W jednej z piosenek śpiewa, że tak jak Hiroszima i Nagasaki – podnosi się ze zgliszczy. Katarzyna Nosowska w rozmowie z Robertem Rientem opowiada o fascynującym, ale i trudnym procesie odzyskiwania prawdziwej siebie.
„Tak bardzo się boję, boję, że jestem drzewem, co rośnie wątłe w szczelinie wąskiej płyty chodnikowej, a mogłam być dumną sekwoją” – śpiewasz na płycie „Basta”.
Nie chcę opluwać własnego życia i przeszłości, ale trzymając się tego porównania – jestem jak drzewo, które starało się wzrosnąć w bardzo niesprzyjających okolicznościach. Traktuję własną siłę z uznaniem i szacunkiem, ale jestem wykrzywiona, wątła. Ciekawi mnie, co by się stało, gdyby ziarenko trafiło na żyzną glebę, gdyby nie musiało się przeciskać przez płyty chodnikowe. Wędruję przez oś czasu, by odrzucić te wszystkie rzeczy, które mnie obciążały, powstrzymywały, zmuszały do ogromnego wysiłku. Lęk i brak zaufania – warto podjąć próbę dotarcia do pierwotnych przyczyn powstania tych skaz.
Na płytę napisałaś mantrę o biciu: „możesz sobie wybrać, wybrać pas. Boli, boleć ma, jak w zegarku chodzić, chodzić masz”. Śpiewasz o sobie?
Ja również, tak jak w tej piosence, rzucałam temperówkami i miałam żółtą kominiarkę. To taki czas w moim życiu – nie mogę i nie chcę opowiadać o rzeczach wymyślonych. Nazywając wprost to, co się zdarzyło, żegnam się z tamtym czasem, ale również oddaje hołd tej małej istocie, którą przecież byłam.
Usłyszałaś jako mała dziewczynka, że „jesteś tylko dodatkiem”?
Usłyszałam. Pamiętam wyraźnie kilka sytuacji z dzieciństwa, łącznie z zapachami, szczegółami otoczenia. Te słowa naznaczyły mnie. Ale przywołuję je nie jako pretensję do mojego taty, wiem, że padły nieodpowiedzialnie i że ludzie żyją tak jak potrafią. Wszyscy się staramy i wszyscy popełniamy błędy. Tym razem po prostu skupiam się na bohaterce, do której były skierowane te okrutne słowa. One zaczęły promieniować, ukonstytuowały jej niską samoocenę, którą ciągnęła za sobą całe życie. Wielokrotnie w życiu zawodowym i prywatnym, w kontakcie z bliskimi i publicznością czułam się niepełnoprawną osobą, nie partnerką, a kimś gorszym. Odbierano mi prawo do czucia się osobą pełną, kompletną, wartościową. W związku z tym ustawiłam się w pozycji ofiary i przez lata zwąchiwali mnie ludzie, którzy potrzebowali do swoich celów ofiary.
Jak się ratujesz?
Okoliczności mnie wspierają. Wraz ze zmianą priorytetów, okazało się, że mam wokół siebie zdecydowanie mniej osób. Pouciekali ci, których przyciągały ciemne energie. Więcej czasu spędzam w pustej przestrzeni, zajęta sobą i tym, co konstruktywne. Wydałam książkę, pojawiła się płyta. Czyszczenie otoczenia to pierwszy etap. Kolejnym jest próba praktykowania wyboru. Wcześniej poddawałam się nadużyciom i zostawałam z poczuciem, że jestem marna, żadna, gorsza, nijaka. Nie tkwię już w toksycznych sytuacjach. Nie pozwalam, by mnie bito, zarówno w sensie dosłownym, jak i przenośnym.
A pozwalałaś na to z lęku?
Tak, z lęku przed odrzuceniem. Zadałam sobie pytanie, dlaczego tak bardzo się starałam, dlaczego tak mi zależało, by ktoś się nie obraził, nie pogniewał. I jak daleko jestem gotowa przesunąć granice, by nie sprawić komuś przykrości. Zdarzało mi się dusić w czyimś towarzystwie i nie potrafiłam powiedzieć: „Stop. Nie mów do mnie takich słów. Nie zwracaj się do mnie w ten sposób. Nie potrzebuję od ciebie oceny, rady”. Teraz nie pozwalam, by ludzie mnie ociosywali, chcę dać sobie opiekę.
Jak?
