Przez całe dekady była traktowana jak tani kurort. Obecna Bułgaria jest biedna i dzika, ale też wspaniała i bogata, jednocześnie nieokiełznana i zaniedbana, a przy tym bardzo dumna – mówi Ałbena Grabowska, autorka książki „Tam, gdzie urodził się Orfeusz”. Pisarka oprowadza nas po krainie swojego dzieciństwa i opowiada o ważnych elementach składających się na bułgarską i jej własną tożsamość.
Złote Piaski, słońce i wakacje jak w Grecji – tak mówiło się w Polsce o Bułgarii, do której chętnie jeździliśmy w latach 70., 80. i jeszcze 90. W pani książce Bułgaria to więcej niż tylko piękne plaże.
Z pewnością to był jedyny taki kraj, który latem dorównywał pogodą Włochom, Grecji czy Hiszpanii, jeździło się tam po słońce, plażę i arbuzy. Całe rodziny pakowały się do małych fiatów i jakimś cudem dojeżdżały na słynne plaże. Ja też tam jeździłam, do babci, ale moja Bułgaria była zupełnie inna. Dlatego „Tam, gdzie urodził się Orfeusz” jest próbą obalenia stereotypów, które wokół Bułgarii narosły, pokazania, że oprócz plaży są tu na przykład zabytki z czasów trackich czy rzymskich. Że Bułgaria to też góry, po których zimą można jeździć na nartach. No i cudowni ludzie.
Zwraca pani szczególną uwagę na życzliwość Bułgarów.
Ich otwartość i serdeczność są legendarne, choć w Polsce byłyby odbierane pewnie jako wścibstwo. Tam jest przyjęte, że jeśli przyjeżdżam i robię remont, to każdy chce wpaść i zobaczyć, co wyczyniam, a przy okazji doradzić coś czy wtrącić. W Warszawie nie miałabym odwagi pójść do sąsiada i zapytać, co robi, skoro włączył wiertarkę i powiedzieć, że chyba oszalał, jeśli chce tu postawić szafę. Na przykład w tym roku w Bułgarii szukałam konfitur z malutkich poziomek górskich. Myślałam, że kupię je na targu, ale znalazłam tylko stoiska z miodem. Napomknęłam znajomej, czego szukam, i niemal natychmiast pojawiła się jakaś pani, mówiąc, że zebrała 20 kilo poziomek, wręczyła mi słoik, przy okazji opowiadając, jak wygląda u niej robienie konfitur.
Te nieustające pytania, co słychać, co kto porabia – to dowód zainteresowania, ale też przyjaźni, tego że ktoś jest ważny. Moja mama opowiadała o spotkaniu ze swoją koleżanką, pianistką, na co dzień mieszkającą w Sofii, która też spędzała wakacje w Czepełare (miasto w Rodopach, znany ośrodek narciarski – przyp. red.). Od dawna się nie widziały. Siedziały na ulicy w kawiarni, a jej koleżanka zaczepiała każdego, kto przechodził i wypytywała, gdzie był, co robił, dodając: „Zobacz, kto przyjechał z córką i pięknymi wnukami”. Taka jest właśnie bułgarska mentalność.
Co jeszcze charakteryzuje Bułgarów?
Chęć niesienia pomocy. Teraz w Bułgarii wszędzie są sklepy czynne siedem dni w tygodniu, ale kiedyś tak nie było. Przyjeżdżałyśmy wieczorem z babcią i natychmiast pojawiały się sąsiadki z czymś ciepłym do jedzenia. Podczas ostatnich wakacji sąsiadki przyniosły kompot z wiśni, sok z malin, bo właśnie były zbiory, no i pieczone papryki w słoiku, bo skoro jedna z nich już je zrobiła, to dała. Ponieważ tego lata przez kilka dni było naprawdę zimno, sąsiadka, widząc, że niosę drwa do kominka, zajrzała z torbą pełną ciepłych ubrań. Gdy poszłyśmy z córką kupić swetry, pani ekspedientka wypowiedziała formułkę, którą zawsze mówiła moja babcia, kiedy zaczynała coś dla mnie szyć: „Noś to w zdrowiu”. Zaskoczyło mnie to i wzruszyło – tak bliskie jest mojej filozofii.
(Fot. iStock)
W książce pokazuje pani, jak wiele Bułgaria ma do zaoferowania turystom.
