Dziś o małym przedmiocie wielkiej miłości. Dla mnie. Ale widzi mi się, że dla wielu z was także. Szybko, palce w górę: kto ma ukochany kubek? A widzisz? Masz. Fajnie – pisze Katarzyna Miller.
Artykuł archiwalny
Był taki czas, żeśmy się bali, że będzie wojna. Zadzwoniła do mnie znajoma z histerią, że oni już podchodzą pod Warszawę. Nie dałam się porwać panice, ale… Właśnie chciałam sobie zrobić herbatę przed tym telefonem. Wróciłam do szafki z kubkami i zamarłam na dłuższą chwilę… A gdyby wojna rozszalała się naprawdę? Co będzie z robieniem sobie herbaty? Co z moją szafką i kubkami? Wojna to opuszczanie, tracenie domów, nie wspominając już o zagrożeniu życia. Ze starych wojen wiem, że trzeba mieć na nogach wygodne, mocne buty, a na grzbiecie coś ciepłego, ale lekkiego, ze sobą chlebak z nożem, cebulą, smalcem, herbatą, a jeśli się ma, to klejnoty, ale ja nie mam. I kubek. Metalowy. Aha! I zapałki. To brzmi jak przebranie na zabawę surwiwalową. Ale skąd mamy wiedzieć, co potrzeba na nową wojnę? Mówiło się: białe prześcieradło na plecy i czołgać się w stronę cmentarza. To po co wtedy kubek?
Czy wy o tym czasem myślicie, kiedy siedzicie w fotelu z herbatą? Kubek grzeje dłonie. Można dodać cytrynę, mleko, sok malinowy, imbirowy i inne cuda. Mój ukochany pije około dziesięciu herbat dziennie, a mój kumpel – kawę z mlekiem i miodem. Prosiłam lubego, żeby mi ofiarował taki mały talerzyk w kwiatki swoich dziadków. Ogromnie lubię w kwiaty, szczególnie w róże. A on, że mowy nie ma, bo to już ostatni z Bolkowa, gdzie dziadkowie przetrwali kilka lat po wojnie w dawnym domu niemieckiego burmistrza i że to jest talerzyk historyczny. I tak burmistrz Bolkowa wszedł w moje życie. On zostawiał swoją całą porcelanę, uciekając w drugą stronę niż ta, z której uciekali warszawiacy lub ci z kresów, także zostawiając wszystko po sobie. Cud, że tyle tego zostało. Często więcej rzeczy niż ludzi.
Wynalazłam superkubas, litrowy, wyobrażacie sobie, na Kole (targu staroci w Warszawie). Cudo, w kwiaty oczywiście. Ciekawe, po kim on. Ciekawe, kto w nim będzie pił, jeszcze po mnie, jeśli się uchowa.
Dużo ludzi lubi duże kubki. Kiedy się tacy ze sobą spotkają, następuje miły moment rozpoznania swojego człowieka. O, ja to najchętniej w wielkim piję. Żeby na długo starczyło. Ja tak samo. Najlepiej w takim wielkości nocnika. O właśnie.
Ofiarowujemy sobie kubki. To fajny prezent. I bezpieczny, bo ogólnoludzki i jednocześnie osobisty. I jak bezpieczne wydaje się (i jest) życie, w którym deliberujemy, kogo obdarzyć kubkiem z jego fotografią. Życie, w którym do przeszłości przeszły grube fajanse z brązowym szlaczkiem z barów mlecznych. Wtedy kupowało się natychmiast coś, co było ładne, bo to okazja. Długo mnie trzymała ta pazerność, a i teraz lubi się odezwać. Minimalizm stał się modny, ale co by robił rynek bez gadżeciarzy?
Prowadzę warsztaty na Starym Mieście. Zaniosłam tam jeden z moich solidnych kubeczków. Lubię, że jest na nim kartka: „kubek Kasi”. Kiedy odwiedzam redakcje, studia, gabinety, zawsze mi się podoba i wciąga przez chwilę moment robienia mi kawy czy ziółek, bo oglądam wtedy kolekcję przeróżnych kubasków i dopytuję: „Czy mogę dostać w tym dużym pomarańczowym?”. „Nie, bo to szefowej”. „A w tym zielonym z angielskim polowaniem?” „Nie, bo to naszego fotografika”. „A ten, ach, w różyczki?” „Tego ci użyczę na chwilę, bo to mój”. „Jak miło, dziękuję”.
Bardzo lubię, żeby mój gość rozejrzał się w moim bogactwie i zażyczył sobie: „ja proszę w tym!”. Kiedy ktoś mówi: „wszystko mi jedno”, staje się dla mnie osobą podejrzaną i od razu jest o tym informowany, czy to znajomek, czy klient. Bo jak sobie radzisz z wyborami w dużych sprawach, kiedy w małych nie potrafisz, lub, co gorsza, nie chcesz wiedzieć, czego chcesz? Nie lekceważmy małych radości. Wtedy będą przychodzić do nas coraz większe.