Może to zabrzmi śmiesznie, ale dwa tygodnie temu po raz pierwszy w życiu wycierałam swoje ciało świadomie. Zazwyczaj brałam kąpiel i omiatałam je jakby do mnie nie należało, funkcjonowałam tylko w głowie. A przecież moje ciało opowiada moją historię. Kupiłam sobie książki Alexandra Lowena, długo leżały na półce, w końcu przyszedł ich czas. I płakałam. Zrozumiałam, że moje ciało i ja opowiadamy inne historie. Przywykłam z niego drwić, mówić, że się obżeram, tymczasem zauważyłam, że ciało tworzy dla mnie ochronę.
To wydaje się logiczne w kontekście słów, które powiedziałaś przed chwilą, że ludzie cię ociosywali.
Może stąd to moje przykurczenie, zamrożenie w ciele, wdowi garb. Dzięki Lowenowi zrozumiałam, że moje ciało mówi, komunikuje się ze mną, a ja je ignorowałam. Robiłam zresztą więcej – krzywdziłam je, raniłam. Jakieś dwa lata temu zerwałam ścięgno Achillesa, ciało mnie posadziło, unieruchomiło, miałam czas przemyśleć, co wyprawiam.
To był punkt zwrotny?
Myślę, że tak. Musiałam się nauczyć prosić o pomoc. A wcześniej czułam się najbardziej bezpiecznie, kiedy wszystko mogłam zrobić sama, gdy mogłam niczego od nikogo nie chcieć. Przez pierwsze dni nie umiałam chodzić o kulach. Pójście do toalety było problemem. Na scenie zazwyczaj stoję jak kołek, a teraz było jeszcze trudniej. Nie umiałam sama zejść ze sceny. To było bardzo poruszające, ważne doświadczenie, ta chwila zatrzymania, by skupić się na tym, co wyprawiam ze swoim ciałem, co wyprawiam ze sobą.
„Stoję na scenie ćwierć wieku jak słup, kurczowo chwytam się braw, jestem obiektem, co się staje, gdy wzrokiem omiecie go tłum” – to inny fragment z nowej płyty.
I tak jest od lat. To, co się zmieniło, to zmęczenie niedopowiedzeniami. Płytę "Basta" ulepiłam z tekstów wprost, bez kombinacji alpejskich, ozdobników, wielopiętrowych metafor. Nie chcę, by za słowami stało coś więcej niż to, co stoi. Pisałam tak, jak mówię, czuję i myślę. Mam również wrażenie, że prawie w ogóle nie śpiewam na tej płycie, że śpiew jest dodatkiem.
Ale dlaczego w tym utworze łączysz opowieść o sobie z zagładą Hiroszimy i Nagasaki?
Czuję, że dopiero teraz się rodzę. Hiroszima i Nagasaki zostały zmiażdżone, zniszczone w jeden z najokrutniejszych sposobów. Ale dziś o zbrodni przypominają pomniki, ludzie chodzą ulicami, wróciło życie, śpiew i taniec. Gdy ktoś mnie pytał w ostatnim czasie, co u mnie, odpowiadałam pół żartem, pół serio, że u mnie Hiroszima. To był brutalny okres. Teraz wiem, że to kwestia czasu. Na tych zgliszczach, zniszczeniach, po całym moim dotychczasowym życiu, turbulencjach w związku – wiem, że ponownie rozkwitnę, a może nawet zatańczę.
Czujesz się silna?
Jest we mnie wielka siła i przekonanie, że mamy niezwykłe możliwości naprawiania siebie. Nie pozwolę już nikomu odebrać prawa do akceptowania swojej wyjątkowości. Bez względu na to, jak bardzo jesteśmy wykrzywieni, zagubieni czy skrzywdzeni, to pod tymi warstwami cierpienia wszyscy mamy te same sprawności. Sprawności do kochania i bycia kochanymi. I niech sobie to brzmi banalnie…
A jak z perspektywy czasu i mijających miesięcy oceniasz decyzję o rezygnacji z zespołu Hey?
Emocje zostały wyrażone i przeżyte, i dobrze mi z tą decyzją. To była jedna z pierwszych, najtrudniejszych i ważniejszych niepodległościowych decyzji. Tym bardziej że została wyrażona wobec bardzo ważnych dla mnie ludzi, z którymi spędziłam mnóstwo lat. Nie było lekko. Jeszcze kilka lat temu uległabym ich namowom, presji i oczekiwaniom, by grać dalej.
