Mówi, że jest szczęściarą. Bo gra, czyli robi to, co lubi (ostatnio dwie świetne filmowe role). Bo ma dobry kontakt ze wszystkimi córkami. A trudne doświadczenia z przeszłości? Są dni, kiedy Małgorzata Hajewska-Krzysztofik przekornie pamięta tylko o tych dobrych rzeczach i pięknych momentach.
W filmie „Rzeczy niezbędne” gra pani matkę, o której powiedzieć, że nie wspiera swojej córki, to nic nie powiedzieć. Nie chcę spojlerować, ale pani bohaterka nie stanęła za córką, kiedy ta była małą dziewczynką, co ma opłakane skutki w dorosłym życiu. Czy pani tę matkę rozumie? Bo mnie naprawdę trudno...
Czasami obcując z kimś, z kim łączy nas trudna relacja, zastanawiamy się, czy ta osoba nas rozumie albo jak ona może się tak zachowywać. Dużo nitek prowadzi nas do tej odpowiedzi, podpowiada albo usprawiedliwia zachowanie takiej osoby, nie mówię, że rozgrzesza. Wydaje mi się, że w tej konkretnej historii mam dużo wewnętrznych nitek, które podpowiadają mi, skąd brały się zachowania mojej bohaterki.
Sama mając dorosłe dzieci, oglądałam ten film ze ściśniętym gardłem. Czy w zrozumieniu tej roli pomogło pani to, że jest pani matką?
Myślę, że ważniejsze jest to, że jestem córką. Pewnie niejedna z nas spędziła godziny z koleżankami na rozmowach o swoich relacjach z matkami. Przepracowywanie tych problemów, próba zrozumienia moich bohaterek to mój zawód. I to jest w nim najciekawsze i najpiękniejsze.
Małgorzata Hajewska-Krzysztofik w filmie „Rzeczy niezbędne” (Fot. materiały prasowe)
W pracy nad tą rolą odwoływała się pani w jakiś sposób do swojej relacji z mamą?
Z pewnością tak. Bo jak myślę o mojej relacji z mamą i relacji mojej mamy z jej mamą, jak analizuję relacje kobiece w mojej rodzinie – te, do których miałam dostęp – to na pewno nie były one czułe. Zdarzało mi się słuchać kobiet, które mówiły o swojej relacji z matką jak o relacji z przyjaciółką, ja naszej nie mogłabym tak określić. Może zbyt dużo wyobrażam sobie, gdy słyszę coś takiego… Moja relacja z mamą jest…
Szorstka?
Nie, nie, nie ma w niej szorstkości. Trudno znaleźć odpowiednie słowa, ale nie powiedziałabym też, że nie ma między nami bliskości. Nasza relacja jest dość oszczędna, co nie znaczy, że gorsza czy lepsza. Tak się w mojej rodzinie poukładało, że nie było w niej czułości. Pewnych rzeczy nigdy jednak nie umiałabym mamie powiedzieć, chyba ta sfera jest najbardziej kłopotliwa, właśnie to, czy i co można powiedzieć mamie.
Dlaczego to jest tak trudne?
To chyba bierze się z tego, że jeżeli obserwujemy rodzica i widzimy, że on we własnym życiu nie umie sobie dać ze wszystkim rady, że się miota, że sam potrzebuje pomocy – to jako dzieci nie umiemy mu pomóc. Myślę, że wtedy zaczyna się ta relacja chwiać – patrzymy na dorosłego, który według nas, dzieci, powinien wszystko wiedzieć i umieć, a widzimy, że tak nie jest, jesteśmy więc bezradni.
Pani chciała mamie pomóc?
Tak. Myślę, że to nie jest nic wyjątkowego.
Psychologia określa takie odwrócenie ról jako trudne dla dzieci.
