Kiedyś role w rodzinie były jasno określone – dziś stają się płynne, czasem wydają się karykaturalne, co rodzi niepokój o przyszłość rodziny. Czy istotnie jest się czego bać?
Matka pyta dziecko, jak żyć. Dziecko dyktuje ojcu, co ma robić. Świat stanął na głowie? Co jak co, ale zmiany mamy ostatnio jak w banku. To, co wczoraj wydawało się stałe, dzisiaj już nie obowiązuje. Zawirowania, często radykalne i dotąd nie do pomyślenia, to globalny trend we wszystkich dziedzinach życia – od polityki po rodzinę. Zanim zdążymy je oswoić, już musimy konfrontować się z kolejnymi. Bo świat pędzi dziś w niespotykanym dotąd tempie i niespecjalnie ma ochotę się zatrzymać. A wraz z nim galopuje rodzina. No a galopując – co nieuniknione – zbacza z utartego szlaku. To z kolei wywołuje obawy, że oto upada podstawowa komórka społeczna.
Spokojnie. Kasandryczne przepowiednie wieszczące koniec rodziny słychać było już na początku ubiegłego wieku. Słynny przedwojenny socjolog Stanisław Rychliński, stypendysta Fundacji Rockefellera, po powrocie ze Stanów przestrzegał przed amerykańskim trendem polegającym na rozluźnieniu rodzinnych więzów i na osłabieniu grup oraz instytucji stojących na straży rodziny. Z niepokojem punktował odpowiedzialne za to amerykańskie zjawiska społeczne. Jakie? Dobrze nam teraz znane. Atomizację życia, osłabienie nakazów moralnych i sąsiedzkiej wspólnoty, zawodową pracę kobiet, odciągającą matki i żony od domowych powinności, słabą kontrolę rodziców nad dziećmi, upadek autorytetu matek i ojców. W ten sam ton uderzała w latach 60. Barbara Łobodzińska, autorka książki pod wymownym tytułem „Manowce małżeństwa i rodziny”.
I co? Rodzina przetrwała. Czy ma się dobrze? Ma się inaczej. W tym czasie przeszła długą drogę od modelu wielopokoleniowego do dwupokoleniowego. Musiała przyswoić równouprawnienie kobiet i mężczyzn, rewolucję obyczajową, seksualną i kulturową. Zmieniła formę – kiedyś tworzyło ją małżeństwo, dziś coraz częściej są to luźne związki. Skorygowała też cele – kiedyś chlubiła się licznym potomstwem, dziś w planach jest jedno dziecko, co najwyżej dwójka dzieci, a bywa, że para decyduje się na bezdzietność. Dawniej małżeństwa trwały dozgonnie, dziś jedna trzecia kończy się rozwodem. I zmiana zasadnicza, czyli dotycząca ról w rodzinie – kiedyś ojciec decydował, miał posłuch, uczył, jak żyć, matka zajmowała się domem i dziećmi, a dzieci nie miały prawa głosu. Dziś to one są w centrum, one decydują, dyktują warunki, mówią „nie”, a nawet uczą rodziców.
Przełomowa w pojmowaniu roli rodziców okazała się książka amerykańskiego psychologa i psychoterapeuty Thomasa Gordona „Wychowanie bez porażek” i jego słynne zdanie: „Rodzice są ludźmi, a nie bogami”. Gordon napisał coś, co nie mieściło się dotąd w głowie – dziecko nie jest niczyją własnością i jako odrębna jednostka ma prawo do prywatności, samodzielności, rozwoju. Otwarcie skrytykował dotychczasowe sposoby rozwiązywania konfliktów między rodzicami a dziećmi oparte na schemacie: zwycięzca – pokonany. „Wychowanie bez porażek” to prawdziwa biblia dla rodziców. Wprawdzie bezpowrotnie ich zdetronizowała, ale najważniejsze jest to, że przeorała ich świadomość.