Z niepodległością też można przesadzić, bo jednak jesteśmy współzależni od innych ludzi, natury – jak znajdujesz miedzy tymi światami równowagę?
Mój partner niedawno zrealizował swoje marzenie i skończył kurs żeglarski. Pokochał ten sport. Dawniej było tak, że czułam dziwny obowiązek bycia z nim we wszystkich jego pasjach. Chodziłam na mecze, łowiłam ryby, spędzałam czas na łódce. Pewnie kryła się za tym potrzeba kontroli. Ale też potrzeba zasługiwania na miłość, pokazania, jaka jestem świetna, jak bardzo jestem tą kobieta, której warto się trzymać. A od kiedy postanowiłam zająć się sobą z czułością, potrafiłam mu odmówić, gdy zapytał, czy popłyniemy za rok. Wiem, że znajdzie kogoś, z kim popłynie, i co ciekawe, tym razem nie ma znaczenia, jakiej płci będzie ta osoba. Ufam mu i wiem, że kontrolowaniem czy zazdrością niczego nie osiągnę.
W swojej książce i na płycie „Basta” mierzysz się z tabu choroby alkoholowej, sporo ujawniasz o waszym życiu. Jak reaguje twój partner?
Od lat wie, że żyje z osobą, która w tekstach piosenek czy wywiadach opowiada o rożnych, czasami osobistych sprawach. Uważam, że problem choroby alkoholowej jest w Polsce powszechny i często zamiatany pod dywan. W małych miejscowościach ludzie chorujący wstydzą się, boją, chodzą po kryjomu na mityngi, jeżdżą do miasteczka obok na spotkania AA – żeby nikt z miasta pochodzenia ich nie rozpoznał. Paweł rozumie mechanizm tej choroby, poszukuje prawdy na swój temat. Wie, że ujawnianie jest etapem zdrowienia, a ukrywanie przypisane jest do chorowania.
A o co chodzi z Cielecką, Ostaszewską i Herman w jednej z twoich piosenek?
Wybrałam aktorki, które mi się bardzo podobają, oczywiście jest ich więcej, ale dla rytmu piosenki, o którą pytasz, potrzebowałam trzech. Ludzie bardzo żywo reagują na koncertach na ten utwór, śmieją się, zwłaszcza gdy śpiewam: „patrz przez okno jak lecę”. Tak naprawdę to opowieść o zdradzie. Mnie osobiście zdrada przyniosła wzrost, ale w trakcie potwornie bolało. Śmieje się, że wolałabym być zdradzona z figurą, kimś, kto mnie również się podoba, właśnie z taką Cielecka, Ostaszewska albo Herman.
Dlaczego?
Bo nóż wchodzi gładziej w plecy. Zdrada zawsze jest trudna, serce się łamie. Słyszałam o mężczyźnie, który miał partnerkę i zdradzał ją z Björk, z którą zresztą później wziął ślub. Podobno gdy ta kobieta się dowiedziała, że została zdradzona z Björk, powiedziała: „rozumiem”. Opowiadam to oczywiście jako anegdotę i żart, którego esencję wykorzystałam w piosence.
Ale czy ten żart nie obnaża prawdy o zdradzie? Tej, że nikt tak naprawdę nie może nas zdradzić, jeśli nie przyznamy sobie prawa do ciała drugiej osoby, prawa, którego tak naprawdę nie mamy.
Prawda. Zdrada bywa konsekwencją pielęgnowanej zazdrości. Ta z kolei bierze się z niskiego poczucia własnej wartości, braku wiary w to, że sama, taka jak jestem, jestem wystarczająca. Stąd pragnienie bycia ostemplowaną jako „czyjaś”. Bo dopiero gdy ktoś mnie pokochał, potwierdził, że jestem warta, nie tylko miłości, ale wręcz istnienia. I jeśli ten ktoś spojrzy w inną stronę, wybierze inną osobę, to zostawia mnie z niczym, czyni mnie niczym. Ale to błędne koło myśli, z którego można się wyzwolić. Robiłam tak przez wiele lat, chwytałam się kurczowo ukochanego, ale też braw płynących od publiczności, by mieć jakąkolwiek fakturę. Dlatego że przez wiele lat dorastania czułam się niewidzialna, jakbym nie istniała, nie miała prawa do istnienia.
Jakie to było uczucie?
