1. Zwierciadlo.pl
  2. >
  3. Spotkania
  4. >
  5. Trine Dyrholm: „Jestem nieustraszona”. Duńska aktorka w rozmowie o filmie „Dziewczyna z igłą”

Trine Dyrholm: „Jestem nieustraszona”. Duńska aktorka w rozmowie o filmie „Dziewczyna z igłą”

Trine Dyrholm (Fot. Carsten Snejbjerg/Redux/East News)
Trine Dyrholm (Fot. Carsten Snejbjerg/Redux/East News)
Nie ma na świecie bardziej znanej duńskiej aktorki. Trine Dyrholm miała ostatnio okazję być na planie filmowym w Polsce. Dobry pretekst, żeby gwiazdę słynącą z tego, że lubi zawodowe ryzyko – podejmuje się trudnych scen, nierzadko wybiera postacie wzbudzające kontrowersje – zapytać także o inne życiowe wyzwania. Czy z biegiem lat jest w niej mniej czy więcej odwagi?

Ktoś mógłby się zdziwić, że ciebie, gwiazdę kina skandynawskiego, można oglądać w filmie startującym w konkursie głównym Festiwalu Polskich Filmów Fabularnych w Gdyni…
Na początek chciałabym zaznaczyć, że jestem przede wszystkim aktorką, a gwiazdą wyłącznie podczas spacerów po czerwonych dywanach. Natomiast jeśli chodzi o rolę w „Dziewczynie z igłą”, to reżyser filmu Magnus von Horn jest przecież z pochodzenia Szwedem, tak więc ja, Dunka, prędzej czy później musiałam się z nim spotkać na planie (śmiech).

Tak, tu sprawa jest trochę skomplikowana, zważywszy na to, że Magnus von Horn skończył filmówkę w Łodzi, od dwóch dekad żyje w Polsce i pracuje z polskimi ekipami, nawet jeśli kręci filmy z zagraniczną obsadą. Tak było przy okazji najnowszej „Dziewczyny z igłą”, zresztą zdjęcia do tej duńskojęzycznej produkcji powstawały na Dolnym Śląsku. Współpraca z Magnusem pod jakimiś względami była dla ciebie nietypowa? Czymś cię ten reżyser zaskoczył?
Dostałam od Magnusa scenariusz w bardzo jeszcze wstępnej wersji, w której postać mojej bohaterki Dagmar była tylko naszkicowana. Dopiero kilka lat później, w czasie kolejnych spotkań i przeróbek scenariusza, ta postać zaczęła ewoluować. I kiedy dostałam ostatnią wersję tekstu, to był najlepszy scenariusz, jaki kiedykolwiek otrzymałam. Bardzo złożony, poruszający. I przerażający.

Ten film zainspirowała ponoć prawdziwa historia i autentyczne postaci. Budując rolę Dagmar, inspirowałaś się czyimś życiorysem?
Żeby nie zdradzać zbyt wiele z fabuły, może nie wskazujmy konkretnych inspiracji. Zdradzę tylko, że historia Dagmar jest tak straszna i dziwaczna, a jednocześnie tak charakterystyczna, że wszyscy w Danii gdzieś kiedyś o niej słyszeli. Nie skłamię, twierdząc, że moja bohaterka jest przede wszystkim „produktem swoich czasów” [czyli końca XIX wieku – przyp. red.]. Jedni nazywali ją potworem, ale byli i tacy, którzy mówili, że to anioł. Dlaczego? Bo zwalniała kobiety z poczucia winy, brała ich odpowiedzialność na siebie, a to wielki ciężar.

Z jednej strony gram bardzo mroczną postać, z drugiej – kobietę, która prowadzi sklep ze słodyczami, lubi chodzić do kina, żeby się zrelaksować, pośmiać, odstresować. Mnie jako aktorce bardzo zależało, żeby ją zrozumieć. Nie usprawiedliwiać, tylko zrozumieć. Ja zresztą nie dzielę ludzi na dobrych i złych.

