Co powinno znaleźć się w moim pierwszym poście o jedzeniu? Nie będę pisać – ja po prostu wam to pokażę.
,,Trzech chłopaków, czterdzieści cztery dni, osiemnaście lotów, 38 tysięcy mil, eksplozja wulkanu, dwie kamery i prawie terabajt materiału" – to dokładnie to, o co mi chodzi. Andrew Lees, ten przystojny chłopak, którego oglądacie na filmie, i jego dwóch przyjaciół - Rick Mereki i Tima White nakręcili też „Move” i „Learn” – o podróży, innym kraju, ale też o poznawaniu innych ludzi. Wszystkie trzy filmy są dla mnie jeszcze o innych ważnych dla mnie wartościach – o przyjaźni, otwartości, przyjemności, a przede wszystkim o dzieleniu się. Być może tez o tym, że podróż tez jest pracą. I jedzenie też jest pracą!
Jeśli znacie to uczucie narastającego podniecenia, kiedy tylko zbliżacie się do granicy/zagranicy – możecie polubić tego bloga. I choć pojęcie granicy może tu być wieloznaczne, teraz zajmę się tą granicą pomiędzy państwami. Ja zaczynam być głodna już na samą myśl o podróży. Właściwie - zdałam sobie ostatnio z tego boleśnie sprawę - podróżuję, by jeść. Jeść i przy okazji – tak jak widać to dokładnie na filmie chłopaków - z przeżywać cala paletę tych uczuć, które z tym się łączą. Bo czasem, żeby zjeść – trzeba się ruszyć, trzeba coś wymyślić, trzeba znaleźć. Czasem, żeby zjeść, trzeba nie wiedzieć – zazwyczaj jem dokładnie te rzeczy, których wcześniej nigdy nie widziałam na oczy… Więc ten blog będzie o tym. I o moim ulubionym stanie: wpadam w niego np. wtedy, kiedy wysiadam z samolotu i w miarę przemieszczania się po lotnisku łapię kolejne zapachy: standu z kawą, kanapek, lokalnego przysmaku w wersji dla lądujących. I z każdym metrem jest lepiej… dochodzą do tego nazwy restauracji mijanych w drodze z lotniska, potem szukanie tej, w której karmią się lokalsi… Jestem uzależniona od tego stanu, od wyostrzonych, ciągle podrażnionych zmysłów. Od obietnicy pierwszego ugryzienia.