Nie żyje Jerzy Pilch. Pisarz, laureat Nagrody Literackiej Nike, miał 68 lat. Przypominamy ostatni wywiad, którego nam udzielił jesienią zeszłego roku – o przemijaniu i utracie złudzenia wiecznej młodości.
Najnowsza książka Jerzego Pilcha „Żółte światło” łączy wątki autobiograficzne i fantastyczne, jest szczerym wyznaniem i zacieraniem tropów. Pilch pisze prowokacyjnie o miłości, nadziejach, chorobie i starzeniu się.
Nie irytują pana pytania o samopoczucie?
Trochę dziwią, ale szczerze mówiąc, za często tej troski nie słyszę. A to, co bywa, sam sprowokowałem. Odkręcać teraz?
Za późno. Mówił i pisał pan o chorobie Parkinsona. Jak się pan czuje?
Niech się pan opamięta!
Pytam uparcie, bo pisanie jest dla pisarza życiem, a życie jest tematem. I w „Trzecim dzienniku”, i w nowej książce „Żółte światło” pisze pan o swoim życiu. Jego częścią jest choroba. I miłość. I codzienność. Nie może pan od tego uciekać.
Mogę, ale na razie mi się nie chce. To zależy, jaki to wszystko ma format. Mieliśmy w „Tygodniku Powszechnym” kolegę, mniejsza o nazwisko, zwłaszcza że jest już „świętej pamięci” i był z grona autorów raczej „poczciwych” (skądinąd w „Tygodniku...” to był rodzaj normy). Myśmy trochę się nabijali z jego pisania, bo felietony pisał w ten sposób: „Idę do sklepu, zaraz kupię ser, potem wrócę i zrobię śniadanie dla siebie i dla żony, później napiszę felieton, dam jej przeczytać i pójdę do redakcji…” – otóż to jest niewątpliwie ten format, w którym życie dyktowało autorowi to, co powinno dyktować. Mnie się wydaje, że było to jednak trochę za wiotkie. Drugi biegun budują autorzy polujący codziennie na wielki temat – to jest właściwie z tych samych powodów niebezpieczne.
Ten felietonista chodził do sklepu po ser. Pan – jak się dowiaduję z „Żółtego światła” – poszedł do urzędu stanu cywilnego z dziewczyną młodszą od pana o 40 lat i się pan z nią ożenił. To są różne formaty literackiego tematu. Jest różnica.
No dobrze, dobrze, choć wie pan, poszedłem z nią, bo w pojedynkę w urzędzie stanu cywilnego dużo pan nie załatwi.
Pisze pan, że ukrywali państwo ten związek dość długo, a ślub był tak naprawdę próbą ucieczki przed jakimś ostracyzmem związanym z różnicą wieku: „Jak ci nie wstyd, stary dziadu, pora na cmentarz, a nie bałamucić młodziutką dziewczynę!” [cytat z „Żółtego światła” – przyp. red.].
Myślę, że napisałem o pewnego rodzaju „ostracyzmie” towarzyszącym w Polsce rozmaitym zjawiskom, ale to było pewne wypełnienie powinności. Mnie się nie wydaje, żeby ludzie przy dużej różnicy wieku pobierali się z powodu ostracyzmu społecznego czy też dlatego, że zawarcie małżeństwa daje im jakiś oręż w tej sprawie. Tutaj ten oręż to jest dość śliska sprawa, bo pisząc, wyprzedzam ciosy, a wręcz je wymyślam – więc nie przesadzajmy z tą trudną rolą mniejszości, która wiąże się mimo różnicy wieku. Poza tym co komu do tego, jaka jest różnica – zwłaszcza że nie ja nieco za nerwowo ją przywołuję. Małżeństwo to nie jest dyscyplina, w której obowiązują przydziały wiekowe – juniorzy z juniorkami itd.
Czytając książkę, czułem, że to jednak pana niepokoi – nie to, co ludzie pomyślą, ale w jakimś sensie przewidywania trudności – i dla pana, i dla żony, oraz w sensie, powiedzmy, metafizycznym.
No, metafizyka zabezpieczona koi. Wie pan, nie każdy wywiad musi być uzupełnieniem książki… Dlatego wiję się jak piskorz i nie znajduję w tym upodobania. Nie mam poczucia, że w książce wyznałem jakąś zbrodnię albo „grubą nieprzyzwoitość”, jak to mówił Tadeusz Konwicki, albo w ogóle coś ryzykownego. Wydaje mi się, że skoro powiedziałem w tej sprawie tyle, ile chciałem, to pogłębianie tematu nie jest już obowiązkowe. Oczywiście, mogę to robić, bo pisarz, gdy mówi, to tak, jakby dodawał dalsze ciągi do swoich książek, ale – mimo że rozmowa z panem nie sprawia mi przykrości, a wręcz odwrotnie – w tej sprawie powiedziałbym: „pas”.
Rozdrażniłem pana.
Nie. Dlaczego? Choć gdybym powiedział, że pan mnie w ogóle nie drażni i jest pan tylko uprzejmy, tobym pana zabił jako reportera czy dziennikarza tym komplementem. Byłem w bardziej nieprzyjemnych sytuacjach, jeśli chodzi o wywiady.
Jest pan zazdrosny o żonę?
A pan? Proszę pana, oczywiście, odczuwam głęboką i dotkliwą zazdrość o jej przeszłość, jej przyszłość, jak i nawet o teraźniejszość. Ale nie drążmy tego, proszę.
