nauczania. A wizja była taka: szkoła nie przekazuje pustych formułek, ale stawia na kompetencje ucznia, rozwija wyobraźnię, kreatywność, motywuje do działania. I co bardzo ważne – uczy także relacji międzyludzkich, wrażliwości społecznej. No i dzieci się w niej nie nudzą!
Do realizacji tej wizji potrzebne były jednak odpowiednie warunki. A do stworzenia tych warunków – pieniądze. Na przykład na wybudowanie pieca do wypalania gliny, na kupno sprzętu do pracowni kucharskiej, plastycznej, witrażu, filcu. No, a ponieważ gmina, która jest organem prowadzącym szkołę, nie ma na to pieniędzy, Ewa zdecydowała: „Musimy samodzielnie je zdobywać”. Powstało Stowarzyszenie na rzecz Rozwoju Edukacji, które m.in. zatrudnia mieszkańców gmin. Stowarzyszenie prowadzi zielone szkoły, warsztaty dla nauczycieli z całej Polski, współpracuje z biurami podróży. Zysk z tej działalności przeznaczany jest na edukację. Teraz szkoła w Radowie Małym może pochwalić się estetycznymi, kolorowymi pracowniami, w których prowadzone są liczne warsztaty.
– Każdy uczeń naszej szkoły pracuje metodą warsztatową przynajmniej sześć godzin tygodniowo. Stworzyliśmy spójny system nauczania, którego inni się od nas uczą. Udowodniliśmy, że nawet w małej wsi można być przedsiębiorczym. Trudno szukać podobnej szkoły, która by tak rozwinęła działalność dodatkową, ożywiła społeczność lokalną – mówi z dumą Ewa.
Joanna na początku nie miała zielonego pojęcia, jak skutecznie bronić puszczy. Początek lipca, minister podpisuje aneks nr 51 zezwalający na wycinkę. Joanna pyta zaprzyjaźnionego lokalsa Sławka Dronia, od którego pożycza rower, co robić. I wylicza, co umie: skrzyknąć media, bo ma kontakty, nagłośnić sprawę w prasie zagranicznej, bo zna angielski, zorganizować protest, bo przeszła szkołę filmową i pracę na planie.
– Sławek zaproponował, żebym skontaktowała się z Fundacją „Dzika Polska”, a ja nie wiedziałam, co to za organizacja! Taka byłam zielona! Zaczęłam umawiać dziennikarzy na wywiady, potem okazało się, że jest milion rzeczy do zrobienia. Ktoś oddał nam działkę w Pogorzelicach, więc rozbiliśmy tam obóz protestacyjny i nazwaliśmy go Obozem dla Puszczy. Powstał głęboko demokratyczny ruch społeczny, niesformalizowany, bez liderów. Jak strażnicy leśni pytali, kto jest organizatorem, to odpowiadaliśmy: „Jan Szyszko”. Bo to prawda, nikt inny nas tu nie sprowadził.
Przez obóz przewinęło się około dwóch tysięcy ludzi, jedni przyjeżdżali, inni wyjeżdżali. Ogarnięcie się w takiej gromadzie było dla Joanny niesamowicie trudnym doświadczeniem, bo wcześniej pracowała w hierarchicznych strukturach: na planach filmowych, w dystrybucji, teatrze.
– Wszystkiego musiałam się uczyć. Poznałam członków Dzikiej Polski, którzy są spadkobiercami dzieła Janusza Korbela, ekologa walczącego o Puszczę Białowieską w ubiegłym wieku. Zaczytywałam się w Simonie Kossak, biolożce badającej puszczę. Moja mama do dzisiaj wykrzykuje: „Chcesz chyba zostać drugą Simoną!”.
Obóz dla Puszczy okazał się skuteczny – cała Polska, także zagranica zobaczyły młodych ludzi blokujących maszyny, koczujących w lesie. A oni robili dużo więcej – organizowali spacery edukacyjne, spotkania z przyrodnikami, pokazy filmowe, koncerty. Dla turystów, lokalsów, dla siebie.
Dziecko Jacka, czyli restauracja Wspólny Stół, urodziło się dwa lata temu. Rok wcześniej Jacek dostał propozycję poprowadzenia warsztatu gastronomicznego w Centrum Integracji Społecznej, inicjatywie Barki – to taka szkoła, do której organizacje pomocy społecznej kierują osoby bezrobotne. Na warsztacie uczono gotować, serwować dania, przygotowywać catering. Ludzie pracowali na świadczeniach integracyjnych, ale tylko rocznych. Dziewczyny z tego warsztatu przychodziły do Jacka oraz reszty i pytały: „Co z nami będzie dalej?”.
– Razem z przyjaciółmi z fundacji stanęliśmy przed wyzwaniem. Te dziewczyny się sprawdziły, ale jak im pomóc? Barka w ramach Ośrodka Wsparcia Ekonomii Społecznej (OWES) prowadzi programy, które pomagają w otwieraniu spółdzielni socjalnych, dlatego wpadliśmy na szalony pomysł, że w ramach takiej spółdzielni otworzymy restaurację, w której zatrudnimy uczestniczki warsztatu.
