Kreatywności nie trzeba się uczyć, wystarczy ją odblokować, obudzić, by móc w pełni realizować swój potencjał. To możliwe w każdym wieku – twierdzi Julia Cameron, autorka bestsellerowego poradnika „Droga artysty. Jak wyzwolić w sobie twórcę" – jedyne, co trzeba zrobić, to otworzyć się na siebie.
Jest pani pisarką i autorką scenariuszy filmowych, jednak największą sławę przyniósł pani… poradnik. To sukces, czy na jakimś poziomie czuje się pani niespełniona?
Teraz już mogę powiedzieć z pełnym przekonaniem, że to sukces. Czuję się spełniona. „Drogę artysty...” kupiły miliony osób na całym świecie. Byłabym niewdzięczna, nie szanując tego. Ale z początku zupełnie tego nie rozumiałam, nie brałam pod uwagę, że to może być moja główna ścieżka kariery. Czasem trzeba po prostu nie opierać się, tylko płynąć z tym, co się pojawia. Ta sytuacja nauczyła mnie pokory.
Czym tłumaczy pani popularność tej książki?
Udało mi się najwyraźniej dotknąć czegoś ważnego i ponadczasowego. Dziś kreatywność to modne słowo, są setki książek i warsztatów na ten temat. I nic dziwnego – zaczynamy rozumieć, że tworzenie jest naszym największym życiowym powołaniem i wyzwaniem jednocześnie. Wtedy, pod koniec lat 80., borykałam się z poważnym kryzysem twórczym, ale nie było żadnych poradników na ten temat, gotowych recept. A ja czułam się wypalona, nie miałam pojęcia, co mam dalej robić ze swoim życiem. Przestałam mieścić się w systemie, nie godziłam się na to, że prawa rynku sztuki zmuszają artystów do chałtur, robienia rzeczy pod publiczkę. Moja kreatywność gasła dławiona oczekiwaniami z zewnątrz. Próbowałam różnych ścieżek, by odnaleźć siebie, szukałam po omacku, eksperymentowałam na sobie. I powoli coś zaczęło się otwierać, choć niekoniecznie w dziedzinie sztuki. Zaczęłam się dzielić moimi przemyśleniami i ćwiczeniami z grupką znajomych, którzy podobnie jak ja cierpieli na kryzys twórczy. Zareagowali niesamowicie: wszyscy poczuli dopływ sił i zaczęli na nowo tworzyć. Zaczęłam robić takie kursy i miałam coraz więcej chętnych. Po kilku latach wydałam książkę… Zanim się obejrzałam, uczenie innych, jak odzyskać twórczą moc, stało się moim głównym zajęciem.
Podobno nauczyć możemy kogoś tylko tego, co sami przeszliśmy.
Jestem tego pewna. Co ciekawe, niejako przy okazji szukania kreatywności znalazłam się na ścieżce duchowej. Odkryłam, że duchowość i tworzenie są ze sobą nierozerwalnie związane. Otwierając się na duchowość, stajemy się twórcami, a przez tworzenie dotykamy w sobie boskości w jej najgłębszym wymiarze. A jest nią tworzenie właśnie. Przez lata moje rozumienie twórczości ewoluowało. Dziś już nie myślę o artyście jako o kimś, kto tworzy dzieło konkretną techniką. Widzę, że kreatywnym projektem może być rodzina, dom, własny biznes – albo po prostu życie. A sensem życia jest znalezienie swojego środka wyrazu, który pozwoli nam zaangażować siebie w pełni, użyć do tego swoich unikalnych talentów. W tym sensie dążenie do tworzenia jest najgłębszym pragnieniem człowieka. Wołaniem serca, duszy. Wszyscy szukamy twórczego spełnienia, czyli połączenia ze swoją boskością. Choć brzmi to górnolotnie, w gruncie rzeczy jest proste. Myślę, że to właśnie przyciąga ludzi do mojej książki. Proponuję kilka konkretnych kroków, które pomagają to odkryć.
Jakie to kroki?
Najważniejsze są trzy praktyki: dziennik poranny, artystyczna randka i spacerowanie.