W moim przypadku chyba nawet nie o to chodzi. Każdy z nas, nawet rodzic, ma lepsze i gorsze momenty, i to nie musi być nic ekstremalnego. Na przykład mama przychodzi z pracy, dziecko widzi i czuje, że nie może jej pomóc, bo jest bardzo zmęczona, bo brakuje jej kasy, bo jest smutna. Problem polega na tym, że ona nie dopuszcza dziecka do swoich przeżyć. Chce mu tego oszczędzić, bo myśli, że jej nie zrozumie, i problemy zaczynają się piętrzyć. Zamiast otwarcie rozmawiać z dzieckiem, odpycha je – i od problemów, i w gruncie rzeczy od siebie: daj spokój, nie rozumiesz.
Własne doświadczenia przekłada pani bezpośrednio na role?
Nie opowiadam o sobie, nie gram siebie, nie rozdrapuję osobistych ran. W ten sposób nie dałoby się uprawiać tego zawodu. Doświadczenie życiowe podpowiada mi tylko, jak coś pokazać albo jak czegoś nie pokazać. Jest potrzebne do zrozumienia postaci, którą gram. Lubię obserwować ludzi i to przydaje mi się potem w pracy, ale lubię też wsłuchać się w to, o czym jest opowiadana historia. W pracy przy tym filmie udało mi się złapać nić porozumienia z reżyserką Kamilą Taraburą i koleżankami aktorkami: Kasią Warnke i Dagmarą Domińczyk. Dużo rozmawiałyśmy o tej historii, o tym, czego nie wypowiadałyśmy w filmie, ale co rozumiemy; szukałyśmy właśnie tych rzeczy niewypowiedzianych.
Rozmawiałam jakiś czas temu z Dagmarą Domińczyk, między innymi o jej niełatwym dzieciństwie dziecka imigrantów. Pani dzieciństwo też nie należało do bezproblemowych. W jednym z wywiadów powiedziała pani o przemocy i alkoholu, które się pojawiały w rodzinnym domu.
Wydaje mi się, że są dni, kiedy widzimy dzieciństwo jako trudne, smutne, ale dzisiaj na przykład jestem w takim nastroju, że może nawet przekornie przypomina mi się dużo dobrych rzeczy. Bo zbudowana jestem z tego, co było trudne, ale i z pięknych momentów, w których było dużo słońca, dużo dobrych ludzi wokół mnie.
To proszę opowiedzieć o pięknych momentach.
Mama lubiła robić dla mnie kostiumy do przedstawień w przedszkolu i szkole. Zawsze bardzo się angażowała w te przygotowania, a były to przecież inne czasy, nie dało się pójść do sklepu z tanią odzieżą i coś kupić, tylko wszystko trzeba było zdobyć i samemu wykonać. Śmieję się, że zafundowała mi jeden z najcudniejszych kostiumów, świetnie wymyślonych, ale granie w nim nie było łatwe. Mianowicie przebrała mnie za drzewo. Okazało się, że granie drzewa nie jest ani przyjemne, ani wygodne, za to bardzo atrakcyjne. Pamiętam, że zbierałyśmy liście, w pięknych kolorach, które potem były moczone w parafinie – z nich powstała korona, którą miałam na głowie, owijał mnie pień ze sztywnego papieru, całość była ciężka, trudno mi było się poruszać.
Takich intensywnych, dobrych wspomnień mam dużo, kręcą się głównie wokół przedstawień teatralnych. Bardzo dobrze pamiętam wszystkie kostiumy: Macochy, Kota w Butach, Śnieżynki. W ich wykonanie zaangażowana była zresztą cała rodzina: nie tylko mama, ale i babcia, tata, ciocia. W tej części dzieciństwa bardzo dobrze się czułam.
Jest pani w stanie powiedzieć, że przepracowała te ciężkie doświadczenia?
Przemocy w moim dzieciństwie było bardzo dużo, ale moim zdaniem ważne jest to, co sami z tym zrobimy, czy potrafimy wyciągnąć wnioski, bo nikt nas przecież tego nie uczy.
Są momenty, kiedy myślę, ile błędów popełniłam jako młoda mama. Pewnego razu przestraszyłam się, że mogę być przemocową matką, że mogę powielać rodzinny schemat. I tego się wstydzę. Pamiętam dokładnie ten moment, zresztą gadaliśmy o tym z tatą dziewcząt, on też miał podobne doświadczenia w domu, więc we dwójkę musieliśmy uciekać od przemocy.