Z kolei współczesny autorytet pedagogiczny Jesper Juul, duński pedagog i terapeuta rodzinny, autor świetnych książek na temat wychowania, uważa, że największą zmianą, jaka kiedykolwiek dokonała się w obrębie rodziny, jest to, że teraz dwoje ludzi ma duże oczekiwania wobec siebie nawzajem. W książce „Przestrzeń dla rodziny” pisze: „To, że życie w parze ma ludzi wzbogacać, jest całkiem nowym wymaganiem, zjawiskiem i miernikiem. Nasi dziadkowie tak nie myśleli”. To dobrze czy źle? Z jednej strony dobrze, bo ludzie dbają o swój rozwój. A z drugiej – niekoniecznie, bo jeśli partner tego oczekiwania nie spełnia, to drugi traci motywację do bycia razem.
Natomiast największą zdaniem Juula zmianą w sytuacji dzieci w ostatnim 30-leciu jest fakt, że nie istnieje dla nich żadna przestrzeń wolna od dorosłych. Dawniej mały człowiek kształtował swoje kompetencje społeczne w zabawie z rówieśnikami. Teraz nie ma już takiej możliwości, bo nawet kiedy przebywa w grupie, to pod czujnym okiem dorosłych, którzy do wszystkiego się wtrącają. „Niewesoło być dzisiaj dzieckiem z takimi dorosłymi, którzy nie odstępują go na krok” – konstatuje Juul.
Ale rodzice zwiększają przecież kontrolę nie bez powodu, między innymi dlatego, że świat staje się mniej bezpieczny.
Tak więc zarówno nowy kurs w wychowaniu, jak i w pojmowaniu, praktykowaniu ról w rodzinie wymyka się jednoznacznym ocenom. Jedno jest pewne – zmiany są nieuchronne, nie ma więc co się na nie obrażać. Warto jednak mieć świadomość, że się dokonują, dostrzegać ich dobre strony, ale i korygować to, co nie służy ani dzieciom, ani rodzicom.
Relacja matka – córka w naszym przypadku nigdy nie była jednoznaczna. Nieraz dopadała mnie myśl, że nie jestem dobra w swojej roli – mówi Anna Janko, pisarka, matka Andrzeja (35 lat) i Rózi (30 lat).
Urodziłam córkę o bardzo silnym charakterze. Zdecydowaną, mającą od dzieciństwa plan na siebie. Być mamą córki to szczególne uczucie, córkę kocha się zupełnie inaczej niż syna, tak jakby ona była częścią własnej żeńskiej tożsamości… Rózia od urodzenia wydawała mi się kimś bardzo znajomym. Gdy patrzyłam na nią, dwuletniego szkraba biegającego po domu, zadawałam sobie pytanie, skąd ja znam tę dziewczynkę. Bo miałam wrażenie, że znam ją całe swoje życie… Od początku nie chciałam łamać jej charakteru, mimo że jako dziecko impulsywne, z nadmiarem energii bywała naprawdę trudna, a w tamtych czasach nie zajmowano się dziećmi z ADHD. Radziłam sobie intuicyjnie, nie zmuszałam do przepisywania po sto razy zeszytów, nie katowałam siedzeniem cicho. „Najważniejsze, żeby mnie kochała”, tak myślałam. Obawiałam się, że jak będę zakazywać i wymuszać, to zniszczę nasze uczucie. Matka daje na coś szlaban, a dziecko wykrzykuje: „Nienawidzę cię!” – takiego scenariusza nie chciałam najbardziej na świecie.
Zamiana ról między nami polegała na tym, że ona od początku sama decydowała, co będzie robić, jak się ubierze, a ja się na to godziłam. Gdy czegoś chciała, robiła to tak czy owak, od razu albo sposobem. A gdy czegoś nie chciała, to nie było mowy, żeby ją przekonać. Przyszła na świat z gotowym modelem siebie, nie do korekty. A ja się bałam, że jak będę ją chciała prostować, to złamię. Podobało mi się to dziecko takie, jakie było.
