Ile bylibyście w stanie zapłacić za kilka dni ponownej obecności tych, którzy odeszli? Za ostatnią rozmowę, której mogło zabraknąć. Za możliwość przeprosin, wyznanie miłości? Słowem – za przywrócenie życia ukochanemu człowiekowi po to, by coś naprawić lub po prostu przyzwoicie się pożegnać. Futurystyczny dramat włoskiego reżysera Piera Messiny jest projekcją tego, jak w praktyce wygląda odpowiedź na te pytania. I choć zahacza o gatunek sci-fi, to niepokojąca jest myśl, że nawiązuje do nie tak znów odległej przyszłości. Bo iluzja zmartwychwstania jako usługi rozpala dziś umysły nie tylko twórców kina, ale także wielkich korporacji, które dzięki sztucznej inteligencji od dawna eksperymentują z wirtualnym przywracaniem zmarłych do „życia”.
Film „Another End” nie ma dobrej prasy. Obraz Piera Messiny miał swoją premierę na tegorocznym Berlinale, po niej zaś krytycy zarzucali reżyserowi wtórność, cytowanie M. Night Shyamalana, uproszczenia, przewidywalne zwroty akcji czy niepotrzebną puentę. Tymczasem balansujący na granicy dwóch światów „Another End” dotarł nad Wisłę, gdzie polska publiczność skonfrontowała się z nim podczas festiwalu, nomen omen, Dwa Brzegi.
Skonfrontowałam się i ja. I mam ochotę tego filmu bronić, bo zbyt pochopnie ubrano go w garnitur gatunku science fiction. Podczas gdy jest to po prostu historia o miłości, która ze wszystkich sił chce pokonać śmierć. O z góry przesądzonej porażce tego pomysłu. O poczuciu winy. I o żałobie, której nie da się obejść, odraczając ją w czasie. Ale do rzeczy…
Messina pokazuje nam historię Sala (Gael García Bernal) – młodego mężczyzny niepogodzonego ze śmiercią swojej dziewczyny Zoe (świetna Renate Reinsve, znana widzom np. z roli głównej w „Najgorszym człowieku na świecie”). Z Zoe i Salem nie wszystko było proste – jak to w związku. Różne oczekiwania, brak czasu, unikanie deklaracji, dobre i złe momenty. Ale tego widz na początku nie wie. Widzimy tylko puste, smutne oczy Sala, który popada w apatię, a siostra Ebe (Bérénice Bejo) ratuje go z próby samobójczej. Ebe jest w stanie dać bratu coś więcej niż słowa otuchy i dwa palce w gardle wywołujące wymioty przedawkowanych leków. Kobieta pracuje w koncernie Aeterna, gdzie na zamówienie przeszczepia się świadomość i wspomnienia zmarłych innym ludziom (którzy zarabiają na tym pieniądze). Dzięki temu „nieobecni” odżywają w swoich „hostach” na kilka dni. Po to, by znów zamieszkać z bliskimi i ulżyć im w żałobie. Klienci Aeterny mogą jakościowo spędzić ze zmarłymi ostatnie chwile: wykorzystać czas na spełnienie niespełnionych obietnic, na rozmowy, których zabrakło, a finalnie – na pożegnanie, które tym razem można odpowiednio zaplanować. Czy przeszczepiona osobowość w zupełnie innym ciele da się rozpoznać? Czy pozwoli na ponowną bliskość? Lekarze Aeterny utrzymują, że proces ma działanie terapeutyczne. I że jest etyczny. Symulacja działa od przebudzenia aż do zaśnięcia żyjącego hosta, z którego ciała korzysta się w tej sytuacji jak z naczynia, ale bez szkody dla jego zdrowia i życia. O ile przestrzega się regulaminu usługi.
Sal jest uprzywilejowany – siostra zatrudniona w Aeternie zarządza symulacjami. Udostępnia mu do oglądania wspomnienia Zoe niczym klip wideo i próbuje przekonać brata do eksperymentu. Sal ma jednak opory. Z pierwszej próby się wycofuje, ale na kolejną jest coraz mniej czasu. Plik ze zarchiwizowaną osobowością dziewczyny ma wkrótce zostać skasowany… Presja przyspiesza decyzję. I tak Zoe powraca w ciele Avy, tancerki erotycznej, która jest jednym z hostów wybudzanych w zimnych przestrzeniach futurystycznego hangaru Aeterny.
Tak, tu łatwo przewidzieć dalszą fabułę. Sal uzależni się od wskrzeszonej na kilka dni w nowym ciele Zoe. A Zoe wypełni pustkę nie tylko w jego sercu, głowie, ale też fizycznie – w kuchni, w łóżku, na kanapie. I w łazience, w której przed tragicznym wypadkiem zakładała cekinową sukienkę, szykując się na wspólne wyjście. I tak – Sal poprosi siostrę o to, by poza protokołem wydłużyła proces powrotów Zoe o kolejne dni. Co więcej, ale też bez zaskoczenia – Sal będzie podążał tropem Avy, czyli dziewczyny, której „wgrano” tryb Zoe. Przewidywalne? Być może większość widzów domyśli się też zakończenia, które ma w sobie twist znany już z takich filmów jak „Szósty zmysł”. Nie trzeba być filmoznawcą, żeby dostrzec tu cytaty z M. Night Shyamalana czy innych twórców romansujących z przenikaniem się życia i śmierci. W jednym więc z surową krytyką się zgadzam – „Another End” nie jest filmem wybitnym czy pionierskim. Ale jest kinem, które współodczuwa. Które analizuje relację w detalu. Kiedy Sal kłóci się ze wskrzeszoną Zoe, nawet to, w jaki sposób przytrzymuje jej rękę, ma zdwojoną moc. Wie, że z minimum pozostałego im razem czasu musi wycisnąć maksimum. I to czuć za pośrednictwem ekranu niemal fizycznie, co z pewnością jest głównie zasługą gry aktorskiej, ale także bardzo czule opowiedzianej przez Messinę historii.
Jestem zła na krytyków, którzy widzą w „Another End” tylko kulejące science fiction. Ja widzę w nim przepełnioną smutkiem, żalem i tęsknotą przypowiastkę o kruchości uczuć. O popełnionych błędach, których nie da się naprawić żadną iluzją, żadnym zmartwychwstaniem zamówionym na godziny czy tak samo niemożliwym powrotem do przeszłości. Messina oczami zagubionego Sala nie tylko mówi „nie trać czasu”, ale zadaje też widzowi trudne pytania. Czy w innym ciele może zamieszkać ta sama miłość? Na czym polega tajemnica śladu osób, które kiedyś kochaliśmy, a który nagle dostrzegamy w innych ludziach? Czy uczciwe jest szukanie jednego człowieka w drugim? A może ci, których kochamy, nie umierają nigdy, jak mówi popularne epitafium? Więc nosząc ich w sobie, projektujemy jedno uczucie na kolejne?
Jest w filmie „Another End” też kilka prostych prawd. O pogłębianiu relacji dobrym konfliktem, bo to on aktywuje dialog. O uważności na drugiego człowieka, która umyka, zamienia się z czasem w obojętność. Sal dopiero po śmierci Zoe zaczyna jej słuchać – czyta fragment jej pracy naukowej, okazuje zainteresowanie tym, czym Zoe się zajmuje. Paradoks – widzi ją dopiero, gdy ta znika. Można Messinę w tym miejscu posądzić o banalny morał. Ale może właśnie taki jest współczesnemu widzowi potrzebny – prosty, choć podany podskórnie. Za pomocą filmu, który zamiast analizować, szukając nawiązań i kontekstów, warto po prostu poczuć.