Psycholożka Marta Niedźwiecka przyznaje, że był taki czas, kiedy uwielbiała być cyniczna. Ale już nie uwielbia… Po pierwsze, zrozumiała, że to postawa ludzi tak samo nierozumiejących, „o co cho”, jak tych latających na pegazach ezoteryki. A po drugie, odkryła, że praktykowanie wdzięczności – jeśli tylko jest autentyczna – nie musi być wcale żenadą.
Nie wiem, czy wiesz, ale wiele osób komentuje kolor twojej najnowszej książki, czyli różowo-fioletowy, fachowo zwany magentą, jako zwrot w kierunku jasności, odwrót od mroku. Bo czy to przypadek, że właśnie w tym tomie jeden z rozdziałów poświęciłaś wdzięczności, z którą do tej pory miałaś duży problem?
W żadnym razie nie idę w stronę światła. Jeśli już, to od zmierzchu zmierzam w stronę północy [śmiech]. Przypomnę, że ten sezon moich podcastów, którego dotyczy najnowszy tom „O zmierzchu. Nowe myślenie na nowe czasy”, jest jednym z najbardziej posępnych, bo obejmuje pandemię i strajki kobiet. Opakowanie go w róż, co było pomysłem wydawnictwa, uważam za absolutnie genialne, subwersywne schowanie mroku w słodkiego, różowego makaronika. Natomiast nie można dać temu różowi się zwieść, bo nie ma w tej książce łatwych nagród, choć można się też dogrzebać do brokatu, a jest nim z pewnością rozdział poświęcony wdzięczności, choć nie tylko on. Kiedy wróciłam do niego po pewnym czasie, uznałam, że nadal jestem z niego zadowolona. Bo chwyta coś, co było elementem zarówno mojego doświadczenia, jak też doświadczenia wielu innych osób podczas lockdownu. Rzeczą bardzo ważną, ale przerabianą na coś innego, zużywaną, podmienianą i udawaną.
Odzyskanie wdzięczności jako emocji, stanu, ale też predyspozycji, tej autentycznej i realnej – wydaje mi się bardzo potrzebne.
I tu przypomina mi się fragment programu „The Drew Barrymore Show”. Aktorka, tytułowa gospodyni, gościła w nim aktora Hugh Granta. Zapytany, czy prowadzi dziennik wdzięczności, odpowiedział: Don’t be absurd (Nie bądź śmieszna) …
A zaraz potem dodał, że ma raczej listę rzeczy, których nienawidzi. W sumie idealnie oddając mój stosunek do tematu dzienników wdzięczności, co nie znaczy, że tym samym do wdzięczności jako takiej. Ale rozumiem też, tak to odbieram, że Hugh Grant celowo rozgrywa tu cynizm, do czego jeszcze wrócę.
Wdzięczność, z którą miałam długo problem, nazwę „amerykańską”, bo kojarzy mi się z momentem, w którym aktorzy odbierający Oscara mówią: „Dziękuję Bogu, rodzinie i Akademii”. To taka pompatyczna, apelowa, kościelna wdzięczność. Wiemy przecież, że ktoś po pierwsze ciężko na tę nagrodę pracował, jeśli jest zasłużona, a po drugie, to bardzo branżowe wyróżnienie, czyli niekoniecznie dostają je ci rzeczywiście najlepsi. Mamy więc do czynienia z zawłaszczeniem wdzięczności do podbijania ego, czyli wizerunku siebie jako wspaniałej osoby, która do tego jeszcze potrafi być szlachetna i zobaczyć udział innych ludzi (oraz mocy nadprzyrodzonych) w swoim dziele. Oczywiście fantastycznie, jeśli rozumiemy, że wszyscy składają się na nasz sukces, ale co innego, jak sobie tym wycieramy gębę.
Jest też wdzięczność, którą nazywam „newage’ową”, i ta już mnie absolutnie doprowadza do szału…
To wdzięczność, jak rozumiem, związana z tak zwanymi środowiskami rozwojowymi?