W „Trzecim dzienniku” pisze pan o momentach zwrotnych, o chwilach w życiu, które ważyły na całej przyszłości – chodzi o takie prawdopodobieństwo późniejszych rozgałęzień losu. Czy myśli pan, że są jeszcze przed panem takie momenty? Chwile z tej kategorii decydujących?
Mam nadzieję, że tak. Nie wiem, na ile to są rzeczy planowane, a na ile nieprzewidziane… Raczej to ten drugi rodzaj, o ten pan pyta. Wolałbym, żeby tych przewidzianych było jak najwięcej i żeby Pan Bóg pozwolił jakiś plan zrealizować – tak może powiedzmy.
Pan Bóg?
Dla mnie – nie mówię, że to dowód na istnienie Pana Boga – polszczyzna jest językiem, w którym jeśli nie byłoby Boga w różnych wersjach, to ten język straciłby 40 proc. uroku, tej swojej religijności, nieuświadomionego piękna i tak dalej. To jest moja odpowiedź również na pytanie, czy wierzę w Boga. Jak wierzę, tak wierzę, na pewno wierzę w jego obecność w języku, w polszczyźnie. Bez tego zdania – którego użyłem bez specjalnego namysłu i czysto retorycznie: „Jeśli Pan Bóg pozwoli”, bez tego zdania, które każdego dnia miliony Polaków powtarzają (w Wiśle mówią: „Jak Pónbóczek pozwoli”) i tak dalej – Boga byłoby mniej.
Ucieka pan od odpowiedzi…
Ucieczki to moja specjalność.
Spory fragment „Żółtego światła” poświęca pan zdjęciu, które pana zafascynowało – fotografia Duchampa grającego w szachy z młodszą nagą kobietą. A pamięta pan kadry z filmu Bergmana…
Z „Siódmej pieczęci”…
Tak. Tam to śmierć gra z rycerzem w szachy. Może taka gra starszych mężczyzn z młodymi kobietami (akurat u Bergmana śmierć była bezpłciowa i stara, ale pomińmy to) jest tak naprawdę ich grą z własną śmiercią? Ze słabością? W pańskim przypadku – z chorobą?
Zupełnie nie. Ani wiek, ani choroba moich refleksji na tematy zasadnicze, w które pan mnie wpycha, nie zmieniły. Tak się złożyło, że rozmaite okresy chorobowe miałem na różnych etapach życia. W głębokim dzieciństwie miałem chore oczy: operacje w Krakowie, podróże na kontrole, sanatoria okulistyczne – zatem zacząłem wcześnie. Choroba nie była dla mnie czymś całkiem obcym. Zatem to jest pytanie, które właściwie jest po stronie interpretacji – każdy ma prawo zadać autorowi książki takie pytanie, a ja odpowiadam, że choroba wcale nie zmieniła moich relacji z absolutem.
A z prozą życia? Przygląda się pan dzisiaj rzeczywistości społeczno-politycznej?
O! Tutaj właśnie najchętniej bym odpowiedział, że nie bardzo mam do tego zdrowie. Ale ustaliliśmy, że o zdrowiu nie mówię. Nie mam tyle siły, żeby dzisiaj wykrzesać w sobie jakiś zapał polityczny, który w moim wypadku oznaczał zawsze jedno, czyli pisanie tekstów quasi-politycznych. Teraz pomysłu na tego rodzaju teksty nie mam, nie przychodzą mi do głowy zdania – bo zawsze się od konkretnych zdań wszystko zaczynało – które mogłyby za sobą pociągnąć tekst polityczny. A jeśli chodzi o moje poglądy, to zawsze byłem po jednej stronie, to jasne. Już w Krakowie, kiedy Jerzy Turowicz zakładał ROAD – ruch będący poprzednikiem Unii Demokratycznej i Unii Wolności – byłem wyborcą tej właśnie orientacji. Miałem ostatnio doświadczenia z polską rzeczywistością, pochodną politycznej: dość intensywnie i długotrwale byłem skazany na pobyty w szpitalach, przeważnie tych finansowanych przez państwo. I to jest, szczerze mówiąc – nie chcę tego wątku rozwijać, bo to jest osobna historia – najzwyczajniejsza w świecie makabra. Poszedłem do szpitala z nadzieją, że jest lepiej niż wtedy, gdy moja babka mawiała: „Jak pójdziesz do szpitala, to koniec”.
Myliła się na szczęście.
Nie poszła i spokojnie umarła w domu, ja poszedłem i wróciłem, ale w szpitalach na pewno nie jest dzisiaj lepiej niż wtedy.
I to jest temat polityczny…
Oczywiście. Ważniejszy niż wypadki samochodowe polityków.
„Moja starość to najświetniejszy czas, jaki był mi dany”, napisał pan w „Dzienniku”.
Podtrzymuję to.
Czas najświetniejszy? Naprawdę? Dlaczego?
To jest już kwestia… Hm… Jaśniejsze spojrzenie jest zawsze dobre. Ale gdybym rozwinął ten wątek, zdradziłbym tajemnicę. To zacytowane przez pana zdanie kończy „Dziennik”, jest ostatnie. Wierzę w moc tajemnicy ostatniego zdania, pozostawiającego rzecz w jakiejś mierze otwartą. Nie mam w sobie najmniejszego temperamentu, żeby ani to zdanie prostować, ani rozwijać. Mam ochotę je podkreślić.