Pamiętam komunię, na której śpiewałam, miałam kilka lat. Pewna kobieta podeszła do mojej mamy i powiedziała jej, że pięknie śpiewam. Widziałam, że mama jest dumna. To było niezwykłe wydarzenie, jakbym zaczęła istnieć, być. Okazało się, że śpiewanie przyniosło mi ciało. Mogłam być. I zawsze gdy stałam później na scenie, czułam się obecna, posiadająca fakturę. Spojrzenie słuchaczy nadawało mi wartość.
Myślałaś kiedyś o tym, by więcej nie śpiewać?
Szczerze, to przeszło mi przez głowę, że to moja ostatnia płyta. Nie wiem, jak będzie i nie chcę wiedzieć. Nie mam pojęcia, co będę robiła. Nauczyłam się w ostatnich miesiącach akceptować, że złe i dramatyczne może przynieść wzrost. Wiem, że potyczka z losem nie oznacza, że jestem stracona na wieki. Przestałam się bać tego, co będzie.
Nawet śmierci?
Śmierć przyjdzie, po prostu nie wiemy kiedy. Moment odejścia Kory przeżyłam osobiście. Upadła kolumna, jedna z kilku, na których stoi mój świat. Nie byłam gotowa i nie potrafię sobie nawet wyobrazić, jak bardzo niegotowi byli jej bliscy. I w związku z tym, że nie wiemy, kiedy przyjdzie śmierć, nie ma sensu czekać, budować swojego dobrostanu na potencjalnie lepszej przyszłości. Żyjemy przecież tylko teraz i jeśli tkwimy w cierpieniu, to warto podjąć próbę zmiany tej sytuacji.
Jak?
Zmiana zachodzi, gdy jakiś stały, toksyczny element zostanie wyrwany. Jeżeli praca, partner lub kościół, w którym jesteśmy, powoduje, że czujemy się zgaszeni, cierpimy – to warto zrobić mały krok. Samo się nie zmieni. Musimy coś ruszyć, czasami wyrzucić starą kanapę z domu, a czasami wstać, spakować walizkę i odejść. Niekiedy słyszę, że łatwo mi mówić, bo mieszkam w Warszawie, śpiewam, mam taką a nie inną pracę, ale na najgłębszym poziomie nie ma różnicy miedzy mną a dziewczyną ze wsi, z małego miasteczka. Uderzenie w twarz boli podobnie, nie da się zmierzyć siniaków, nie można zważyć bólu zdrady, odrzucenia. Najgłębiej w sobie wszyscy jesteśmy tacy sami.
Czasami, gdy jest bardzo źle, nie widać rozwiązania.
Sama przez długie lata nie widziałam rozwiązania. Ale właśnie dlatego znaczenie ma decyzja, impuls, wstanie z łózka. Jest lęk, ale decyduję się wyjść, wziąć dzieciaka na ręce albo włożyć plecak z ciuchami na plecy i pójść do kogoś z pytaniem: „Czy mogę zostać u ciebie na noc?”. Na pewno każdy z nas ma chociaż jedną taką osobę. Jeśli nie przyjaciele, rodzina, bliscy, to może być pani sprzedająca w sklepie, która się do nas uśmiecha. Chodzi o ruch, wyjecie jednego klocka z tego, co boli. Ale to jest ryzyko, które wywołuje lęk. Ja też się bałam zmiany. Dlatego na początku warto zrobić mały gest, mały krok. Ta jedna noc spędzona w innym miejscu, opuszczenie tego, co trudne, miejsca, w którym ktoś krzywdzi, pije – daje wielką moc i ma potencjał uruchomienia znacznie większych zmian.
Co tobie pomogło?
Rozmowy z ludźmi. Czasami dzwoniłam do nieznanych mi osób, o których wiedziałam, że mierzyły się z problemem choroby alkoholowej, i prosiłam o chwilę rozmowy. Gdy raz było bardzo źle, zadzwonił do mnie pewien mądry dominikanin i powiedział, że mu się śniłam. Przyjechał. Spędziliśmy wspólnie cztery godziny na rozmowie. Płakałam i mówiłam o cierpieniu, o tym, że nie wiem, co dalej. On opowiedział mi swoją prawdę. To jest fascynujące, że gdy powie się do osoby sprawiającej wrażenie zupełnie pozbawionej lęku: „boję się”, to okaże się, że ta osoba odpowie: „ja też". Bo każdy z nas się boi. Dzielenie się prawdą przynosi prawdę. Szczere i głębokie rozmowy pomagają. Wychodzenie do świata z opowieścią o tym, kim jestem, przynosi nieprawdopodobna ulgę.