To nie brzmi specjalnie twórczo…
Wiele osób tak reaguje. Jak takie zwyczajne rzeczy, w dodatku wcale nieangażujące twórczego potencjału, mają im pomóc rozwinąć kreatywność? A jednak pomagają. Mam na to setki dowodów. To nie polega na jakichś zaawansowanych technikach. Technik i naukowych dowodów domaga się jedynie nasz logiczny umysł. Cały sekret polega na tym, że kreatywność KAŻDY ma w sobie, wystarczy się na siebie otworzyć i jej nie blokować. Ćwiczenia, które proponuję, polegają głównie na tym. Dziennik poranny to nic innego jak codzienne zapisywanie strumienia świadomości. Coś w rodzaju opróżniania głowy z myśli i uświadamiania sobie swojego stanu ducha.
Pani to robi?
Codziennie. Budzę się, idę do kuchni, nalewam sobie duży kubek zimnej kawy, siadam w fotelu i piszę. Uwielbiam te chwile. Duże znaczenie mają dla mnie detale. Kolor atramentu, notatnik, w którym piszę. Dawno zrozumiałam, że musi być odpowiednio duży, żebym mogła się rozwinąć w tym pisaniu. Problem z małymi notatnikami jest taki, że podświadomie ograniczamy rozmach myśli, by się zmieścić na stronie. Lubię, żeby papier był odpowiednio gruby, mięsisty, by długopis nie prześwitywał, lubię fizyczne odczucia, jakie daje mi pisanie w nim. Nie ma w tym nic przypadkowego, nie ma pośpiechu.
Nie używa pani laptopa?
Tylko do pracy. A to coś zupełnie innego – rodzaj medytacji, spotkania ze sobą. Ważne jest pisanie odręczne. To bardziej intymne. Poza tym na komputerze piszemy zwykle wolniej albo szybciej, niż myślimy, co powoduje, że wkrada się do tego procesu analizowanie i ocenianie. A chodzi o to, by w miarę możliwości puścić kontrolę myślenia i spisywać to, co w danej chwili mamy w głowie. Bez cenzury i bez poprawiania. Pisanie dla samego pisania nie ma nic wspólnego ze sztuką. Ale ma wiele wspólnego z miłością. W tym procesie chodzi o bycie akceptującym świadkiem siebie samego. Kiedy zapisuje pani te trzy strony rano – bo to mają być trzy strony dziennie, nie mniej – to jest trochę tak, jakby z miotełką w ręku zaglądała pani do różnych zakamarków siebie i wymiatała stamtąd różne rzeczy. I jednocześnie dawała znać wszechświatowi: to lubię, to mi się podoba, a tamto nie. Tym jestem, a taka nie jestem. Tego chcę, a to mi się nie podoba. W ten sposób wysyłamy telegram do naszych muz, które przynoszą natchnienie. Takie wylewanie siebie na papier przełamuje różne blokady, nie tylko pisarskie. Udrożnia myślenie, otwiera nas na samych siebie, oswaja z tym, co w nas siedzi.
Czyta pani potem te wpisy? Zagląda do nich?
Nie. I nie o to chodzi.
Ale słyszałam, że je pani trzyma. Po co?
Są intymnymi świadkami mnie, zapiskami chwili, a nie wydarzeń, raczej emocji i przemyśleń, potrzeb, stanów ducha. Ale szczerze mówiąc, nie wiem. Mam już kilkadziesiąt takich dzienników. Są pięknie oprawione, jestem do nich przywiązana. Kiedyś myślałam, że przydadzą mi się, kiedy będę pisała pamiętnik czy biografię. Ale już napisałam, a pisząc, nawet do nich nie zajrzałam. Córka ma je spalić po mojej śmierci.
Więc to taka sztuka dla sztuki?
