Szybownictwo niesie ryzyko i wymaga ciągłej uwagi. Ale w zamian daje niebywałe emocje. Do tego – jak mówi utytułowany pilot szybowcowy Sebastian Kawa – pozwala dotrzeć do miejsc, w których nikogo jeszcze nie było.
O czym śni pilot szybowca, który sporą część życia spędził w chmurach?
O ciekawych miejscach, do których można polecieć.
Na przykład?
Głównie o górach, w których nikogo nie było jeszcze na szybowcu. W Azji Centralnej czy na Antarktydzie.
„Szybowiec to prawie jak teleportacja. Docieramy do miejsc, które są niedostępne dla innych” – mówił pan, gdy rozmawialiśmy pięć lat temu. W jakie miejsca pan się ostatnio teleportował?
W Himalajach z Krzysiem Trześniowskim wlatywaliśmy w zakamarki w górach, w których rzeczywiście nikogo jeszcze nie było − bo w szybownictwie latamy bez silników i musimy wykorzystywać prądy wznoszące się ciepłego powietrza, a te w górach „przyklejają się” do skał. Z innym kolegą latałem na Kaukazie, gdzie też nikomu nie udało się wcześniej polecieć z powodu niesprzyjających warunków. Nam udało się złapać falę i wznieść nad szczyty. Wytyczyliśmy drogę i teraz już latają nią inni.
Liczył pan, ile kilometrów już przeleciał?
Nie, ale wiem, że mam przelatanych 6200 godzin i mogę założyć, że zrobiłem już jakieś 600 tys. km.
Czy latanie to jeszcze pasja życiowa, czy może jest już jak tlen?
Najbardziej interesują mnie zawody szybowcowe, czyli rywalizacja. Gdybym uprawiał inny sport, to prawdopodobnie moje serce byłoby gdzie indziej. Zrobiłem licencję zawodowego pilota i miałem nawet nadzieję pracować w liniach lotniczych, ale akurat wtedy ten biznes się zwijał. Teraz mnie to już nie ciągnie, sensem są szybowce. Nawet gdy nie latam, to się nimi zajmuję; we współpracy z firmą od awioniki rozwijamy konstrukcję polskich szybowców Diana. Tyle czasu poświęcam temu sportowi i szybowcom, że nie potrafię się już zająć czymkolwiek innym. To raczej więc już dla mnie jak tlen.
Co się czuje nad chmurami?
Czasem satysfakcję, bo się doleciało i coś udało się wykonać, a czasem złość – bo popełniło się zbyt wiele błędów. Wielokrotnie możemy się poczuć jak wybrańcy losu, bo oglądamy widoki, których nikt nie może zobaczyć. I to dzięki swoim umiejętnościom, a nie silnikowi w samolocie czy wykupując bilet. Czuję też zachwyt, że takie niesamowite rzeczy nas otaczają tam, w górze. Długie przeloty są emocjonujące, wciągają w całości. Oczywiście latanie niesie też za sobą ryzyko.
Boi się pan czasem?
Strach pojawia się na kilka sekund, bo coś może zawsze zaskoczyć. Jednak pewien niepokój w szybowcu to codzienność. Nie wiem, jak się skończy lot, czy zdołamy dolecieć tam, dokąd chcemy, bo jesteśmy uzależnieni od dość kapryśnych sił i nie wszystko można przewidzieć. Czasami lecimy blisko czarnych, kolosalnych skał i trzeba wierzyć, że to się uda. Jeśli lecę po stycznej − wzdłuż skał, lub pod wiatr − ogonem w stronę skał, a wiatr nas dociska do nich, to naprawdę czasem dzielą nas dosłownie metry. Najtrudniejsze jest krążenie przy zboczu, bo w pewnym momencie niesie nas prosto na skały i trzeba przed nimi zakręcić. W takich sytuacjach najwięcej osób popełnia błędy, zostawiają sobie za mały margines bezpieczeństwa.
Wyprawy szybowcowe wymagają czasem ryzykownych posunięć i trzeba się z tym mierzyć. I zawsze mieć wyjścia awaryjne. W zeszłym roku w Pavullo we Włoszech, podczas treningu na nowym szybowcu, w nowym rejonie, gdy wracałem, nie zadziałał silnik, który pozwala dolecieć. Musiałem wylądować w górach, na stromym zboczu, co przyniosło niespodzianki. Szybowiec stracił koło, a ja złamałem kręgosłup. Lekko, jednak musiałem przystopować na trzy miesiące i poddać się rehabilitacji. Ktoś może się zapytać, po co to robić? Odpowiadam wtedy, że gdyby nie było takich wariatów, którzy coś robią, choć na początku nie wiedzą po co, to dalej byśmy jeździli na oklep na koniu i nie wiedzieli, że jest Ameryka.