Ona jest związana z wszelkimi kręgami osób, które spotykają się z jakąkolwiek intencją; ta intencja może być nawet spoko, ale ostatecznie sprowadza się to do opowiadania sobie różnych traum i dziękowania za nie. Bynajmniej nie to miał na myśli Fryderyk Nietzsche, kiedy mówił: „Co nas nie zabije, to nas wzmocni”. Cierpienie nie zawsze uszlachetnia, czasem nas niszczy. Bezrozumne stosowanie takiego przeskoku pomiędzy bólem i napięciem, jakie zostawiło w nas bardzo trudne wydarzenie, a odczuwaniem wdzięczności za to, że ono się wydarzyło – uniemożliwia nam przeżycie wszystkich rzeczy pośrodku.
Czytaj także: Czym jest wdzięczność? Twój sposób na szczęście
Trzeci rodzaj wdzięczności, równie trudny dla mnie, jak dwa poprzednie, jest związany z obrządkiem katolickim. Pojawia się jako element postawy religijnej, w której dziękujemy Bogu za różne rzeczy na tym świecie, nawet za te złe, bo wszystkie były „po coś”. Miesiąc temu wspominałyśmy to sławetne: „Bo Bóg tak chciał”. Ale dużo jest też takiej papierowej czy też „instagramowej” wdzięczności, służącej niczemu innemu jak pokazywaniu siebie jako wspaniałej osoby, zwykłemu lansowaniu się.
Trafnie to ujmujesz w książce: „uskrzydlone pegazy” albo: „dzikie konie, które brykają i gryzą się po karkach”.
Prawdziwa wdzięczność to nie pegaz, ale raczej koń, który sra, ma gorsze dni i jest narowisty. Wdzięczność jest po prostu realistyczna. Bo jak zostaję matką, to z jednej strony przeżywam uwznioślenie, a z drugiej rozumiem, że ten słodki dzieciak przysparza mi kłopotów, zużywa moją energię i powoduje, że nie śpię w nocy. Mam kontakt nie tylko z „cudem” macierzyństwa, ale też z jego znojem.
Przez długi czas te wszystkie rodzaje wdzięczności wydawały mi się nie tylko obciachowe i fałszywe, ale wręcz kryjące coś bardzo plugawego i niebezpiecznego. W moim bliższym i dalszym otoczeniu za dużo było używania wdzięczności jako narzędzia, żebym pozostała na to obojętna. Bo jak sobie tak opowiadamy, że świat jest piękny i dobry, więc bądźmy za niego wdzięczni – to powinniśmy od razu zaznaczać, że bywa też groźny i niesprawiedliwy, więc musimy być czujni i rozumieć, co się wyprawia.
A gdzie w tym wszystkim mieści się wspomniany przez ciebie cynizm?
Dokładnie po drugiej stronie uskrzydlonych, „amerykańskich” przemów. Cynizm to postawa nie bez powodu bardzo modna w Europie, bo wynikająca z naszej wielosetletniej spuścizny intelektualnej. I to ją Hugh Grant często wyjmuje jako obronę w krępujących go show-biznesowych sytuacjach. Sama uwielbiałam być cyniczna, ale już nie uwielbiam, bo zrozumiałam, że to postawa ludzi tak samo nierozumiejących, „o co cho”, jak tych latających na pegazach ezoteryki. W cynizmie, przeciwstawianym naiwności i prostoduszności, jest bowiem cierpko-gorzkie założenie, że wszystko jest zjebane, świat jest paskudny, a na dnie każdej dobrej rzeczy leży zło. Co jest z gruntu niezgodne z tym, czego nauczał Diogenes, od którego wzięła początki ta nazwa.
Diogenes podważał obowiązujące w jego czasach normy, bo odmawiał uczestnictwa w – jakbyśmy to dziś nazwali – wyścigu szczurów, u niego cynizm był postawą etyczną. To ten sam grecki filozof, który zamieszkał w beczce i do którego przyszedł kiedyś wielki Aleksander Macedoński. Chciał się od niego uczyć i był gotów dać mu za to wszystko, czego ten by sobie zażyczył, na co Diogenes powiedział: „Odsuń się trochę, bo zasłaniasz mi słońce”.