Kiedy rozstawałam się z ojcem moich dzieci, podział na role w teatrze życia codziennego okresowo nie działał w ogóle… Najpierw wyprowadziłam się do innego mieszkania i podjęłam pracę w innym mieście, musiałam tam dojeżdżać na dwa dni w tygodniu. Dzieci (miały wtedy 16 i 11 lat) musiały więc radzić sobie same z pomocą sąsiadki. Same rano wybierały się do szkoły, robiły śniadanie, odrabiały lekcje, same się pilnowały… Taka dawka wolności to dla nich była rewolucja. A Rózia, przecież jeszcze mała, tęskniła. Nie zapomnę do końca życia takiej sceny: wracam z podróży, oni oboje są w szkole, wchodzę do mieszkania, a tam w fotelu ktoś siedzi w moich spodniach, bluzie, adidasach. Szok. Ujrzałam sobowtóra. Zrobili manekina z moich wypchanych ubrań, z włosami z włóczki. To była inicjatywa Rózi. Bardzo za mną tęskniła. Dzisiaj mówi, że nie było mnie rok, a to trwało tylko od 1 maja do 10 czerwca, w poniedziałki i wtorki…
Po tym incydencie zabrałam ją ze sobą na stałe. Jednak nic nie zrobiło się dla mnie prostsze, nie umiałam zdecydować raz na zawsze, że odchodzę od męża, rozbijam rodzinę i zakładam nową z nowym mężczyzną. Wyrzuty sumienia kompletnie mnie demobilizowały. Wahałam się, zmieniałam zdanie, wracałam i uciekałam. Wydawało mi się chwilami, że wariuję. Pamiętam taki poranek, gdy wstałam z przeświadczeniem, że nie mogę tego zrobić, że trzeba wracać do domu, do dawnego życia. Zabrałyśmy swoje rzeczy i poszłyśmy na przystanek tramwaju jadącego na dworzec. Siedzimy tam. Ja w stanie jakiejś pokazowej dezintegracji przepuszczam tramwaj za tramwajem, bo znów nie wiem, bo znów mam wrażenie, że powinnam jednak zostać. Obok na ławce Rózia cierpliwie siedzi, nogami majta. „Dziecko wie – gdy wali się świat, trzeba czekać” – napisałam potem w powieści, w której umieściłam tę scenę. A wtedy wydawało mi się, że tkwię pomiędzy dwiema katastrofami! – Co robić, powiedz, co ja mam robić? – pytam nagle tę dziewczynkę, która jest moją małą córką. A ona odpowiada jak doświadczona kobieta, jak mądra matka: – Zostań z tym, kogo kochasz. Odpowiada spokojnym głosem… jak dziecko prorok? Duch świata? Oprzytomniałam w tamtej chwili.
Relacja matka – córka w naszym przypadku nigdy nie była jednoznaczna. Nieraz dopadała mnie myśl, że nie jestem dobra w swojej roli, że może w poprzednim życiu to ona była moją matką. Albo byłyśmy siostrami… Czasami wyobrażałam sobie siebie na jej miejscu i… nie umiałam być „dla siebie” taka surowa! Pamiętam na przykład, jak kiedyś po powrocie ze szkoły czymś zniecierpliwiona Rózia pyta: „Kiedy ty mnie wreszcie zaczniesz wychowywać?”. To był dla mnie jakiś komunikat. Że ma za małe poczucie bezpieczeństwa? Że wolność jest za trudna? Albo że chciałaby dla urozmaicenia posmakować choćby małej opresyjki…
Pamiętam jeszcze inną sytuację, która coś mi uświadomiła: jedziemy razem tramwajem, Rózia, wtedy 17-latka, przed chwilą wróciła z podróży, zmęczona, głodna, ledwie żywa, ale mówi: – Jadę do koleżanki na wieś, teraz. Próbuję ją przekonywać: – Całą noc nie spałaś, przyjedziemy do domu, zjesz obiad, wyśpisz się i rano pojedziesz. Ona: – Nie, chcę od razu. Na co ja stanowczo: – Wysiadamy i idziemy do domu.