W sumie tak. Po mniej więcej dwóch tygodniach takiego pisania dołączamy kolejne ćwiczenie – artystyczną randkę. Polega na tym, że raz w tygodniu wybiera się pani gdzieś w pojedynkę. To może być muzeum czy galeria, ale też dowolne miejsce zupełnie niezwiązane ze sztuką. Można obejrzeć film, popatrzeć na rzekę z mostu czy poleżeć w parku na trawie i pogapić się w niebo. Jedyny warunek jest taki, by ten czas sprawiał pani radość, przyjemność, żeby doświadczyła pani czegoś nowego. Muszę powiedzieć, że na początku miałam trudności z wymyślaniem tych rzeczy, ale z czasem nauczyłam się uwielbiać moje randki, czekam na nie cały tydzień. Ostatnio byłam na wystawie fotografii, ale jeszcze przed oficjalnym otwarciem, bo autorka jest moją przyjaciółką.
Dlaczego w pojedynkę?
Jeśli idziemy na randkę z kimś, zwykle tej osobie poświęcamy większą część uwagi. A tu chodzi o to, by nawiązać relację ze sobą, zakochać się w sobie, a nie w kimś innym. Chcemy poznać swoje uczucia, reakcje, dowiedzieć się, co lubimy, co jest dla nas ważne, doświadczyć siebie w kontakcie ze światem. I nauczyć się to lubić. Z początku to może nie być łatwe, bo uczono nas, że inni są ważniejsi, więc zwykle skupiamy się na innych. Na ich potrzebach czy samopoczuciu. I nie umiemy być sami ze sobą. Podczas randki uczymy się zadawać sobie te pytania, które zwykle zadajemy komuś: „Jak się bawisz? Co ci się w tym podoba?”. I słuchać własnych odpowiedzi.
Zawsze lubiłam sama chodzić do kina. Moja przyjaciółka powiedziała mi jednak kiedyś: „Nie czujesz, że wszyscy myślą, że nie masz z kim iść?”. Dzięki niej zrozumiałem, że takie chodzenie w pojedynkę może być dla kogoś przekroczeniem wielu wewnętrznych ograniczeń.
Które ograniczają też naszą kreatywność. Trzymają ją pod kontrolą. Warto to sobie uświadomić. Nie ma nic złego w tym, że zjemy obiad w samotności. To może być bardzo przyjemne doświadczenie, pełne smakowania tego, co na talerzu, delektowania się widokami, zapachami. Można obserwować innych ludzi, myśleć o czymś interesującym. Kiedy idzie pani na randkę ze sobą, zaczynają się pojawiać myśli, inspiracje, skojarzenia, przeczucia. Można usłyszeć swój własny głos. Dla niektórych osób to olśnienie. Bo nigdy wcześniej tego głosu nie słyszeli. To droga do zakochania się w sobie, bo jak tu kochać siebie, jeśli nawet nie wiemy, kim jesteśmy? Praktykując dziennik poranny i randki, uczymy się żyć bardziej świadomie. Przełączamy się na inny kanał percepcji. Obok racjonalnego, logicznego głosu zaczynamy słyszeć głos intuicji, wolnych skojarzeń, znaków, przyjemności.
A spacerowanie?
To zwyczajny półgodzinny spacer. Najlepiej codziennie, a minimum dwa razy w tygodniu, by dać sobie czas na integrację tego wszystkiego, co się pojawiło. Spacer jest rytmiczny, angażuje ciało, dotlenia mózg. Można po porostu sobie pochodzić albo iść na spacer z konkretnym tematem. Ja zawsze kiedy mam problem czy trudności z decyzją, idę się z tym przejść. Kiedy wracam – mam gotowe rozwiązanie. Angażując ciało, zaczynam mieć dostęp do pokładów wiedzy inaczej niedostępnych. Nie mam pojęcia, jak to działa, ale też nie czuję takiej potrzeby. Jest takie angielskie wyrażenie body of knowledge (dosł. ciało wiedzy, czyli całość wiedzy). Mało kto zdaje sobie sprawę, że można to rozumieć dosłownie. W ciele jest ukryta wiedza, świadomość, do której nie mamy dostępu innym kanałem niż poprzez ciało. Zdecydowanie nie jest ona dostępna logicznemu umysłowi. Spacer jest najprostszym sposobem zaangażowania ciała i tej wiedzy w nasze życie. Za pomocą omówionych trzech praktyk można obudzić w sobie artystę. Nie tylko żyć bardziej twórczo i świadomie, ale też realnie odnaleźć w sobie nowe powołanie czy talent. Mnie się to zdarzyło. Kiedy miałam 45 lat, zaczęłam tworzyć piosenki.