Udało się?
Trzeba zapytać nasze dziewczyny. Bardzo pracowaliśmy z mężem nad tym, żeby wypracować zupełnie inny model relacji z córkami. Myślę, że wprowadziliśmy jako rodzice do naszej rodziny coś bardzo fajnego, bo w tamtych czasach, kiedy aż tyle się o tym nie mówiło, myśmy wszystko robili razem. Tak rozumieliśmy naszą rolę, że to najlepszy model rodzicielstwa. Dzięki temu mogłam pracować, a aktor do pracy chodzi dwa razy dziennie: rano na próby, wieczorem grać spektakl, czasami dochodzą wyjazdy. Dopiero jak pojawiło się na świecie trzecie dziecko, to nas w końcu było stać na nianię, bo czasami, mimo znakomitej współpracy z ojcem dziewczyn, nie dało się pogodzić tych wszystkich naszych zajęć. Kiedy mieliśmy już czwórkę, ze względu na to, że zmarł tato, mama zamieszkała z nami. Ale przy dwójce staraliśmy się dawać sobie radę sami. Nasze wspólne wychowanie było spontaniczne i wspaniałe, w dużej mierze z inicjatywy męża, on nie czuł w ogóle, że to coś niestosownego prać pieluchy, chodzić z dziećmi na spacery, na plac zabaw, kąpać je, karmić. Myślę, że byliśmy wspaniałą drużyną.
Mówi pani w czasie przeszłym, więc rozumiem, że wasz związek się zakończył.
Tak, ale jesteśmy w dobrej relacji. Jako patchworkowa rodzina nadal trzymamy się razem.
Córki poszły w pani ślady, też są aktorkami?
Córka numer dwa, Martyna, jest aktorką, od zeszłego roku Teatru Słowackiego w Krakowie, udało nam się nawet parę razy zagrać razem, pojawiła się w filmie „Kobieta z…” z moją wnuczką Apolonią. O pozostałych, jako że nie uprawiają aktorstwa, nie czuję się uprawniona mówić.
Czy jest coś, czego pani uczy się od swoich córek?
Czego się od nich uczę? Myślę, że najważniejsze, co od nich dostaję, jest to, że wpuszczają mnie do swojego świata, że pozwalają mi siebie poznawać. To jest to, czego kompletnie nie dostałam od swoich rodziców. Pytam je: „Co tam u ciebie, jak żyjesz?”. Wydaje mi się, że w ten sposób pracuje się nad byciem nie tylko mamą, ale i człowiekiem takim, z którym samemu chciałoby się przebywać. Praca dziś jest, jutro jej nie ma, a córki są zawsze.
W pewnym sensie jestem szczęściarą. Mam fajne relacje z córkami, w dodatku robię to, co lubię, a nie każdemu jest to dane. Ja dostałam się do szkoły aktorskiej za pierwszym razem, zaczęłam pracować tuż po szkole, teraz młodym aktorom jest trudno znaleźć pracę.
Ale kino późno panią odkryło.
Grałam już wcześniej w filmach. Nie narzekam, jestem wdzięczna za to, co dostałam od życia.
A podpisze się pani pod stwierdzeniem, że wszystko jest po coś?
Wie pani, to wspaniałe, że człowiek może z perspektywy czasu powiedzieć: „To było po coś” albo: „To nawet lepiej”. Często też tak myślę. Ale czasami umiem sobie wyobrazić, że tamtego nie było. W scenariuszu filmowym można coś wyciąć, dokleić, w życiu nie.
W filmie „Kobieta z…” Małgorzaty Szumowskiej i Michała Englerta, który ma szansę w tym roku wygrać Złote Lwy, zagrała pani dorosłą Anielę. To rola zupełnie inna niż w „Rzeczach niezbędnych”. Choćby dlatego, że Aniela postanawia odważnie walczyć o siebie.