Ogromnie dużo. Tam się dwa razy sieje i dwa razy zbiera. No i coraz więcej turystów odwiedza ten kraj. Także dlatego, że Bułgarzy postanowili zainwestować w ten obszar gospodarki. Wzdłuż plaż powstają kolejne hotele. Nie ma już wspólnych łazienek na korytarzach, Bułgarzy nauczyli się też wreszcie robić europejskie śniadania – do niedawna wysyłali turystów na ulicę, po kawę i jakieś ciastko, bo takie śniadania jada się w Bułgarii. Tylko herbaty nadal nie doceniają... Znajomi uważali za ekstrawagancję, że piję herbatę, i w dodatku smakuje mi ona, bo tam jest kult kawy.
Jak smakuje „pani Bułgaria”?
Winem, paprykami, które są podawane na milion sposobów: duszone, faszerowane, pieczone. Także podrobami, a trzeba wiedzieć, że w Bułgarii je się wszystko. Nawet flaki są tam zupełnie inne, piecze się je najpierw z octem winnym i czosnkiem, a zupy gotowane są na bazie jogurtu. Tego po prostu trzeba spróbować. No i banicy, czyli placków zapiekanych z białym serem.
(Fot. iStock)
Czym się różni Bułgaria z pani dziecięcych lat od tej dzisiejszej?
Obecna Bułgaria jest biedna i dzika, ale też wspaniała i bogata, jednocześnie nieokiełznana i zaniedbana, a przy tym bardzo dumna. Ma wspaniałe starożytne zabytki, ale 500 lat niewoli tureckiej zrobiło swoje. Zatrzymało rozwój kraju, nie tylko architektoniczny i gospodarczy, nauczyło bowiem Bułgarów bierności. Nie potrafią wyrwać się z marazmu i postawić choćby kolejnym skorumpowanym rządom, które nie są w stanie wprowadzić żadnych reform. Bułgarzy próbują po prostu żyć, choć kontrasty między biednymi a bogatymi są coraz większe. Tak wielu młodych wyjeżdża za granicę w poszukiwaniu lepszego bytu, że tych, którzy postanowili zostać i budować swoje życie w kraju, uważa się za bardzo odważnych.
Bułgaria pani dzieciństwa była też bardzo sensualna. Wspomnienia przetrwały próbę czasu?
Gdy byłam dzieckiem, dom mojej babci w Płowdiw (miasto w środkowej Bułgarii – przyp. red.) wydawał mi się cudownym miejscem. Miałam koleżanki, byłam tam szczęśliwa, choć we dwie mieszkałyśmy w pokoju ze wspólną kuchnią i toaletą, która miała dziurę w ziemi. Ale co piątek chodziłyśmy do rzymskiej łaźni, a to były cudowne wyprawy. Babcia kupowała banice i mekici (tradycyjne dania z ciasta – przyp. red.), czułam się wspaniale. Jeździłyśmy do Czepełare, do kamiennego domu i tam też było rajsko, chociaż warunki jeszcze gorsze niż w Płowdiw. Uwielbiałam, kiedy do babci wpadały jej koleżanki i zaczynały te swoje „opowieści przy krosnach”. Gdy dziś odświeżam wspomnienia, uświadamiam sobie, że po prostu spędzałam czas ze starymi kobietami, ale dziecko bierze to, co się mu daje. Wydawało mi się, że tak musi być i podobało mi się to. Dopiero kiedy przyjechałam do domu w Czepełare z mężem w ramach podróży poślubnej, zobaczyłam, że ten cudowny dom z dzieciństwa jest zrujnowany i że zabranie kogoś do takiego miejsca było trochę niewłaściwe. Potem przez lata tam nie jeździłam, aż zdecydowałam się wrócić i zrobić gruntowny remont.
(Fot. iStock)
Od tego remontu zaczyna pani „Orfeusza”. Remont jako początek czegoś nowego? Jaki był ten start u pani?
Bardzo konkretny, bo zaczęliśmy od burzenia ścian i zmiany całego układu parteru. To było pożegnanie z dzieciństwem, ze starym światem i domem babci. Dziś wystrój domu jest zupełnie inny, ale zostały pamiątki, zdjęcia, skrzynia prababci, wypełniona skarbami, w której przywiozła kiedyś swoje wiano. Nie boję się zmian i nowe porządki nie były dla mnie bolesne. Taka jestem, że zawsze przyjmuję z łagodną rezygnacją to, co los mi przynosi, a tego, co złe, staram się nie zauważać.
Co pani wzięła, a co zostawiła?