To był właśnie stary dobry cynizm, dzisiejszy jest raczej postawą osób, które wyjmują z siebie okrucieństwo oraz oziębłe, często sadystyczne impulsy i mówią: „Wszystko jest jedną wielką ściemą, a ja dowodzę wyższości intelektualnej, rozpoznając to oszustwo”. Bo tak jak osoby ezoterycznie uskrzydlone są w pozycji nadęcia narcystycznego, uważając, że skoro wszędzie widzą dobro i za wszystko dziękują, to znaczy, że są lepsze – tak samo cynik uważa się za lepszego, bo on z kolei oddziela ziarno od plew. Cynizmem kulturowo radzimy sobie z wielkimi napięciami, na przykład z polityką, kiedy mówimy, że wszyscy politycy kradną i kłamią.
Albo z porażkami polskiej reprezentacji w piłce nożnej, kiedy mówimy, że piłkarze biorą kasę, a nie potrafią grać…
Też kiedy mówimy, że wszyscy mężczyźni to świnie czy że wszystkie kobiety są głupie – po tym, jak ktoś nam złamał serce. Zarówno cynizm, jak i ezoteryka mają nas chronić przed przykrą rzeczywistością, tylko są zbyt dużym pójściem na łatwiznę.
Podczas pandemii dotarło do mnie, że ludzie postawieni w ekstremalnej sytuacji mobilizują się, zaczynają myśleć i docierają do pokładów spontanicznego dobra w sobie. Pamiętam dobrze moment, kiedy na socjalach i w ogóle w Internecie zaczęło pojawiać się bardzo dużo materiałów o wzajemnym wspieraniu się, i to w przeróżnych formach. Włosi śpiewający na balkonach do starszych ludzi zamkniętych w swoich domach – jak ja się zryczałam przy tych filmikach i zupełnie serio pomyślałam, że oni w ten sposób ocalają cywilizację – sąsiedzi pomagający sobie nawzajem, oklaski dla służby zdrowia, ale też mnóstwo innych sytuacji, bardzo trudnych, w których migotało dobro. To z nas tak pięknie wtedy wyszło, dla mnie to była najcenniejsza lekcja podczas całej pandemii.
Poczułaś wdzięczność?
Zrozumiałam, że emocja, jakiej doświadczam, to wzruszenie wynikające właśnie z wdzięczności. I w pewnym sensie musiałam wejść pod stół i odszczekać to wszystko, co wcześniej na temat wdzięczności myślałam i mówiłam. Zaczęłam grzebać w tym temacie, szukać naukowych dowodów, wróciłam do Kabat-Zinna – a pamiętajmy, że pacjenci, którym proponował redukcję stresu poprzez medytację uważności, to były osoby śmiertelnie chore bądź już umierające, czyli nie można powiedzieć, że to był z jego strony łatwy optymizm i malowanie trawy na zielono. I zaczęłam trafiać na badania, które cytuję w książce, na przykład te z oddziałów transplantologicznych, w których okazało się, że ludzie, którzy czekają na przyjęcie się przeszczepu w izolatkach, czyli de facto w stanie ogromnego stresu, mają większe rokowania nie tylko na samo przyjęcie przeszczepu, ale i zdrowie po wyjściu ze szpitala, jeśli doświadczają wdzięczności.
Takich przykładów znalazłam naprawdę bardzo dużo, dzięki czemu zrobiłam osobistą „rekonkwistę” tego pojęcia. Zaczęłam się też zastanawiać, po co mi do tej pory był cynizm. Wiadomo, pasuje do intelektualistki, bo można się wtedy popisywać, ale mnie interesowało, przed czym to była obrona, która zresztą pękła w sytuacji ekstremalnej. Bo ja w pandemii przeżywałam autentyczną wdzięczność – na przykład za to, że moi przyjaciele ryzykowali zdrowie i bezpieczeństwo (wspólnie łamaliśmy zasady kwarantanny), by się spotkać, dotknąć i porozmawiać. Albo za to, że moi bliscy są zdrowi i żyją. W różnych zwykłych momentach zaczynałam mieć dostęp do uczucia, na które wcześniej miałam głęboką wewnętrzną niezgodę, więc je odpychałam, a w konsekwencji ono się niespecjalnie pokazywało.