Jacek Ferenc zaczynał jako wolontariusz fundacji Barka, z przyjaciółmi stworzył restaurację Wspólny Stół w Poznaniu, dającą pracę ludziom na zakręcie. (Fot. Albert Zawada)
Spółdzielnia nazywa się Wspólny Stół (restauracja też), Jacek został jej prezesem, jego zastępcami są liderzy Barki, którzy poradzili sobie między innymi z kryzysem wychodzenia z bezdomności oraz uzależnienia. Zatrudniają 15 osób, które wcześniej były bezrobotne. Najpierw znaleźli lokal na Śródce, dzielnicy dotychczas zaniedbanej, teraz modnej, zrewitalizowanej. Część funduszy na rozruch zdobyli z programu aktywizacji bezrobotnych. Pieniędzy, oczywiście, nie starczyło, ale pomogły firmy odpowiedzialne społecznie: jedna ofiarowała 20 tysięcy na wyposażenie kuchni, inna zafundowała solidny stół. Wspiera ich także urząd miasta – zamawia u nich catering na swoje uroczystości, zaprasza do nich swoich gości. Przygotowują również śniadania dla hotelu Śródka.
– Postawiliśmy na jakość usług, nie zamierzamy brać klientów na litość, epatować tym, że zatrudniamy osoby, które borykały się z problemem wykluczenia społecznego. Chcemy być rozliczani za profesjonalizm. I chyba to się udało. Bo jesteśmy znani ze smacznego jedzenia, ciepłego wystroju wnętrza, miłej obsługi. Ale dla nas najważniejsi są pracownicy. Zależy nam, żeby mieli godne warunki pracy, poczucie bezpieczeństwa i żeby mogli liczyć na wsparcie w rozwiązywaniu życiowych problemów. A tych nie brakuje.
Ewa jako nauczycielka, a potem dyrektorka, często słyszała o swoich metodach: „To przerost formy nad treścią, dzieci bardziej się bawią niż uczą, ciągłe wymyślanie nowości to strata czasu”. Szybko okazało się, że ludzie próbujący podważyć jej pracę nie mają racji. Bo szkoła odniosła niebywały sukces. Nie tylko zdobyła środki na rozwój, ale przede wszystkim została liderem edukacyjnej innowacyjności.
Joanna w ogóle nie pamięta momentów dramatycznych.
– Podobno jest nagranie, na którym widać, jak wjeżdża na mnie harwester. Ja tego w ogóle nie pamiętam! Nigdy nie przypuszczałam, że będę miała odwagę kłaść się przed wielkimi maszynami. Ale ogrom cierpienia puszczy i złej polityki państwa wobec niej budził we mnie taki sprzeciw, że nie wahałam się ani minuty. Od samego początku wierzyłam zupełnie instynktownie, że to, o co walczymy, jest słuszne. A gadanie o korniku, który niszczy drzewa, to kłamstwo.
Joanna Pawluśkiewicz zanim zaczęła bronić Puszczy Białowieskiej, współorganizując Obóz dla Puszczy, robiła filmy, pisała scenariusze, zajmowała się dystrybucją filmową. (Fot. Albert Zawada)
Jacek zauważa, że największe trudności tkwiły w nim samym. W jego wsi nie było bezdomnych, więc kiedy zobaczył w Poznaniu człowieka śpiącego na ulicy, myślał: „Sam sobie winien”. Teraz wie, że to bardzo krzywdząca opinia, bo czasem ludziom życie układa się dramatycznie – tracą pracę, popadają w długi, są wyrzucani z domów. Wspomina, jak strasznie się denerwował, kiedy miał zanieść pismo do urzędu miasta. Jakie miał opory przed wzięciem za coś odpowiedzialności. Pewnego razu, jeszcze jako wolontariusz, powiedział do Marysi i Jadzi, córek założycieli Barki: „A może zadzwońcie do jakiejś firmy ze sprzętem kuchennym, żeby nas wsparli”.
– Pamiętam jak dziś: Marysia pacnęła mnie taką drewnianą łychą do mieszania w garze i powiedziała: „Nie zadzwoni Jadzia ani Marysia, tylko zadzwonisz ty”. „Ja?” – zdziwiłem się. Przecież to fundacja ich rodziców, a poza tym czy ja kogoś przekonam? Teraz z perspektywy czasu widzę, że dziewczyny wciągnęły mnie w te działania w taki trochę niecny sposób. Zrobiły coś, co z nimi zrobili ich rodzice, czyli w młodym wieku wrzucili je na głęboką wodę, dali im dużą odpowiedzialność. One to samo zrobiły ze mną. Zaprocentowało.
Jacek: – Udało nam się coś niesamowitego: realnie pomagamy ludziom, zmieniamy ich życie.
