Kiedy pytam ludzi o ich dzienną porcję brokuła, marchewki czy papryki, najczęstsze odpowiedzi to: „czasami”. „Lubię, ale nie robię”. „Jakoś sporadycznie”. Za to suplementy łykamy z entuzjazmem. Jak to zmienić?
Jadłam ostatnio kolację z 12-latką, która od 11 lat nie przestaje zadawać pytań. Miała ochotę na moje grillowane warzywa. I pytała, czemu dzieci nie lubią brokułów. Nim zdążyłam odpowiedzieć, że w związku z tym, iż należą do warzyw kapustnych, to pachną trójsiarczkiem dimetylu, co niektórym nie odpowiada, a dla niektórych mogą być gorzkie, pospieszyła z kolejnym pytaniem: „Chcesz poznać moją teorię?”. Chciałam. „Zauważyłaś, że w bajkach dzieci zawsze na brokuł albo szpinak mówią blee i fuu, a cieszą się z pizzy i słodyczy? Reklamy też mówią, że nie lubimy warzyw, tylko ciastka i chipsy. Co by było, gdyby to zamienić? Ja myślę, że wszyscy jedliby zdrowo!” Przyznaję jej rację.
Brałam udział w audycji radiowej. Prowadzący mówił o statystykach, według których kupujemy suplementy diety za 7,7 miliarda złotych. Zapytał mnie jako ekspertkę od żywienia, czy musimy ich tyle przyjmować. Moim zdaniem jeśli będziemy jedli pół kilograma warzyw dziennie, pełne ziarna zbóż, strączki, orzechy i owoce, to nie musimy suplementować nic poza witaminą D i, przy ograniczonym spożyciu produktów odzwierzęcych, witaminą B12. Ja dodaję kwasy omega-3. Ale większość słuchaczy uważała, że żywność dziś jest wyjałowiona, więc musimy brać suplementy.
Połączyliśmy się z profesorem farmaceutą, który mówił o szkodliwości nadmiernej suplementacji dla zdrowia. Jednocześnie twierdził, że regularne jedzenie warzyw jest trudne. A może mamy to zakodowane nie tylko z bajek, ale też z takich audycji? Kiedy pytam ludzi o ich dzienną porcję brokuła, marchewki czy papryki, najczęstsze odpowiedzi to: „Czasami”. „Lubię, ale nie robię”. „Jakoś sporadycznie”. Zastanawiam się, dlaczego chętniej sięgamy po syntetyczną kapsułkę niż po liść sałaty.
Może to kwestia wygody? A może dziś wszystko, co wymaga choć odrobiny wysiłku, napotyka opór?
Sporo z nas myśli, że warzywa wymagają magicznego talentu kulinarnego. Że trzeba mieć czas, sprzęt, przepisy i najlepiej włoską nonnę, która pokaże, jak zrobić caprese. A warzywa są najprostszym elementem diety. Wystarczy pokroić ogórek i wrzucić na kanapkę. Położyć garść rukoli na talerzu. Schrupać surową marchewkę jak przekąskę.
Ale prostota wydaje się podejrzana. Suplement jest bardziej „profesjonalny”. Ma pudełko, instrukcję, dawkowanie, może rekomendację znanej osoby… Często niechęć do warzyw ma źródło w dzieciństwie. Rozgotowany szpinak z podstawówki, ziemniaki zalane wodnistym sosem i zbiorowe „blee” w stołówce. Nic dziwnego, że jako dorośli mamy odruch: „Nie, dziękuję”. Ale ciało nie zna kontekstu emocjonalnego. Ono potrzebuje błonnika, witamin, antyoksydantów. Suplement nie zastąpi skomplikowanej matrycy składników odżywczych z prawdziwego warzywa. I choć byśmy łykali trzy kapsułki dziennie, jelita nadal będą domagać się realnego pożywienia. Dodaj jedno warzywo do każdego posiłku – na początek.
Śniadanie: wkrój pomidor do jajecznicy. Albo dodaj trochę rukoli i rzodkiewek do kanapki. Wrzuć startą marchewkę do owsianki.
Drugie śniadanie: weź ze sobą w pudełku ogórek, marchewkę lub paprykę.
Obiad: niech obok kotleta leży surówka. Nawet gotowa z opakowania. Zupa krem z dyni to też warzywa! Albo dorzuć mrożony groszek do ryżu.
Kolacja: spróbuj pasty z ciecierzycy, pomidora z mozzarellą albo selera naciowego do hummusu.
I coś jeszcze: przyzwyczajenie się do warzyw to proces psychologiczny. Jeśli zamiast uczyć się nowego podejścia, zastępujemy wszystko tabletką, nie rozwijamy zdrowych nawyków. To jakby uczyć się języka obcego z aplikacji, ale nigdy nie rozmawiać z drugim człowiekiem.
Katarzyna Błażejewska-Stuhr, dietetyczka kliniczna, psychodietetyczka. Prowadzi blog kachblazejewska.pl, autorka „Poradnika pozytywnego jedzenia” i podcastu „Jelita – twój drugi mózg” (na: zwierciadlo.pl).