Jak rozumiem, dotarło do ciebie też, że wdzięczność po prostu „robi nam dobrze”?
Właśnie. Dla osób w trudnej kondycji psychicznej szukanie jasnych stron rzeczywistości potrafi być wręcz terapeutyczne, tylko to musi być realne, a nie nadmuchane. Kiedy jesteśmy na przykład w poważnej depresji, która w swoich objawach bywa koszmarna, kładzie ludzi i uniemożliwia im normalne funkcjonowanie, to znajdowanie małych elementów, na których można się wesprzeć – jak to, że dzisiaj udało mi się pójść na spacer po kilku dniach niewstawania z łóżka – potrafi być naprawdę leczące. A nauka potwierdza, że to dotyczy nie tylko osób chorych terminalnie czy właśnie w depresji, ale też nas wszystkich.
Bo na samym dnie opowieści o wdzięczności mieszka neurobiologiczna predyspozycja mózgu, która się nazywa „szukanie dziury w całym”. Nasz gatunek ma do tego predyspozycję, Polacy mają do tego jeszcze predyspozycję narodową, a Polki to już w ogóle – mogłybyśmy wygrywać co cztery lata w tej kategorii podczas olimpiady. Ludzki umysł koncentruje się na zagrożeniach, problemach, na bólu i cierpieniu, na tym, czego nam brakuje, i na wymyślaniu negatywnych scenariuszy, a psychika za tym podąża. To jest nasze ewolucyjne dziedzictwo. Dzięki temu zbudowaliśmy cywilizację. I to jest plus. Minus jest taki, że musimy włożyć wysiłek w to, by zacząć koncentrować się na czymś innym.
Zobacz, jak się rozmawia z osobą, której życie – według wszystkich istniejących wskaźników dobrostanu – jest pełne i satysfakcjonujące, czyli: jest zdrowa, ma na rachunki, jest otoczona przyjaciółkami, ma rozbudowaną siatkę wsparcia społecznego, jest aktywna intelektualnie i fizycznie, ma dobrą pracę i jest w sile wieku, ale… nie jest w związku. Ta osoba 90 procent swoich zasobów psychicznych będzie koncentrować na braku partnera czy partnerki. Nie będzie zauważała tych wszystkich jasnych stron swojego życia, tylko tę jedną małą ciemną plamkę.
Chcesz zachęcić nas do trenowania swojego mózgu, a tym samym do trenowania wdzięczności?
That’s the point! Oczywiście badania mówią, że są ludzie, którzy mają większe predyspozycje do przeżywania tego stanu. I są to osoby, że użyję tego słowa, błogosławione, bo mają łatwiej. Wychodzą z domu i świat je cieszy, potrafią dostrzegać piękno w szczegółach, mają mindfulnessowy umysł, który umie przestawiać się na obecność i wdzięczność. A wiele innych osób – łącznie ze mną i Hugh Grantem – widzi głównie rzeczy, które są popsute. Ja na przykład widzę je nad wyraz dobrze, więc muszę ćwiczyć wdzięczność. Ale nie prowadząc dzienniczek pełen pustosłowia, nie wypunktowując co wieczór przed snem pięć rzeczy, za które jestem dziś wdzięczna – oczywiście jeśli u kogoś to działa, to nie widzę problemu – ja muszę ćwiczyć wdzięczność w ten sposób, by znaleźć chociaż jedną rzecz w ciągu dnia, która zrobiła mi dobrze. Na przykład ktoś mi pomógł, a nie musiał. Albo wydarzyło się coś spontanicznie pięknego, albo mimo kłopotów czy jakiegoś znoju udało mi się zadbać o dobry posiłek czy o czas dla siebie. Chodzi o to, że to musi być realne odczucie dobra czy gratyfikacji. I kiedy je znajduję, mój ogląd tego dnia się zmienia.
