Ciało mówi dość. I czasem musi cię zatrzymać na siłę, bo inaczej twoja pogoń zgodnie z „muszę, powinnam, dam radę” nigdy nie miałaby końca. Najczęściej ciało zatrzymuje chorobą, która w rezultacie bywa początkiem powrotu do siebie – do życia nie tylko w działaniu, ale i w czuciu. W cyklu „Notatki z kozetki" prawdziwe historie pacjentów opowiada Ewa Klepacka-Gryz.
Hania od 15 lat pracuje w dużej korporacji, w dziale HR. To jej pierwsze miejsce pracy od ukończenia studiów. Zaczynała od pracy w recepcji, dziś pełni kierownicze stanowisko, zarządza sporym zespołem. Jest ambitna, niezależna, perfekcyjna. To typ zadaniowca: jest zadanie do zrobienia, trzeba rozdzielić obowiązki, skontrolować pracę, ocenić, ewentualnie skorygować błędy i przejść do kolejnego zadania. Współpracownicy podziwiają jej siłę i odporność psychiczną. Często szepczą w socjalnym: ,,Nasza Hania jest jak stuletni dąb, nic jej nie złamie”. Do czasu…
Jesienią Hania złapała jakąś paskudną infekcję, pierwszy raz od początku pracy poszła na L4. Czas spędzony na zwolnieniu wspomina jak jeden wielki koszmar.
- Właściwie non stop byłam na telefonie z moimi ludźmi. Wiedziałam, że wszystkiego musze dopilnować. Mam fajny zespół, ale… wiadomo, poza tym nie uznaję błędów, każde zadanie musi być wykonane na 200%.
Po infekcji Hania długo dochodziła do siebie; kaszel, brak energii, senność w środku dnia. Była wściekła, bo akurat w firmie zbliżał się czas spotkań i musiała być w świetnej formie. Dlatego postanowiła przestać przejmować (zajmować się) swoim zdrowiem. Dała radę, jak zwykle. Szefowie gratulowali jej profesjonalnie przeprowadzonych procesów rekrutacyjnych.
Dopisała sobie ten sukces do pokaźnej listy rzeczy, które jej się udało zakończyć z powodzeniem. Nie mogło być inaczej. Porażki nie były w jej stylu. Błędy popełniali inni, nie ona.
W weekend pojechała do rodziców, nie była u nich od trzech miesięcy. Jak zwykle przyjęli ją z radością, miłością i wielkim podziwem. Po raz kolejny usłyszała przy stole: ,,Jesteś naszą dumą. Te wszystkie nasze wyrzeczenia nie poszły na marne”.
Kiedy odjeżdżała mama naszykowała jej pełną torbę domowych wyrobów a ojciec wcisnął 700 zł. Wiedziała, że to większa część jego emerytury. Wiedziała, że jak zwykle jedzenie odda sąsiadce, przecież jada na mieście. Pieniądze od ojca prawdopodobnie wyda na jakieś bzdury, gdyby powiedziała mu, ile zarabia pewnie by nie uwierzył. Za każdym razem było tak samo, ale jak miała im odmówić?
Kiedy w niedziele wieczorem wsiadała do samochodu jakoś dziwnie się poczuła. Mój organizm męczy się bez pracy – pomyślała. W drodze do domu czuła się coraz gorzej więc postanowiła podjechać do centrum medycznego, w którym miała abonament. Lekarz stwierdził, że to prawdopodobnie osłabienie po ostatniej infekcji, przepisał witaminy i dał dwa dni zwolnienia.
Na zwolnieniu oczywiście pracowała. Minął miesiąc i sytuacja się powtórzyła; kolejny weekend, który spędziła u rodziców i kolejna wizyta w centrum medycznym, w drodze do domu. Objawy identyczne: totalny brak energii, bóle mięśni, mgła umysłowa, lekkie dreszcze. Tym razem lekarz zlecił badania i kazał solidnie odpocząć, bo ,,to się może źle skończyć”.
W badaniach nie wyszło nic niepokojącego. Minął kolejny miesiąc i kolejny weekend, który tym razem spędziła ze znajomymi na Mazurach. Późnym wieczorem w niedziele powrót do domu i kolejna wizyta w centrum medycznym. Przyjął ją ten sam lekarz co ostatnio, przejrzał uważnie wyniki badań, zalecił tym razem 2 tygodnie zwolnienia i zasugerował wizytę u psychiatry: ,,To wygląda na psychosomatykę”.
Tym razem na zwolnieniu nie pracowała.
- Powiedziałam swojemu ciału: ok, poddaję się, odpoczywamy, ale po dwóch tygodniach przestajesz świrować.
Po tygodniu czuła się już prawie normalnie, ale w niedzielę wieczorem, ostatniego dnia zwolnienia poczuła się znowu fatalnie a rano nie mogła podnieść się z łóżka.
- Wtedy po raz pierwszy pomyślałam, że to musi być naprawdę coś poważnego.
Kolejne tygodnie spędziła wędrując od lekarza do lekarza.
Pamiętam naszą pierwszą sesję. Hania położyła przede mną pokaźny segregator z wynikami badań.
- Lekarze niczego nie znaleźli. Może ty wpadniesz na jakiś trop, bo jeśli nie… – powiedziała.
- Jeśli nie to, co?
- To psychiatra przepiszę mi worek psychotropów a wtedy to nie wiem…
- Brałaś już kiedyś leki przepisane przez psychiatrę?
- Widzisz w tych badaniach coś czego inni nie widzą? – zapytała, wyraźnie chcąc zmienić temat.
- Przecież wiesz, że w tych badaniach niczego nie znajdziemy. Jak się w tej chwili czujesz?
