Nie ma drugiego takiego miejsca na Ziemi. Gdy Hubert Klimko-Dobrzaniecki pierwszy raz zobaczył Reykjavik, myślał, że znalazł się na polskim blokowisku. Szok architektoniczny przeszedł w zachwyt nad islandzką przyrodą i stylem życia. Niedawno wydaną książką pożegnał się z wyspą, ale planuje jeszcze wrócić, by pokazać ją synowi.
„Zostawić Islandię” jest trochę nietypowym przewodnikiem, trochę wspominkami, trochę powieścią drogi, ale oderwać się od niej nie sposób. Ckni się panu za Islandią?
No ckni, dlatego powstała ta książka. Kiedy wyjeżdżałem z Islandii, moja ówczesna szefowa powiedziała: zatęsknisz. Spojrzałem na nią z powątpiewaniem, bo w pewnym momencie miałem dość tej wyspy. W końcu spędziłem na niej ponad 10 lat, miałem po dziurki w nosie trwających pół roku zim. Zamieszkałem w Wiedniu. I po pewnym czasie zaczęło mi brakować islandzkiego lata, tamtejszych krajobrazów, no i ludzi, bo zostawiłem tam kilka osób. Tak jak Björk śpiewa w „Emotional landscapes” – to wszystko do mnie wraca, tego się nie da wymazać z głowy.
Jednym z bohaterów pana książki jest przyroda.
Nie da się od niej uciec. Nie ma ładnych miast na Islandii, Reykjavik nie jest wyjątkiem, choć to stolica. Za to przyroda jest wyjątkowa i każdy fotograf pani powie, że nie sposób zrobić brzydkich zdjęć na Islandii. I chociaż nie ma co porównywać tych rzadkich islandzkich kwiatuszków do naszych maków czy innych polskich polnych kwiatów, to takich niebieskich pól łubinowych jak na Islandii nie widziałem nigdzie indziej.
Wiecej w Sensie 11/2016. Kup teraz!
SENS także w wersji elektronicznej