Czy „postanawia” to dobre słowo w tym kontekście? Bo – użyję pewnej metafory – jeżeli tak bardzo chce mi się pić, a w okolicy nie ma wody, to przez jakiś czas tylko myślę o tej potrzebie, ale jeżeli ciągle mi się chce pić, coraz bardziej i bardziej, to w pewnym momencie jestem już tak zdeterminowana, że nie zważając na nic, szukam picia. Bez wody człowiek umiera.
Małgorzata Hajewska-Krzysztofik w filmie „Kobieta z…” (Fot. materiały prasowe)
Ma pani rację, słowo „postanawia” sugeruje decyzję na poziomie racjonalnym, a to był imperatyw z poziomu komórkowego.
To, co w pewnym momencie zaczęło mi się podobać w pracy nad tą postacią, to jest właśnie poszukiwanie siebie, miłość do siebie. Ale na drugim biegunie znajduje się osoba, z którą Anieli udało się coś w życiu zbudować, jej żona Iza. Dla mnie to jest film o rozmowie, o tym, żeby ludzie starali się zrozumieć siebie nawzajem. I jeżeli mówimy o korzyściach wynikających z mojej pracy, to w wyniku pracy nad tym filmem korzyść jest taka, że stałam się uważniejsza, bardziej słuchająca innych, bardziej uważająca na słowa. Bardzo chciałam, żeby moje córki zobaczyły ten film, na razie trzy widziały, zrobię wszystko, żeby Katarzyna też zobaczyła.
Jest w nim piękna scena, gdy Iza, żona pani bohaterki, mówi, że może pojadą kiedyś razem na babski wyjazd. Tym samym wyraża akceptację wcześniej trudnego do zaakceptowania faktu, że mąż jest kobietą.
To zasługa Joanny [Kulig, która gra Izę, żonę Anieli – przyp. red.], że tak intensywnie poszukiwała Izy. Rozmawiałyśmy o tym, co może czuć człowiek w momencie, kiedy znajduje się w takiej sytuacji, o tym, co my byśmy wtedy czuły i zrobiły.
Iza przeszła długą drogę – od buntu, przez poczucie bycia oszukaną, aż po tę propozycję wspólnego babskiego wyjazdu.
Swoją drogą, czasem sama mam ochotę zadzwonić do Joaśki i zaproponować jej babski wyjazd [śmiech]. Bo my ciągle nie mamy czasu, żeby się spotkać.
Podjęła pani odważną decyzję, czyli przeniosła się – nomen omen – ze Starego Teatru w Krakowie do Nowego Teatru w Warszawie, dostaje propozycje ciekawych ról. A wszystko to tuż przed sześćdziesiątką. Mam wrażenie, że to dla pani wspaniały czas.
Nie wpadałabym w przesadę z tym wspaniałym czasem. Staram się zrozumieć, w którym miejscu jestem. Niezbyt przyjemnie obserwować, że się starzeję, że skóra nie jest taka, jak kiedyś. Dawniej byłam niezadowolona ze swojego wyglądu, a teraz zastanawiam się, o co mi wtedy chodziło, przecież było super.
Małgorzata Hajewska-Krzysztofik (Fot. Aleksandra Modrzejewska/MGMT IVY)
Podjęłam decyzję, że nie będę farbować moich siwych włosów i widzę, że to wcale nie jest korzystne. Zastanawiam się, czy gdybym wróciła do blond albo rudych, to dostawałabym inne propozycje, bo teraz dostaję głównie role kobiet 70+. Myślę sobie wtedy: czy oni zwariowali, czy nie można pokazać kobiety 60-letniej, która wygląda tak jak ja? Moje ciało się zmienia, tu mnie boli, tam strzyka, myślę sobie, jak to będzie dalej. Z drugiej strony, jestem tego ciekawa. Chcę pracować, być zdrowa, silna, ale rozumiem, że może być inaczej.
Kobiety w pani wieku mówią, że nie przejmują się już tak opiniami innych jak kiedyś, że odchowały dzieci, mają więcej czasu dla siebie, że lubią ten czas. A pani?