Wiedziałam, że to pytanie może ją zezłościć. Liczyłam, że tak się stanie. Chciałam w jakikolwiek sposób poruszyć jej ciało, bo póki co siedziała przede mną kobieta w wyreżyserowanej pozie siłaczki. Wyprostowana jak struna, z dłońmi zaciśniętymi kurczowo na oparciu fotela, nieruchomą klatką piersiową, nogą założoną na nogę. Siedziała na brzegu fotela, jakby w każdej chwili była gotowa wstać i wybiec z gabinetu, gdyby nie była w stanie dłużej utrzymać się w swojej roli – silnej, niezależnej, perfekcyjnej kobiety, która zawsze ze wszystkim sobie radzi, tylko z jakiegoś powodu jej ciało przestało współpracować.
Jej ciało milczało, ukryte w żelaznym pancerzu, który prawdopodobnie założyła bardzo dawno temu. Nie było się w stanie nawet zezłościć. Od lat niesłuchane zaczęło chorować. Bo niby co innego mogłoby ją zatrzymać?
Prof. Katarzyna Schier w Pięknym brzydactwie napisała: ,,Uważam, że ciało osób chorych psychosomatycznie jest przez nie składane w ofierze”.
Ofiara z ciała jest efektem, skutkiem, konsekwencją podtrzymywanej przez lata iluzji, że musisz być dzielna, silna, odważna, radosna, spolegliwa – jednym słowem ,,jakaś”, po to by zasłużyć na miłość i akceptację.
Hania nosiła w swojej głowie dług wdzięczności za te wszystkie wyrzeczenia rodziców, ,,żeby nie poszły na marne”. Każdy słoik z domową konfiturą, każda złotówka wciśnięta przez ojca – choć gesty miłości i troski, ale dla niej były komunikatem: ,,Nie mogę ich zawieść. Muszę być najlepsza, żeby ich poświęcenie miało sens”. Dla niej 200% ,,dowożenie” w pracy wiązało się nie tylko z perfekcjonizmem, chęcią odnoszenia sukcesów czy ambicjami, ale także było aktem lojalności wobec rodziców. Gdyby odpuściła, prawdopodobnie poczułaby się winna, że zdradza ich marzenia i trud włożony w jej edukację, wychowanie. Była ich dumą, realizacją wszystkich niespełnionych marzeń. Taki scenariusz zapisał się w jej głowie.
To bardzo obciążający dług, którego ciało Hani już dalej nie było w stanie dźwigać.
Syndrom niedzielnej choroby był nie tylko znakiem, że ciało kobiety wymaga odpoczynku, ale też symbolem rodzinnego uwikłania w dług wdzięczności.
Dolegliwości psychosomatyczne zwykle są konsekwencją braku połączenie pomiędzy głową a ciałem (myśleniem a czuciem) ale często również echem jakiegoś bolesnego scenariusz z przeszłości.
Na jednej z sesji Hania gotowa już była wrócić do tematu leków psychiatrycznych. W podstawówce miała problemy z biologią, to był jedyny przedmiot, z którego groziła jej dwója. Nie była w stanie nauczyć się tych wszystkich biologicznych zawiłości. W konsekwencji miała objawy fobii szkolnej. Rano w dniu, kiedy miała lekcję biologii dostawała wysokiej gorączki i silnych bólów brzucha. W końcu lekarz przepisał jej jakiś lek przeciwlękowy.
- Bardzo chciałam, żeby lek mi pomógł, ale usłyszałam, jak ojciec powiedział do mamy, że to proszki dla wariatów i wstyd, żeby ich dziecko to brało.
W dorosłym życiu kobieta niechętnie brała jakiekolwiek lekarstwa. Kojarzyły jej się ze słabością, podaniem się, oddaniem odpowiedzialności za swoje samopoczucie chemicznej substancji.
- Czy czujesz, że twoje ciało potrzebuje teraz lekarstwa? – to było pytanie, które po raz pierwszy zwróciło jej uwagę na czucie a tym samym na ciało.
Kiedy ciało komunikuje się z nami objawami, to tylko w ciele możemy znaleźć lekarstwo.
Objawy grypopodobne na które cierpiała Hania były somatycznym wzorcem:
- niewypowiedzianych emocji zwłaszcza bezsilności, złości, smutku, lęku
- syndromu wypalenia – fazy rezygnacji – zdecydowanie za dużo wzięła na siebie
- reakcji autonomicznego układu nerwowego – jej ciało weszło w stan zamrożenia (żelazna zbroja) jako ochronę przed dalszym przeciążeniami.
Zawarłyśmy kompromis. Nie wracałam do tematu leków w zamian za to próbowałyśmy wspólnie znaleźć inne sposoby zdrowienia.
Zaczęłyśmy od obserwacji co najmniej kilkanaście razy w ciągu dnia, czego potrzebuje jej ciało. To były momenty zatrzymania, w których kobieta kładła dłonie na piersi i pytała: Czego teraz potrzebuje? Czy nie jestem głodna? Może mam ochotę na spacer? Ile szklanek wody już dziś wypiłam? Itp.
Kolejnym zadaniem była obserwacja oddechu; dwa razy dziennie Hania siadała wygodnie, jedną rękę kładła na klatce piersiowej, drugą na brzuchu i obserwowała swój oddech. Tylko tyle. To był doskonały czas wyciszenia i kontaktu z ciałem.
W miarę jak nawiązywała coraz silniejszy kontakt z czuciem, powoli wychodziła z głowy: z roli szefowej HR, która za bardzo kontroluje, roli silnej kobiety z żelaza, która nigdy nie okazuje a nawet nie czuje słabości i z roli córki, która musi się odwdzięczyć choć rodzice wcale tego od niej nie oczekiwali.