Ale widzi też, jak bardzo ta praca zmieniła jego. Kiedyś był nieśmiały, teraz nie ma dla niego rzeczy niemożliwych. Wcześniej nie miał pomysłu na siebie, teraz wie, że chce pracować z ludźmi na życiowych zakrętach. Kończy kolejne studia: pedagogikę z profilaktyką i interwencją kryzysową oraz zarządzanie zasobami ludzkimi. Chce też inspirować innych młodych – jako ekspert w dziedzinie ekonomii społecznej jest zapraszany do współprowadzenia wykładów na kierunkach pokrewnych działalności fundacji. Wszystkiego nauczył się w praktyce.
– Mam też bardzo ważny osobisty sukces. Na początku moja rodzina nie rozumiała, dlaczego pracuję za darmo w tak trudnym środowisku. Trzy lata temu zaprosiłem rodziców i brata na fundacyjną wigilię, którą organizujemy co roku dla kilkuset bezdomnych. Mama była bardzo wzruszona, powiedziała, że to najprawdziwsza wigilia w jej życiu. Potem rodzice z bratem pomagali nam w remoncie Wspólnego Stołu, malowali ściany, sprzątali. Od tej pory bardzo mi kibicują, wiedzą, o co w tej pracy chodzi. A ja już nie pracuję za darmo, mam etat.
Dla Ewy Radanowicz największą nagrodą za pracę są jej uczniowie. To, że dostają się do wymarzonych szkół, że są kreatywni, aktywni, że angażują się w życie szkoły, otoczenia, że mają pomysł na siebie.
– Myślę, że to, z jaką odwagą i rozmachem działamy, przekłada się na całe środowisko. Stworzyliśmy markę, którą możemy pochwalić się w Polsce i na świecie. Bo tak jak Szczecin ma stocznię, tak Radowo Małe ma szkołę.
Jesteśmy członkiem międzynarodowej sieci szkół Ashoka. To dla nas takie postawienie kropki nad i. Bo Ashoka skupia szkoły, dzięki którym młodzi mogą poczuć moc i potrzebę zmieniania świata. Takich Szkół z Mocą jest na świecie 400, w Europie 56, a w Polsce sześć.
Ewa nie lubi określenia „innowatorka”. Naukowcy z Akademii Pedagogiki Specjalnej w Warszawie prowadzą badania nad jej rozwiązaniami. Zatytułowali je: Szkoła w Radowie Małym jako szkoła poszukująca.
– O, to określenie mi się podoba – śmieje się Ewa. – Żałuję, że doba ma 24 godziny, bo tyle jest do zrobienia. Wielu nauczycieli prosi mnie o konsultacje, jestem zapraszana na konferencje, seminaria, warsztaty. Kiedyś znajdowałam rozwiązania, a teraz dzielę się nimi z innymi. Czy może być coś bardziej satysfakcjonującego? – pyta retorycznie. – Bo ja też czerpię z tej pracy ogromną moc.
Joanna Pawluśkiewicz widzi same pozytywy swojego zaangażowania. Przekonała się, jak wiele można zdziałać wspólnie.
– Za puszczą stanęli murem nie tylko aktywiści, ale także obywatele niegodzący się na jej wycinanie. Cały czas jestem pewna, że wygramy. Ale, co niesamowite, działamy bez lidera, poprzez głęboko demokratyczne działania. Dla mnie powstanie obozu jest jak powstanie lasu. Jeden organizm, taki na przykład zgniotek cynobrowy, nie przeżyje, potrzebuje drewna. Ja, Asia, sama nic bym nie zrobiła, byłabym głosem wołającym – nomen omen – na puszczy. Jesteśmy skuteczni tylko wtedy, gdy działamy razem. Niesamowicie budujące jest także wsparcie płynące z całego świata. Mimo czarnego PR-u w niektórych mediach (że jesteśmy opłacani przez Sorosa albo Putina) ludzie przywożą nam warzywa, piekarnia z Hajnówki daje chleb, przychodzą paczki z zagranicy. W Warszawie skrzyknęła się grupa ludzi i robi nam weki! No, a my wybrzydzaliśmy: „Prosimy o wegańskie”. Niedawno przyszedł do nas list: „Hej, mamy laptopa w Krakowie, kiedy go odbierzecie”. Nie godzę się z myśleniem, że umarł duch w narodzie, to nieprawda. Powstał gigantyczny ruch, który będzie nie do zatrzymania.
Mama pyta ją: „Czy nie ma innych ludzi, którzy by mogli bronić puszczy? Dlaczego musisz akurat ty?”.
– Nie wiem, czy muszę, wiem, że chcę. Nie jestem w stanie siedzieć i nic nie robić, gdy umierają miejsca, które kocham albo które są ważne dla ludzkości. W ten sposób bronię też fundamentalnej wartości, która mówi, że jesteśmy częścią przyrody, a nie hegemonami, którzy czynią ją sobie poddaną. I jakkolwiek naiwnie i infantylnie może to brzmieć, ktoś musiał to zrobić.