Pamiętajmy też, że to nie moja postać jest główną bohaterką filmu, tylko Karoline, młoda kobieta, którą Dagmar przygarnia, daje jej dom.

Trudno zapomnieć pierwszą scenę, w której pojawiasz się w filmie. Jesteśmy w publicznej łaźni, a ty wyciągasz do Karoline pomocną dłoń, ratujesz jej być może życie. Grasz w tej scenie całkiem naga. Podobno to była twoja decyzja, nie reżysera?
Tak. Początkowo grałam zakryta ręcznikiem, co wydawało mi się rozsądnym pomysłem – zdaję sobie sprawę, że moje ciało nie jest już idealne. A jednak, kiedy zaczęliśmy zdjęcia i zobaczyłam w łaźni tak wiele innych nagich kobiecych ciał, też nieperfekcyjnych ciał moich sióstr, dotarło do mnie, że jest w tym coś wzruszającego. Poczułam kobiecą solidarność czy właśnie siostrzeństwo. A skoro tak, jakoś głupio by było, gdybym całą tę scenę w łaźni, w kąpieli, zagrała szczelnie owinięta w ręcznik, który zresztą za chwilę i tak byłby całkiem mokry. Uznałam, że to sztucznie wygląda. I może wzbudzić podejrzenie, że jako aktorka mam jakiś problem z nagością. Podsumowując, intuicja podpowiedziała mi, żeby zdobyć się na gest odrzucenia ręcznika (śmiech), bo ten gest ma w tej scenie głęboki sens – oto ja, dojrzała naga kobieta biorę pod opiekę młodziutką dziewczynę, jej drobne, wychudzone ciało. Myję jej włosy, delikatnie spłukuję je wodą. Uważam, że ta sytuacja wspólnej kąpieli dotyka bardziej uniwersalnej prawdy o człowieku.

„Nieustraszona”, tak opisał cię reżyser Magnus von Horn. Czy ty sama też tak o sobie myślisz?
Może jako aktorka – a nie prywatna osoba – rzeczywiście jestem nieustraszona. Jeśli tylko otaczają mnie ludzie, którym ufam. Potrzebuję też dobrego scenariusza, mądrego reżysera, profesjonalnej ekipy. Wtedy staję się odważna. Lubię najpierw porozmawiać z reżyserem, zadaję pytania, i dopiero wtedy wiem, czy jestem w stanie pracować przy danym projekcie, czy muszę odmówić. Nie przyjmuję do wiadomości, że ktoś mi będzie mówił, jaka jest moja bohaterka. Ja nie chcę wiedzieć, jak zareaguje w relacji z innymi, chcę dać się tym zaskoczyć. Tak rozumiem aktorstwo.

Jak ważne jest kino w twojej życiowej hierarchii?
Dzięki kinu możemy dzielić z innymi ciężar trawiących nas lęków, samotności, niedopasowania. Oczywiście mogłabym stwierdzić, że mnie to nie dotyczy – sama prywatnie jestem osobą uprzywilejowaną, wiodę dobre, wygodne życie, mam pracę, którą kocham, wspierającego męża. Tymczasem tak wielu ludzi walczy nawet nie tyle o jakość egzystencji, ale o to, żeby przeżyć. Właśnie dzięki kinu każdy z nas może zadawać sobie tak ważne, egzystencjalne pytania jak te, które padają w filmie Magnusa. Każdy może współodczuwać, zdobyć się na bardziej wnikliwą refleksję.