Nie przejmowałam się wcześniej tak bardzo opiniami na swój temat, ale nie jest tak, że teraz przestaję się w ogóle nimi przejmować. Jeżeli film z moim udziałem pojawia się w dystrybucji, to zależy mi, żeby był dobrze oceniony, żebym ja też była dobrze oceniona. Niepokoje na ten temat ciągle mi towarzyszą. Ale z drugiej strony liczę też na to, że inni ludzie będą chcieli ze mną pracować. A dzieci? Choć nie muszę biec z pracy prosto do domu, zgadzam się, że małe dzieci to mały problem, a duże dzieci – duży problem. Trzymam za nie kciuki, kibicuję im, staram się być ostrożniejsza, zanim coś wypalę, pytam, o czym chcą porozmawiać, a o czym nie chcą, bo to jest ich życie, nie mogę w nie ingerować.
Tak więc jestem w innym, interesującym momencie. Pamiętam, jak w zeszłym roku pracowaliśmy nad „Kobietą z…”, miałam dzień wolny, poszłam na spacer z kijami, zadzwoniłam do mamy, rozmawiamy, rozmawiamy i nagle sobie uświadomiłam: „Mamo, za dwa lata mogę iść na emeryturę!”. To do mnie nadal nie dociera.
Powiedziała pani, że zbudowana jest z momentów, w których było dużo pięknych ludzi wokół. Jednym z takich ludzi był zapewne niedawno zmarły Jerzy Stuhr, podkreśla pani, jak wiele mu zawdzięcza.
Nie mogłam być na pogrzebie, byliśmy wtedy z Nowym Teatrem w Awinionie, ale cały dzień myślałam o nim i o Maćku, z oboma miałam przyjemność pracować.
Z Jerzym Stuhrem, moim profesorem, robiliśmy dyplom, „Iwonę, księżniczkę Burgunda”, grałam królową Małgorzatę. Kiedy umiera Iwona, królowa Małgorzata mówi: „Wszyscy pomrzemy”. Pamiętam, że kiedy grałam ten dyplom, byłam w ciąży i strasznie bałam się tej kwestii, zamykałam oczy, gdy mówiłam te słowa. I nawet miałam żal do Jerzego Stuhra, że nie przepracował tego ze mną. A potem w Ludowym grałam ponownie Małgorzatę, a on grał króla Ignacego. I wtedy, mając jego wsparcie, mówiłam te słowa nawet z lekką wyższością. Bardzo dużo zawdzięczam Jerzemu Stuhrowi. Nie byliśmy jakoś bardzo blisko, ot, koledzy z pracy, a wcześniej był moim pedagogiem. Pamiętam, jak wylądowałam w szpitalu, leżałam na korytarzu, bo nie było miejsc. I nagle on się pojawił, nie wiem, skąd wiedział, dlaczego przyszedł, nawet nie miałam do niego numeru telefonu. Następnego dnia po jego wizycie przeniesiono mnie do sali i trochę inaczej zaczęto traktować.
Bardzo ważnym dla mnie człowiekiem był także Mieczysław Grąbka, który, niestety, też odszedł w ubiegłym roku. Z nim, jako z królem, spotkałam się w jeszcze następnej „Iwonie, księżniczce Burgunda” u Grzegorza Jarzyny. Często o nich myślę, o tym, że nie miałam umiejętności powiedzenia im, jacy są dla mnie ważni, ile od nich dostałam w szkole. Staram się mówić o nich studentom. Pielęgnowanie wspomnień o nich uważam za swój obowiązek.
Małgorzata Hajewska-Krzysztofik, aktorka, pedagożka. Związana ze Starym Teatrem w Krakowie, a od 2016 z Nowym Teatrem w Warszawie. „Kobieta z…” w reżyserii Małgorzaty Szumowskiej i Michała Englerta startuje w Konkursie Głównym festiwalu w Gdyni, a film „Rzeczy niezbędne” Kamili Tarabury w konkursie Perspektywy.