Wcześniej pani nie próbowała?
Nie. Nie lubiłam śpiewać, nie znałam zapisu nutowego. Dlatego, kiedy pewnego ranka napisałam w dzienniku zdanie: „Będziesz pisać piosenki”, bardzo się zdziwiłam i dopisałam: „Ha, ha, czyżby?”. Wydawało mi się to oczywiste, że gdybym miała talent muzyczny, wiedziałabym o tym, bo jakoś by się wcześniej przejawił. Okazało się, że nie mam racji. Jakiś czas później pojechałam do przyjaciółki, która mieszka w Górach Skalistych. Siedziałyśmy razem nad potokiem i napawałyśmy się widokami, kiedy usłyszałam, jakby w głowie coś mi śpiewało. To była pierwsza linijka piosenki. A potem pojawiła się reszta. Pomyślałam: „O rety, to cała piosenka!”. Powiedziałam przyjaciółce: „Pomyślisz, że zwariowałam, ale słyszę w głowie piosenkę”. I zaśpiewałam jej. A ona miała ze sobą dyktafon i nagrała to. Sama nie wierzyłam, że to się wydarza. Od tamtej pory piszę piosenki. Są proste, ale dają mi dużo radości. To tworzenie w czystej postaci. Do tej pory nie upubliczniłam ich, nie mam takiej potrzeby. Może umieszczę je kiedyś na stronie. Życie jest niezwykłym doświadczeniem, jeśli się na nie otworzymy. Na moje warsztaty przychodzą ludzie nawet po osiemdziesiątce. Naprawdę nigdy nie jest za późno, by zacząć żyć twórczo i bardziej wyrażać siebie.
Podoba mi się, że tak otwarcie dzieli się pani swoją metodą. Zachęca pani ludzi, by robili takie warsztaty sami.
Napisałam tę książkę właśnie po to, by się tym dzielić. Czułam się artystką, na tym chciałam się skupić, a nie na uczeniu innych. Miałam nadzieję, że kiedy to wszystko spiszę i opublikuję, to się ode mnie odczepią i będę mogła zająć się sobą. Los ma jednak poczucie humoru. Dziś sensem mojego życia jest uczenie. Uwielbiam patrzeć, jak ludzie się budzą. Dla mnie budzenie w sobie artysty to przebudzenie do bardziej spełnionego, soczystego życia. Do radości. Ludzie tego nie rozumieją. Kiedy mówię na warsztacie, że mają do zrobienia jakąś pracę, nie kwestionują tego, tylko robią. Ale kiedy mówię, że chcę, by raz w tygodniu się pobawili, np. wybrali się na artystyczną randkę, pojawia się opór: jaki to ma sens, po co to. Wiele osób odmawia. To dla niech zbyt frywolne, głupie, strata czasu. Jesteśmy przyzwyczajeni do tego, że cokolwiek osiągnąć można jedynie ciężką pracą. I trzeba za to zapłacić. Skoro więc zapłacili za kurs, poświęcają swój czas, chcą pracować nad swoją kreatywnością, a nie tracić czas na zabawy. Paradoks polega na tym, że właśnie takie myślenie, zamykanie się na spontaniczność, radość i zabawę najbardziej blokuje naszą kreatywność. Bycie artystą to przecież głównie zmiana sposobu myślenia, wyjście poza schemat. Czysta przyjemność i zabawa.
Julia Cameron, pisarka, poetka, autorka scenariuszy filmowych, żona Martina Scorsese. Pracowała z nim przy trzech filmach. Autorka wielu poradników, między innymi: „Droga artysty. Jak wyzwolić w sobie twórcę” i „Nigdy nie jest za późno na nowy początek”. Jeździ po świecie z warsztatami i wykładami pomagającymi ludziom odzyskać kreatywność.