Na przykład wyrzuciłam garnki z lat 50. Nie było tego dużo, bo sporo rzeczy spłonęło w pożarze starego domu. Większość drobiazgów zostawiłam, dużo też dokupiłam, m.in. afrykańskie maski. Zostawiłam także wszystkie zdjęcia, które oprawiłam, do tego ręcznie tkane kapy i dywany, z których część przywiozłam do Polski. Moja mama cierpiała, gdy kładłam dywan na podłodze, zamiast na łóżku, tak samo cierpiała, gdy postanowiłam używać ścierek tkanych przez babcię. Uznałam, że nie mogą przez kolejne pokolenie przeleżeć w skrzyni. Używam również obrusów, które mi zostawiła. Do skrzyni schowałam tylko jeden – ten wyhaftowany specjalnie dla mnie. Jest tak piękny, że gdyby ktoś coś na niego wylał, to nie wiem, co bym mu zrobiła (śmiech).
Ma pani poczucie, że tamte wizyty u babci pozostawiły w pani ślad, zbudowały panią jako człowieka?
Oczywiście. Z babcią spędzałam mnóstwo czasu, wszędzie wspólnie jeździłyśmy, od morza po góry. Babcia była dość nietypową Bułgarką, w tym sensie, że nie mówiła zbyt wiele, nie plotkowała, nie żaliła się i nie narzekała, czasem otwierała się przy swoich koleżankach. Kiedy pytałam ją o sprawy sercowe, ucinała temat. A przecież wiedziałam, że ojciec wydał ją za mąż za obcego człowieka, z którym żyła dwa lata. Kwitowała to krótko, że widocznie tak musiało być. Wtedy wydawało mi się to oczywiste, że babcia szyje mi sukienkę do komunii, bryczesy, nawet marynarki, a dziś widzę, jak ogromne zdolności krawieckie miała. Odchodziła w bólu, miała lekooporną chorobę Parkinsona, ostatnie pięć lat spędziła z nami. Sadzałam jej na brzuchu najstarszego syna, żałując, że nie pozna lepiej moich dzieci – dziś opowiadam im o niej. Patrzyłam, jak życie jednocześnie przychodzi do naszej rodziny i odchodzi z niej.
(Fot. iStock)
Kobiece historie przebijają z pani książki, o kobietach mówi pani z pasją.
Bo to one nadawały ton w naszej rodzinie. Babcia żyła z dziadkiem tylko dwa lata, potem to ona mnie wychowywała w wakacje, które co roku u niej spędzałam. Mama była zawsze osobą dominującą, nie byli typową parą z moim spokojnym i wycofanym ojcem. Wokół mnie zawsze najważniejsze były mama i babcia. Nawet teraz, na mojej ulicy w Czepełare mieszkają właściwie same silne kobiety, które muszą sobie radzić w życiu.
Czuje się pani Bułgarką czy Polką? W książce tłumaczy pani komuś, że jest z Bułgarii, ale akurat mieszka w Polsce.
Zdecydowanie Polką, jednocześnie gdy jestem w Bułgarii, czuję się u siebie, nie jak turystka, która mówi po bułgarsku. Zawsze podkreślam, jak ważne są moje bałkańskie korzenie. Bez nich nie byłabym w tym miejscu w życiu, w którym jestem. „Tam, gdzie urodził się Orfeusz” to był mój debiut. Gdybym nie miała wspomnień i takiego bagażu kulturowego, nie napisałabym tej książki, bo nie znałabym takich historii. Do głowy mi nie przyszło, że to początek mojej kariery pisarskiej. A kolejne książki związane były i są z medycyną. Tak się musiało stać, musiałam znaleźć się dokładnie w miejscu, w którym dziś jestem.
A czego pani najbardziej brakuje w Polsce?
Banicy! Ale może to dobrze, że nie mam tego w Warszawie, bo byłabym kwadratowa (śmiech). Za to w tym roku przywiozłam czubricę, czyli mieszankę cząbru, soli, czerwonego pieprzu i oregano – starczy na całą zimę. Bo Bułgaria kojarzy mi się właśnie z cząbrem, ziołami, smakiem tamtejszych arbuzów. I z kurzem, takim od słońca, od spalonych słońcem roślin. Brakuje mi też ciepła, no i tego światła. Takie światło i niebo są tylko w Bułgarii.
Ałbena Grabowska, pisarka, mama trójki dzieci, lekarz neuro-epidemiolog. Imię (oznacza kwitnącą jabłoń) zawdzięcza swoim bułgarskim korzeniom.
To nie jest przewodnik po Bułgarii. I na pewno nie jest to też książka o odkrywaniu uroków życia w nowym dla siebie miejscu. Jeśli jednak chcecie poznać nieznany region Europy, który potrafi zaczarować, to na pewno książka dla Was. Książka dostępna na .