Mistrzowie świata. Księżniczki z kołami w uszach, boho-szamanki i książęta internetu. Guru, a raczej guró. Skąd się bierze ta moc, kiedy trafia ich ten kapłański piorun i następuje iluminacja?
Powiem ci, jak żyć!” „Odmienię twoje życie! Przyjdź na spotkanie ze mną, a wyjdziesz odmieniona!”
Coraz ich więcej wszędzie, magów-coachów, coacho-kapłanów. Wyskakują z szortów, rolek i storysów. Tiktokują. Dają na tacy duchowe uleczenie, szczęście i uśmiech od ucha do ucha. Mają pewne recepty na wszystko. I kursy. Możesz zapłacić blikiem. Zapraszają na coach-msze w teatrach, wznoszą ręce w świetle światełek z ajfonów.
Mistrzowie świata. Księżniczki z kołami w uszach, boho-szamanki i książęta Internetu. Guru, a raczej guró. W przemowach kręcą się jak na rondzie wokół tych samych zdań: „Zaakceptuj siebie, pokochaj siebie” itp.
Jak to się dzieje? Skąd się bierze ta moc, kiedy trafia ich ten kapłański piorun i następuje iluminacja? Zawsze mówią o przemianie i odmianie. O tym, że coś bolesnego ich stworzyło i że oni to przekuli w diamencik, doszlifowali i podadzą go dalej, wystarczy tylko kupić kurs.
Skąd się bierze ta słodka bezczelność, żeby nagrać film „Idź za mną, tylko ja!”. Inny z kolei patrzy mi z Instagrama prosto w oczy i mówi z troską: „A co to tam się porobiło?”. I skubany trafia, bo każdemu coś tam się gdzieś porobiło.
Dlatego złaknieni uwagi Kasia, Beata lub Marek są pewni, że to do nich. Chwilę później ten pan znajduje rozwiązane na „porobienie”. Co nim jest? Słońce świecące nad dachami. Gość je pokazuje, mówiąc: „Patrz, świeci ono dla ciebie”. Większość jego odbiorców jest pewna, że: „Mistrz włączył mi słońce. Zaprosił je do współpracy”. I blik.
Gra polega na specjalnych efektach, makijażu, szamańskich dodatkach, bębenkach i głębokim spojrzeniu. Obiecują tantrę, mantrę i masaże członków. Czasami jest i łza. „Zobacz, płaczę dla Ciebie”.
Myślą sobie więc Renata, Bożena i Krzyś: „Moja kapłanka płacze dla mnie, podarowała mi swoje wzruszenie, kupię jej kurs, może tym zetrę jej łzę” Obiecują udział w piramidzie duchowej: „Jak mnie posłuchasz, sama może kiedyś będziesz mogła nieść dobrą nowinę”. Za blik.
Ten teatrzyk kusi. Gdyby mi kiedyś na głowę spadł wazon z zimną wodą i dotknęło mnie słoneczko promykiem, to nawet bym tak mógł. Głos przecież mam, wzrokiem mogę przeszyć, jak sobie krople zapuszczę i rzęsę lekko zrobię. Historie z życia wzięte też są, jest z czego brać, tata odszedł, bawiłem się koło śmietnika, zjadłem chleb dla gołębi. Dałbym radę. Trzaskam monologi, w jednym ronię łzę, stanie na scenie i 90 minut nawijki to dla mnie żaden problem. Mógłbym przestroić się na szamański ton, a jak w bębenek bym popukał, to efekt transu murowany. Jeszcze szaty indiańskie by wdziać się przydało albo garniak jakiś biały jak książę jasności. Sukces więc w zasięgu ręki, wszystkie elementy mam, no może jeszcze tytuł by się przydał. „Przebudzenie z Majewskim”, a może „Szymon i Ty. Nowe Życie”?
Tylko, kurka wodna, jedna rzecz stoi na przeszkodzie do mojej ścieżki na górę do GURÓ. To poczucie humoru. Lepsze, gorsze, ale moje. Mój wentyl bezpieczeństwa. I stoi na straży. Bo gdybym już był gotowy i wyszedł na scenę, i stanął w świetle reflektorów, i mimo że ego, jak każdy szołmen, trzymam na górnej półce, to gdybym miał tonem mistrza, na pełnej powadze, zacząć w stylu: „Kochani, wyjdziecie stąd odmienieni, zostawicie za drzwiami stare życie, zapalcie światełka!” albo nie daj Boże: „Chwyćcie się za ręce!”, to już w połowie tej tyrady zaniósłbym się śmiechem dzikim i ryknąłbym: „Ludzie, jak nic nie wiem od urodzenia aż do tego momentu, idźcie na kebab albo do domu!”. I koniec pieśni, i wszyscy by się rozeszli, i może dobrze, bo do specjalistów by lepszych trafili, a nie sprzedawców powietrza i balonów z obietnicami.
Tyle z mojego snu o guró.