1. Zwierciadlo.pl
  2. >
  3. Spotkania

„Belfast” z nagrodą BAFTA za najlepszy brytyjski film roku. Kenneth Branagh: „Scenariusz pisałem całe swoje życie”

Branagh na planie „Belfastu” z grającym główną rolę Jude'em Hillem. (Fot. Rob Youngson/Focus Features/UPI Media)
Branagh na planie „Belfastu” z grającym główną rolę Jude'em Hillem. (Fot. Rob Youngson/Focus Features/UPI Media)
W „Belfaście” przygląda się sobie z przeszłości – chłopcu, którego życie w ciągu jednego sierpniowego dnia zmieniło się całkowicie. Scenariusz powstawał latami, ale to czas lockdownu ożywił dawne wspomnienia i zmobilizował Kennetha Branagha do przeniesienia ich na ekran.

Jak bardzo osobista jest historia pokazana w pana najnowszym filmie?
Pochodzę z Belfastu, urodziłem się tam i wychowałem. Przez pierwszych dziewięć lat mojego życia jedna ulica była dla mnie całym światem, to stamtąd czerpałem wiedzę absolutnie o wszystkim. Ale też ta nasza ulica tworzyła siatkę powiązań, udogodnień, więzi rodzinnych i towarzyskich, w której czuliśmy się wszyscy bezpiecznie. Jeśli ktoś pyta mnie o archetyp domu, zamykam oczy i myślę o naszym mieszkaniu i okienku, przez które wpadał, szarpiąc firankę, wiatr.

Mówi się, że z czasem wspomnienia bledną.
Ja wiele rzeczy z dzieciństwa teraz rozumiem lepiej, widzę ostrzej, potrafię zinterpretować niektóre zachowania. Dziś już na przykład rozumiem, dlaczego mama pod koniec lat 60. tak często chowała się do łazienki, żeby płakać. Gdy byłem chłopcem, podsłuchiwałem ją, podejrzewając o jakieś tajemnice albo o to, że nie chce być ze mną, a musi, i dlatego płacze.

Problemem było powiązanie ze sobą luźno zgromadzonych faktów, zdarzeń, dość dobrze udokumentowanych, ale jednak będących tylko wyimkiem z pamięci dziecka. Nie opowiadam też jeden do jednego, chronologicznie, tego, co działo się przez te kilka tygodni, kiedy miałem dziewięć lat. Niektóre zdarzenia nastąpiły wcześniej, inne są przeniesione z czasów, gdy byłem starszy. Kino rządzi się swoimi prawami, pewne rzeczy musiałem wyolbrzymić, inne dyskretnie ukryć, bo nie było na nie miejsca. Opowiadam o migawce z życia, a pragnąłem zawrzeć jakiś bardziej ogólny czy też uniwersalny rys ludzi, których portretuję.

Krótko mówiąc, postanowiłem opowiedzieć o tym, co przytrafiło się mojej rodzinie. O wydarzeniach, które zmieniły bieg egzystencji mojej i bliskich mi osób.

Zostaliście zmuszeni do opuszczenia rodzinnego Belfastu. Poczucie straty to główna przyczyna i temat tego filmu?
To też opowieść o tęsknocie. Oczywiście wiem, że dzięki temu, że wyjechaliśmy do Anglii, mogłem zdobyć lepsze wykształcenie, poznać świat oraz pięknych, barwnych, mądrych ludzi. Uwierzyłem też w coś, co stało się moim lejtmotywem: teatr nadał bieg i sens wszystkiemu. Często budzę się jednak – i to przytrafia mi się od dekad – nie pamiętając, co mi się śniło, ale z głębokim przeświadczeniem, że gdzieś tam daleko prowadzę inne, alternatywne życie.

(Fot. Rob Youngson/Focus Features/UPI Media) (Fot. Rob Youngson/Focus Features/UPI Media)

Spokojniejsze?
Takie, w którym rozmowy z babcią, proste zabawy, wyjście do kina w weekend, wyprawy do osiedlowego sklepu, kłótnie rodziców są… wszystkim. Nie ma żadnych deficytów, choć pewnie są, ale nie dominują nad radościami. A więc jeśli potwierdzam, że to film o stracie, to chcę przez to powiedzieć, że najbardziej żal mi właśnie tego poczucia pełni, gdy człowiek nie chce niczego więcej, nie pragnie, nie zazdrości. Jest syty nie zakupami, nie dobrami cywilizacyjnymi, ale bliskością i czułością rodziny, poczuciem bezpieczeństwa i totalnego osadzenia w miejscu, gdzie czuje się w pełni sobą. Dlaczego mając mniej, czuliśmy się wówczas bogatsi?

Musi pani wiedzieć, że mieszkając w takim miejscu jak ja, miało się całą rodzinę u boku. Połowa ulicy to byli moi krewni, z drugą połową chodziłem do szkoły. Życie składało się z rytuałów, które kochałem. Gdy mama chciała zawołać mnie na obiad, a przecież nie było telefonów komórkowych, wyglądała przez okno. I tak niesione głosami dzieci i sąsiadów z ulicy wołanie mamy dochodziło do mnie pięć czy sześć domów dalej.