Gdybym została z tym, co podpowiada mi mózg, to zostałabym z niezakończonymi zadaniami, problemami do rozwiązania i stanem pobudzenia, który wynika z życia we współczesnej cywilizacji, czyli czymś w rodzaju lekkiego przebodźcowania i irytacji. Świadomie wybieram, by wykonać dodatkowy wysiłek i zmienić filtr na tym obrazie dnia. I jak będę to robiła regularnie – a tak się składa, że robię – to nagle się okaże, że moja zdolność do przeżywania autentycznej wdzięczności wzrasta, co nie oznacza, że daję się ponieść pegazom skrzydlatym. Widzę, że rzeczywistość bywa naprawdę paskudna i jest w niej wiele trudnych rzeczy, ale jednocześnie dostrzegam, że pan w warzywniaku, który wie, że bardzo lubię jeden typ pomidorków, zostawił kilka specjalnie dla mnie. I mogę z tego jednego faktu wziąć dla siebie bardzo dużo.
Co na przykład?
Na przykład odczucie połączenia z drugą osobą, odczucie bycia zaopiekowaną, zauważoną. Ale przede wszystkim przyjemność i satysfakcję, że komuś się chciało, pomimo nawału pracy i innych problemów, zrobić coś dobrego dla mnie. Oczywiście można by tu zagrać cynizmem i powiedzieć, że pan z warzywniaka ma w tym swój cel – chce, żebym do niego wracała. No może i tak, ale robi to nie poprzez obniżenie ceny pomidorka, tylko zbudowanie połączenia pomiędzy sobą a mną, które jest połączeniem międzyludzkim. A wdzięczność to jest taka wartość, która bardzo silnie akcentuje to, że nie jesteśmy sami. Bo jak sobie na chwilę wrócimy do covidowego doświadczenia, to zobaczymy, że głównym nośnikiem wdzięczności było poczucie, że ktoś się o nas troszczy i o nas dba. To był bardzo silny komunikat o treści: „Nie jesteś sama. Wokół są ludzie i nie wszyscy są źli, a świat jest do ogarnięcia”. Nie wiem, czy jest dużo cenniejszych rzeczy w naszych czasach niż taki realny, zwykły i nieinstagramowy kontakt.
Wdzięczność skłania do podobnych gestów?
Prawdziwa – tak, sztucznie pompowana – niekoniecznie. Bo za niektóre dary i przysługi wcale nie chcemy się odwdzięczać. Czujemy, czy dostajemy je dlatego, że ktoś nas rzeczywiście zauważa i o nas dba, czy dlatego, że chce nas ze sobą związać. I gdy pojawia się wewnętrzny głos: „Ale ja wcale nie chcę tej troski czy tego słoika z zupą”, to prawdopodobnie jest tam coś schowane. Ale jeśli coś jest dane – jak to się mówi – z serca, to w nas otwiera się chęć do odwzajemnienia i dzielenia się tym dobrem. I to nawet niekoniecznie z tą osobą. Dlatego uważam, że można by mierzyć stężenie złota we wdzięczności, patrząc na to, co ludzie robią po przeżyciu tego stanu. I obserwując to, co się dzieje z nami. Jeśli nam się wydaje, że czujemy wdzięczność, a potem zajmujemy się tylko sobą, to znaczy, że to nie była prawdziwa wdzięczność, bo ona powinna nas otwierać na wymianę z innymi.
Wdzięczność jest wirusowa. Według biologów miała wzmacniać powiązania społeczne. Pokazywać: hej, jesteśmy częścią większej struktury. A ponieważ w naszym świecie bardzo wiele rzeczy się monetyzuje, to często jesteśmy zmuszani do sztucznej wdzięczności. Na przykład kupujemy coś i dostajemy drugą rzecz gratis – to ma wywołać w nas poczucie, że oto jakaś marka dała nam coś dodatkowo, ale firmy nie dają prezentów po to, by zbudować połączenia wewnątrz wspólnoty, tylko żeby zatrzymać nas przy kupowaniu danego towaru. My z jednej strony się na to nabieramy, a z drugiej jesteśmy nieufni wobec zwykłych aktów życzliwości, bo komunizm nas nauczył, że ci, którzy coś dają, często mają złe intencje: albo chcą coś od nas uzyskać wprost, albo uwikłać nas pośrednio, bo jak nie będziemy mogli oddać czegoś, co jest spodziewane, wyjdziemy na niewdzięcznych.