Myślę o wojnach aktualnie się toczących na świecie, o Ukrainie, o kobietach, które są, tak jak w Polsce, pozbawione możliwości decydowania o sobie, o swoim ciele, pozbawione prawa wyboru. Oczywiście kino czy w ogóle sztuka nie rozwiązują tych problemów, ale przynajmniej dają możliwość dzielenia emocji z innymi. Dają poczucie, że nie jesteśmy całkiem sami, że inni mają podobne albo znacznie trudniejsze problemy. Że ktoś sobie z nimi radzi, a ktoś inny nie. Kino zmienia optykę, ale też pomaga żyć. Przynajmniej mnie.

A kino w rozumieniu zawodu aktorki, warsztatu aktorskiego, jest dla ciebie oczyszczające?
Nie, to nie katharsis. Chodzi raczej o potrzebę rozmowy z publicznością. Dlatego jestem aktorką. Mam coś, co mogę zaoferować innym. Bardzo ważne jest dla mnie, żeby móc komunikować się poprzez moje role.

Twój stosunek do zawodu zmieniał się z czasem czy od początku był taki sam?
Od zawsze kochałam ten zawód, dokładnie wiedziałam, gdzie przynależę. Granie to mój sposób na życie, coś ulubionego – bliskiego sercu. Oczywiście dziś mam znacznie więcej życiowych i zawodowych doświadczeń, ale nadal próbuję przede wszystkim świadomie przeżywać momenty, chwile, kiedy jestem w roli. To jest mój sposób grania, staram się być w tym prawdziwa. A jeśli chodzi o zmianę, to od pewnego czasu, kiedy słyszę na planie „Kamera akcja!”, zupełnie nie wiem, co się zaraz wydarzy. Naprawdę. W młodości wiedziałam, a przynajmniej tak mi się wydawało, miałam jakiś plan działania w głowie, a teraz czekam w napięciu, a potem idę za ciosem. Dzięki temu nie wpadam w rutynę. Zmieniło się też to, że dzisiaj nie mam już żadnych wątpliwości, że to, co gram, nie musi mieć nic wspólnego z moim życiem prywatnym. Za to powinno rezonować z emocjami widzów. I jeśli tak faktycznie jest, wtedy mam poczucie, że praca to ja, pojawia się poczucie pełni.

Oczywiście zdarzają się także sytuacje, kiedy to nie jest takie oczywiste. Kiedy czuję, że zbliża się katastrofa, że scena, którą mam zagrać następnego dnia, wypadnie fatalnie, to zamykam się w domu i… krzyczę. Pomaga. To mój sposób na oczyszczenie, pozbycie się złej energii. Pamiętam też dobrze, jak zmarł mój ukochany tata; choć było mi bardzo ciężko, powtarzałam sobie, że moja osobista tragedia nie może wpływać na jakość tego, jak pracuję przed kamerą. Nie miałam wyjścia, musiałam iść na plan. W tamtym okresie kino na pewno nie dawało mi ukojenia. Uratowały mnie wtedy relacje z bliskimi mi osobami, to one pomogły mi przeżyć, przepracować żałobę, okazały się w tej granicznej sytuacji kluczowe. A jednak zwykle bywa w moim życiu tak, że to właśnie kino pozwala mi wrócić na normalne tory.

Na jakim etapie życia dziś jesteś?
Mam za sobą okresy smutku, depresji. I okresy wielkiej radości. Podchodzę teraz do życia i tego, co przynosi, z większą pokorą, staram się niczego nie brać za pewnik, na co wpływ miało chociażby takie doświadczenie, jak moje podróże z UNICEF-em po Afryce – staram się chociaż w taki sposób pomagać, zwracać uwagę innych na potrzeby humanitarne na świecie.

Na pewno dziś jestem bardziej świadoma siebie, pod tym względem jest mi łatwiej niż w młodości. Najgorzej było koło dwudziestki – byłam wtedy bardzo niepewna siebie, przeżyłam nieszczęśliwą miłość. Długo nie mogłam zrozumieć, kim jestem, przez kilka dobrych lat intensywnie szukałam i nie znajdywałam wiążących odpowiedzi. Teraz jest inaczej, bo znalazłam w sobie na tyle wolności, że chociaż martwię się wieloma sprawami – niepokoję się o swoje dziecko, o naszą przyszłość, klimat, świat – to jeśli chodzi o mnie samą, coraz mniejszą wagę przywiązuję do tego, co ludzie o mnie myślą. Nie patrzę na siebie „z zewnątrz” jak kiedyś.