Lądował też pan na kartofliskach, bagnie, w zbożu, wśród zwierząt...
Kiedyś w parku w RPA, gdzie były także lwy, lądowaliśmy na polu otoczonym płotkiem o wysokości jakieś 1,2 m, a to żadna bariera. Chroniło nas tylko to, że wszystko było wykoszone i lwy nie miały się gdzie schować. Innym razem – na Kalahari, która z nazwy jest pustynią, a naprawdę to sawanna, na której co 10–15 metrów rosną akacje i brak jest miejsca do lądowania. W pewnym momencie z kolegą znaleźliśmy się na tak małej wysokości, że ledwo utrzymywaliśmy się w powietrzu. Ale zobaczyliśmy piaszczysty kwadracik z antylopami. Grzmotnęliśmy w niego mocno, bo pas był krótki, a akacje wysokie. Okazało się, że wylądowaliśmy na polu ekskluzywnego ośrodka dla myśliwych i na przyjazd ekipy po szybowiec czekaliśmy, popijając zimną lemoniadę w basenie.
Czyli w kabinie szybowca raczej trudno się nudzić.
To się rzadko zdarza, na przykład w Patagonii, gdy leci się na fali tak z godzinę i można nawet tysiąc kilometrów zrobić. Jednak generalnie pilot szybowca jest stale zajęty, bo ciągle szuka najsilniejszego prądu. Nie ma silnika, więc trzeba maksymalizować ścieżkę, którą się leci, i łapać wznoszące prądy, a omijać opadające. Przeskakiwać z fali na falę.
Czy dużo osób na świecie może się pochwalić podobnymi doświadczeniami w szybownictwie jak pan?
Nie ma ich zbyt wielu. Są Francuzi, którzy eksplorowali szybowcami Patagonię, i inni, którzy przelecieli nad Cieśniną Gibraltarską do Maroka. Wcześniej już ludzie eksplorowali Nową Zelandię, Góry Skaliste w Stanach Zjednoczonych, a Niemcy od lat 60. XX wieku odkrywali Namibię. Niemiec Klaus Ohlmann zabiera mniej doświadczonych pilotów na wyprawy w góry, lecą za nim jak kaczuszki między skały. Tak jest łatwiej.
Czy latanie zmienia perspektywę?
Bardzo. Ale można ją zmienić także poprzez inną formę odkrywania świata i siebie. Do do latania szybowcem należy podejść poważnie, a nie jak do weekendowej przygody. Trzeba być bardzo odpowiedzialnym, natura nie wystawia mandatów, karze nas, pilotów dużo brutalniej. Szybownictwo kształtuje charakter. Dlatego pozwalamy latać dzieciom nawet od 14. roku życia, by uczyły się brać odpowiedzialność na siebie.
W Stanach Zjednoczonych armia ma program szkolenia na szybowcach. Jest stosowany wręcz masowo, rocznie taki trening przechodzi około tysiąca młodych ludzi. Amerykanie chcą w nich ukształtować zdolności przywódcze. Jednego roku ci młodzi uczą się, a następnego, już nawet 20-latkowie, stają się instruktorami. To jest niesamowity program, wart naśladowania. Zresztą Bundeswehra także funduje swoim kadetom tydzień latania na szybowcach. Tłuką tych szybowców mnóstwo, ale tak też było w czasach międzywojennych w Polsce. Szkolono setki ludzi, i to też była świetna selekcja dla wojska, na pilotów. To wystawienie ich na nieznane, ekstremalne środowisko, by ukształtować cechy, które potem pozwolą im radzić sobie z trudnościami.
Szkoła życia?
Zdecydowanie.
Sebastian Kawa, pilot szybowcowy, żeglarz, lekarz. Piętnastokrotny mistrz świata w konkurencjach szybowcowych, wielokrotny rekordzista świata w szybownictwie, zdobywca ponad 20 medali na MŚ, najbardziej utytułowany pilot szybowcowy w historii tego sportu. Autor książek m.in. „Niebo pełne żaru”, „Moje skrzydła. Drugi znaczy ostatni”.