Drogie prezenty niekiedy bywają długiem zaciąganym niewspółmiernie do głębokości relacji.
Albo elementem wymiany przedmiotów prestiżu, dużo bardziej egocentrycznej niż budującej więzi. Czyli jak ja cię zaproszę do bardzo drogiej restauracji, to ty masz mnie następnym razem zaprosić do równie drogiej. To potwierdza nasze miejsce w społeczeństwie, zasobność portfela i w ogóle wzmacnia snobizm.
Takie zagrywki znane są zresztą od wieków, weźmy choćby potlacz, zwyczaj znany z wielu kultur, w którym wódz plemienia z jakiejś ważnej okazji – narodzin syna czy zwycięstwa – wydawał ucztę na granicy bankructwa. Z jednej strony po to, by pokazać, jak bardzo jest zasobny, ale też, by wszystkich uczestników uczty związać ze sobą długiem wdzięczności. Gdy dawniej podróżowały do siebie dwory możnowładców, to też wiozły mnóstwo egzotycznych prezentów, na przykład palec św. Wojciecha czy drogocenny przysmak. Tak się robiło wrażenie, ale i zaskarbiało przychylność. To jest element naszego życia społecznego, ale nie mylmy go z odruchami serca. Warto nauczyć się brać, ale też warto mówić „nie”, kiedy ktoś nas próbuje obdarować wbrew naszej woli i potrzebie.
We wdzięczności, o której mówisz, jest wzruszenie…
Wzruszenie na pewno, ale bywa tam również zachwyt. No bo jak odczuwa się wdzięczność, to zazwyczaj jest w tym coś zachwycającego. Ale w zachwycie jest też wdzięczność.
Wyobraź sobie, że wchodzisz na wielką górę, z której rozpościera się przepiękny widok, zmęczona, ale szczęśliwa – od razu przychodzi do ciebie wdzięczność za to, że istnieją takie miejsca i że tobie jest dane je oglądać. I to też jest wspaniałe, że jedno uczucie implikuje drugie, bo my takich realnych powodów do zachwytu, innych niż „zobacz, jaki śliczny sweterek”, nie mamy na co dzień zbyt dużo. Żeby poruszyło nas piękno, potęga świata, szlachetność ludzka, czyny, które dowodzą, że ten gatunek nie jest jednak skazany na zagładę…
To wszystko, o czym mówimy, jest bardzo silnie sprzężone z naszym systemem wartości. Mamy wybór, czy codziennie zgodnie z sugestią Hugh Granta będziemy dopisywać coś do listy rzeczy, których nienawidzimy, a wierzcie mi, będzie ona baaardzo długa, czy jednak będziemy szukać tej jednej dobrej rzeczy, którą doceniamy, i jednocześnie realnie modyfikować swój nastrój oraz perspektywę.
Powoli zbliżamy się do końca roku, chciałam spytać cię o jedną jasną stronę mijających 12 miesięcy – osobiście, ale i globalnie.
Ten rok był pod pewnymi względami intensywniejszy niż poprzednie lata, które ani lekkie, ani proste nie były, ale jednocześnie odzyskałam w nim coś niezwykle cennego, coś, co roboczo nazwałabym bazową ufnością. Tak jakby odrodziło się we mnie dziecko, które rzadziej boi się i wypatruje zagrożeń, a częściej z promiennym i ufnym wzrokiem rusza na spotkanie przygody. Oczywiście to nie oznacza, że stałam się optymistką…
Ekstremalny optymizm to nadal wróg numer jeden?
Nadal. Tak samo jak ekstremalny pesymizm. Mówię o procesie wewnętrznym, w którym są: widzenie dobra, inna perspektywa na miłość, przyjaźń i połączenia międzyludzkie. To jest coś, za co będę mijającym 12 miesiącom bardzo wdzięczna. A jeśli pytasz o to, jak jako człowiek patrzę na świat, to walczy we mnie obawa, że go zmarnujemy i nie da się już tego zatrzymać, z nadzieją, że nie wszystko stracone, bo widzę też bardzo dużo ruchów, które zmierzają do szeroko pojętej zmiany systemu czy uwarunkowań.
Zabrzmiało… realistycznie.