Kilka lat temu w Wenecji powiedziałaś, że lubisz wyzwania.
I nic się w tym względzie nie zmieniło. Zresztą w naszym zawodzie to właściwie konieczność. Przy takiej konkurencji! Nie wyobrażam sobie aktorki, która boi się ryzyka, nie podejmuje wyzwań, w naszej pracy nie da się inaczej funkcjonować. Bo kiedy przestajesz ryzykować, przestajesz się rozwijać. Wypadasz z rynku, wkrótce zastępują cię inni, bardziej zmotywowani, ambitniejsi.

Ja na szczęście dość wcześnie nauczyłam się przełamywać własne ograniczenia, panować nad tremą, stało się to na długo przed tym, zanim zostałam aktorką.

Opowiesz o tym?
Jako dziewczynka, miałam wtedy osiem lat, po raz pierwszy zaśpiewałam na scenie z towarzyszeniem orkiestry teatru w Odense. Ze strachu waliło mi serce, ale pragnienie udowodnienia, że potrafię, okazało się silniejsze niż lęk. Chciałam, żeby rodzice byli ze mnie dumni i dopięłam swego! Zauważyłam, że to wzmacnia, daje odwagę do podejmowania kolejnych wyzwań. Zrozumiałam, jak ważne jest, żeby nie bać się wychodzić ze swojej strefy komfortu.

Masz zawodowe marzenia?
Mam i jestem w nich stała. Od lat powtarzam, kiedy dziennikarze mnie o to pytają, że chciałabym zagrać Marlene Dietrich, ale nie kiedy miała 90 lat, tylko o połowę mniej, chodzi o okres zaraz po II wojnie światowej.

Jest wielu artystów, z którymi bardzo chciałabym współpracować – po prostu marzę o tym – jak Michael Haneke, Paul Thomas Anderson czy Ang Lee. Jestem też niezwykle ciekawa kobiecych scenariuszy i młodych debiutujących reżyserek. No i sama też chciałabym spróbować reżyserii. To wpływ Thomasa Vinterberga, w którego „Komunie” zagrałam jedną z moich najważniejszych ról. Thomas zapraszał aktorów do udziału w całym procesie powstawania filmu. Bardzo to doceniam. Dobrze, kiedy aktor poznaje także aspekty techniczne, pracę oświetleniowców, akustyków – gra się wtedy zupełnie inaczej, bo jednak z aktorstwem bywa tak, że człowiek, skupiony maksymalnie na sobie, na roli, na danej chwili, zapomina, jak dalece jest częścią grupy. Myślę, że do pracy reżysera trzeba pewnych cech charakteru. Czy je posiadam? Jeszcze nie wiem. Wiem za to, że to bardzo trudny zawód. A jednak chciałabym kiedyś spróbować.

Trine Dyrholm, rocznik 1972. Laureatka Srebrnego Niedźwiedzia za rolę w filmie „Komuna” (2006), jest znana także z ról w filmach „Wesele w Sorrento”, „Królowa Kier”, „Kochanek królowej”. Zasiadała w jury konkursu głównego na 75. MFF w Wenecji (2018). „Dziewczyna z igłą” można oglądać w ramach Festiwalu Polskich Filmów Fabularnych w Gdyni, a jego kinowa premiera planowana jest na przyszły rok.

Share on Facebook Send on Messenger Share by email
Autopromocja
Autopromocja

ZAMÓW

WYDANIE DRUKOWANE E-WYDANIE
  • Polecane
  • Popularne
  • Najnowsze