I wtedy ona wstaje i grzecznie idzie razem ze mną. Oczom nie wierzyłam. Ta wojowniczka! Zrozumiałam, że mogłam inaczej, że jeśli tylko bym pokonała to coś miękkiego, defensywnego w sobie, to byłoby normalne wychowywanie jak u ludzi… Tylko czy naprawdę można coś robić latami wbrew własnej naturze?
Gdy Rózia miała 14 lat, wyjechałam na sześciomiesięczne pisarskie stypendium do Niemiec. Zostawiłam z tatą dziewczynkę z warkoczami, w sukienusi, a po powrocie zastałam zmienioną nie do poznania fighterkę. Ojca owinęła sobie wokół palca, zmieniła szkołę na taką o artystycznym profilu, wolnościową, ścięła włosy i pomalowała je na zielono. Koła w uszach, kolczyk w nosie, glany. Byłam w rozpaczy. A ona mnie pocieszała, jakbym to ja zrobiła sobie krzywdę: – Nie martw się, mamo – powtarzała – przejdzie mi, to taki bunt młodzieńczy, za dwa lata mi przejdzie. (Ona to mówiła mnie!). Nie przeszło.
Nauczyłam się lubić styl, jaki wybrała, nauczyłam się rozumieć także kulturę squatterską. Bo jakby tego było mało – na pięć miesięcy przed maturą zamieszkała na squacie. Zdezerterowałam jako matka? Absolutnie tak. Wiedziałam, że sobie nie radzę, że oddaję pole metr za metrem. Ale przynajmniej starałam się z nią rozmawiać o konsekwencjach kolejnych decyzji. I wkładałam do głowy, że skoro tak, to musi wziąć odpowiedzialność za siebie, że rozsądek ponad wszystko, bo inaczej będzie bolało. Nas obie. Najważniejsze było dla mnie to, żeby nie stracić kontaktu. Dlatego szukałam dobrych stron jej wyborów. No i nic złego się nie stało, choć, wiadomo, obawiałam się narkotyków, alkoholu i wszelkich niebezpieczeństw czyhających na młode dusze. A ona właśnie wtedy prowadziła warsztaty, urządzała koncerty, gotowała dla bezdomnych. Maturę zdała, studia skończyła. Poznałam paru z jej squatterskich przyjaciół. Świetni, twórczy ludzie.
Teraz Rózia jest dojrzałą kobietą (zawsze była?), potrafi spawać, kłaść papę, oprawiać futryny, rąbać drewno. Podróżuje po świecie albo mieszka na wsi. Mamy wspólne zainteresowania: literaturę, kulturę. Piszemy maile. Gdy przyjeżdża, dużo rozmawiamy. Widać, że czuję dumę, prawda? Że jest właśnie taka: dzielna, odważna, realizuje swoje pasje, nawet te odlotowe, i zawsze jest sobą. O wiele bardziej niż ja. Zazdroszczę jej charakteru? Właśnie. Z siebie jako matki dumna nie jestem, rzecz jasna. Nie wypełniałam swojej roli wzorcowo… Jednak klęski jakimś cudem nie poniosłam. Z inną córką to by się mogło nie udać…
Gdybym mogła wrócić do początków, postępowałabym chyba tak samo. Bo czy można udawać w relacji z drugim człowiekiem kogoś, kim się nie jest? Nie można. Zresztą akurat dziecko zwykle wyczuwa fałsz szóstym zmysłem. A już życie w fałszu uważam za najbardziej destrukcyjne dla psychiki. Natomiast zrobiłabym wszystko, żeby spędzać z dziećmi więcej czasu. Bo one były puszczone trochę samopas. Teraz na pewno byłabym bardziej skupiona na nich, z większą uważnością współbyłabym z nimi. Tego mi żal – wspólnego czasu, którego było za mało. Tak, uważność to jest ten klucz, którego nie znałam.