Jeśli więc ktokolwiek spyta mnie, co miało największy wpływ na to, kim i jaki jestem, bez chwili wahania odpowiadam, że ludzie i wartości, które współtworzyły mój świat w dzieciństwie, w czasie, gdy najlepsze dialogi pisały się same podczas rozmów z wyżej wymienioną babcią, a najciekawszą sceną była ulica – wystarczyło usiąść na parapecie i popatrzeć przez okno albo wybiec i w sekundę było się tym, kim chciało się być: rycerzem, rzezimieszkiem, atletą, marynarzem.

Lato 1969 roku było jednak inne niż wszystkie poprzednie.
Tak, rzeczywiście było inne. Pamiętam, że ganialiśmy jak zwykle między domami, gdy nagle usłyszałem coś jak nadlatujący rój pszczół. Spojrzałem w górę, rozglądałem się na boki, ale niczego nie zobaczyłem. Za to poczułem, po raz pierwszy w życiu, obezwładniający lęk, że oto nadchodzi coś niepokojącego. Coś, co jest poza zrozumieniem.

Właśnie zaczynały się krwawe zamieszki w mieście.
Katolicy pragnęli odcięcia się od wpływów Wielkiej Brytanii, protestanci – wręcz odwrotnie. Sierpniowe zamieszki zapoczątkowały całą serię rozruchów na terenie Irlandii Północnej. Kumulacja nastąpiła kilka lat później, gdy wojsko brytyjskie śmiertelnie zraniło uczestników jednej z manifestacji. Moja matka przez wszystkie te lata wierzyła w pokojowe rozwiązania i możliwość porozumienia między obydwoma stronami. Z kolei ojciec wiedział, że musimy wyjechać, bo nasze rodzinne strony przestały być bezpieczne. Przewidział przyszłość, bo rząd brytyjski przejął władzę nad Irlandią Północną na kolejne 26 lat. Ludzie – mam tu, podkreślam, na myśli obydwie strony – nie zostali wysłuchani, nie zainicjowano żadnego dialogu, zastosowano rozwiązania siłowe. A mój dom przestał być moim domem. Wyjechaliśmy. I choć moja mama wiedziała, że ojciec ma rację, ten wyjazd zburzył jej świat. Nie uważała ojca za tchórza, ale też nie za bohatera.

Hill z filmową rodziną: Judi Dench i Ciaránem Hindsem (babcią i dziadkiem) oraz Caitrioną Balfe i Jamiem Dornanem (mamą i tatą). (Fot. Rob Youngson/Focus Features/UPI Media) Hill z filmową rodziną: Judi Dench i Ciaránem Hindsem (babcią i dziadkiem) oraz Caitrioną Balfe i Jamiem Dornanem (mamą i tatą). (Fot. Rob Youngson/Focus Features/UPI Media)

Co pan, jako dziewięciolatek, widział i wiedział z tego, co się wtedy w Irlandii Północnej działo?
Tamten hałas, który, jak się okazało, nie zwiastował nadlatujących pszczół, to był zbliżający się tłum. W kilka sekund pojawili się ludzie z butelkami w rękach, z transparentami, z materiałami łatwopalnymi, kijami, kamieniami, chorągwiami. Zaczęto wybijać okna w katolickich domach. Okazało się – co później wytłumaczył mi ojciec – że nasza ulica była ulicą protestancką, co wcześniej nie miało dla nikogo znaczenia; albo ja nie słyszałem, żeby miało. Od dnia zamieszek okolica podzieliła się na dwie frakcje: my i oni, co było dla mnie szokiem, bo nagle nie mogłem spotykać się z wieloma kolegami. Nigdy wcześniej kwestie wiary nie definiowały nikogo „z naszych”, rozmawialiśmy o tym otwarcie, a religia była częścią codzienności. Ja, jak każde grzeczne dziecko, odmawiałem paciorek co wieczór. Jednego dnia jednak wszystko stanęło na głowie, bo – mówię to z perspektywy dziecka – okazało się, że nie ma jednej silnej, solidarnej społeczności. Są dwa wrogie obozy. Kto jest kim, myliło mi się przez długi czas.

Pamiętam jeszcze, że podczas sierpniowych wydarzeń nasz sąsiad biegał i krzyczał, że właśnie nadeszła wojna, a ja zastanawiałem się nad tym, czy zdobyta na ulicy umiejętność władania drewnianym mieczem może się w tej sytuacji na coś przydać. „Wojna nadeszła”, powiedziała do mnie siostra, która urodziła się już po naszym wyjeździe, „więc na pewno kiedyś sobie pójdzie”. Ja w Belfaście starałem się skupić na rzeczach dla mnie najistotniejszych: dziewczynce o imieniu Katherine, z powodu której miałem już i tak dość mocno nadszarpnięte ego. Bo choć obiecała mi ślub i małżeństwo, wyznała, że nigdy nie przestanie kochać mojego kolegi Barry’ego. Frapowało mnie, kiedy powrócą treningi piłki nożnej, bo przez zamieszki odwołano mecze, a naszą drużynę rozwiązano ze względu na różnice wyznaniowe. Trochę się śmieję się, ale rzeczywiście było tak, że od sierpnia żyliśmy w stanie wiecznego niepokoju. Ten rój nadlatujących pszczół słyszałem każdego dnia w swojej głowie. Co więcej, nasza ulica wyglądała już całkiem inaczej, jako że podczas zamieszek wyjęto wszystkie płyty chodnikowe, które tam były.

