Aby męskość mogła się wykazać w pełni, także w kuchni, potrzebuje przyzwolenia i pełnej akceptacji ze strony zjawiska zwanego kobietą.
Gdyby na jakiejś skali umieścić tzw. cechy męskie, z pewnością na szczycie znalazłaby się opiekuńczość, troska i odpowiedzialność. Facet jest stuprocentowym facetem, jeśli umie się zatroszczyć o kobietę i dziecko, ale w taki sposób, w jaki tego potrzebują. Jest tym bardziej męski, im większy obszar obejmuje jego prawdziwa troska: dom, ogród, lokalną społeczność lub równie dobrze gminę, państwo…, a na końcu samego siebie. Tymczasem kobieta odwrotnie – wydaje się bardziej kobieca, jeśli umie zatroszczyć się o siebie.
Kto dzierży berło?
W domu męska troska i opieka często znajdują wyraz na talerzu pełnym smakowitości, podanym, gdy żona wraca z pracy albo gdy głodne dzieciaki wpadają z placu zabaw. Może przyjąć też formę wspólnego przygotowywania posiłków, urozmaiconej nauką wybierania tego, co dobre i zdrowe.
Niestety, kuchnia częściej niż polem porozumienia i kulinarnych eksperymentów bywa punktem zapalnym konfliktów wszelkiej możliwej genezy. Zaczyna się zwykle od niewyniesionego kosza, a skończyć może na rozwodzie. Bo kiedy facet pojawia się w kuchni z rękoma gotowymi do pomocy, to natychmiast dostaje ów kosz z odpadkami, żeby poleciał i wyrzucił. I choć często pytanie: „potrzebujesz pomocy?”, z góry zakłada przyjętą z ulgą odpowiedź: „nie, dam sobie radę”, to nierzadko właśnie my, „boginie domowego ogniska”, strzeżemy wejścia do kuchni jak ostatniego a czasem jedynego, przyczółka naszej władzy. Bo gdy nie wiadomo, o co chodzi, zwykle chodzi o władzę właśnie, a za nieszczęsnym koszem i gotowaniem stoją niezwykle trwałe i niezmienne przekonania dotyczące ról męskich i kobiecych. Także wiele cierpienia spowodowanego przekonaniem, że „rejon” kobiety to kościół, dzieci i kuchnia. Nic więc dziwnego, że – czasem nieświadomie – wybieramy odwet.
Witaj kucharzu!
W kraju, gdzie prezydentem jeszcze nigdy nie była kobieta, nie widuje się raczej mężczyzn podczas codziennej żmudnej pracy w kuchni. Jeśli już, to na spektakularnych wydarzeniach typu grill towarzyski albo w roli znanego, cenionego i popularnego kucharza. Na co dzień bywa inaczej.
Gdyby jednak ofiarować tym ukochanym facetom trochę więcej akceptacji i miłości, nie mówić im, jak gotuje się makaron (instrukcja jest na opakowaniu, a czytać potrafi już większa część ludzkości), to kto wie, jakie dzieła kulinarne powstałyby na naszych oczach. Dajmy im szansę, by sami zrobili kilka błędów, nie pouczajmy, że kwiatek tak jak nie pasuje do kożucha, tak samo nie idzie w parze z kaszanką. Pozwólmy swoim partnerom gotować „po męsku”, gdy wybierają kiszkę i kiełbasę. No i mówmy otwarcie, jeśli wolimy sałatkę zamiast zupy z boczkiem.