Dlaczego?
Z płyt układano barykady i fortyfikacje. Zza takiej sterty łatwiej było rzucić butelkę z benzyną czy schować się za nią przed wojskiem. A chodnik zamienił się w piaskownicę – dzieciaki bardzo chciały budować zamki na piasku, ale nasze mamy nie pozwalały nam się już bawić na zewnątrz.

A dlaczego ten film powstał właśnie teraz?
Przez COVID-19. Scenariusz „Belfastu” pisałem całe swoje życie – prowadzę dziennik, w którym zapisuję różne zdarzenia i wspomnienia. Tworzyłem szkice dla tej opowieści, mniej lub bardziej kompletne na różnych etapach, i mniej więcej pięć, sześć lat temu zacząłem wszystko składać w całość.

Lockdown bardzo mi pomógł, bo przywołał wspomnienia, kiedy sam jako dziecko – które przez większą część młodego życia było dość swobodne – nagle zostałem zamknięty w domu. Zakazano mi wychodzenia na zewnątrz i spotykania się z innymi. Tamto wspomnienie nałożyło się na doświadczanie izolacji związanej z epidemią. Zamknięcie granic, brak możliwości przemieszczania się, nakaz pozostania w domach przeniósł mnie do czasów, o których opowiadam w filmie. Czas zatoczył jakąś paskudną pętlę.

(Fot. Rob Youngson/Focus Features/UPI Media) (Fot. Rob Youngson/Focus Features/UPI Media)

Mówiliśmy o stracie, ale też wspominał pan o korzyściach z przeprowadzki do Anglii.
Gdybym nie wyjechał, na pewno nie zostałbym aktorem. Wiem to. Nie zetknąłbym się z teatrem, ze sceną. Być może przeczytałbym dwa, trzy dramaty Szekspira przymusowo w szkole, choć nie mam pewności nawet co do tego.

Proszę pamiętać, że ojciec był stolarzem i hydraulikiem, a matka prowadziła dom. Nie było tu miejsca na studiowanie literatury. Poza tym – choć to straszne, co teraz powiem – przecież gdybyśmy zostali, a ojciec zginąłby w zamieszkach, na mnie spocząłby obowiązek utrzymania rodziny, zapewnienia jej bytu. A tak…

Przeprowadziliście się do Reading, dopiero potem trafił pan do Londynu na czas studiów. Jak pan to zapamiętał?
Czułem się obco. Mówiłem z tak silnym akcentem, że nikt mnie nie rozumiał, mimo wielkich starań. Moja edukacja w nowej szkole przez pierwsze lata polegała głównie na uczeniu się języka angielskiego niemal od podstaw.

Zostałem wyjęty z pięknego, bezpiecznego świata i wrzucono mnie w inny, który okazał się piękny inaczej. Nie definiowałem go poprzez bezpieczeństwo, bo byłem starszy i nastał czas wyzwań. Spokój nie był już mi tak potrzebny: skończył się okres dzieciństwa, nastał czas ryzyka, formowania poglądów, ale też oddalania się od rodziców.

W Londynie mogłem rozwinąć skrzydła w dziedzinach do tej pory dla mnie całkowicie niedostępnych – co było niebywale atrakcyjne i kuszące – i odpłynąć dalej, niż ktokolwiek mógł założyć. Tym samym rodzice stracili mnie ze swojego... radaru, bo wkroczyłem na terytorium dla nich zupełnie nieznane. Nie mieli nad tym żadnej kontroli, bo teatr nie był strefą ich wpływów. Myślę, że ojciec wiedział czy przeczuwał, że to jest cena, którą wszyscy musimy zapłacić za nowe życie.

Kenneth Branagh, aktor, reżyser i scenarzysta. Zdobył wiele nagród teatralnych, w kinie zasłynął adaptacjami sztuk Williama Szekspira. Pięciokrotnie nominowany do Oscara, za swój reżyserski debiut kinowy „Henryk V” uhonorowany nagrodą BAFTA (1989). Znany także z takich produkcji, jak: „Wallander”, „Mój tydzień z Marilyn” czy „Tenet”. W lutym na nasze ekrany oprócz „Belfastu” ma wejść inny film w jego reżyserii, „Śmierć na Nilu”, adaptacja książki Agathy Christie.

Share on Facebook Send on Messenger Share by email
Autopromocja
Autopromocja

ZAMÓW

WYDANIE DRUKOWANE E-WYDANIE
  • Polecane
  • Popularne
  • Najnowsze