Amanda Lee Koe, laureatka literackich nagród, o miejscu swojego urodzenia i dorastania pisze z unikalnej perspektywy. To obraz Singapuru różniący się od tego, który znajdziemy w folderach reklamowych, przewodnikach, wspomnieniach turystów, ale i w książkach innych singapurskich autorów.
Merlion, mityczne stworzenie z głową lwa i ciałem ryby, maskotka i personifikacja Singapuru. Ciało nawiązuje do początków tego miasta-państwa, które w przeszłości było wioską rybacką. Głowa – do pierwotnej nazwy Singapura, czyli „miasta lwa”. Od tego wątku zaczynasz jedno ze swoich opowiadań ze zbioru „Ministerstwo moralnej paniki”. A zaraz potem odkrywasz przed czytelnikami brutalną prawdę na temat „mitycznego stworzenia”.
Pomnik Merliona stoi w jednym z reprezentacyjnych miejsc, gdzie wszyscy robią sobie z nim zdjęcia. Pewnie każdy singapurski poeta napisał o nim przynajmniej jeden wiersz, to niemal narodowy symbol. I chyba każdej osobie z mojego pokolenia wydaje się, że pomnik tkwił w tym samym miejscu od tysięcy lat. Dorastałam z takim wyobrażeniem, po czym przeczytałam, że Merliona wymyślił w latach 60. marketingowiec francuskiego pochodzenia, zatrudniony przez singapurski rząd właśnie po to, żeby stworzył narodowy symbol kraju. Ta wiadomość mną wstrząsnęła. Myślisz sobie jako dziecko, że te wszystkie mity, o których uczysz się w szkole, pochodzą z czasów starożytnych, a potem dowiadujesz się, że zatrudniono kogoś, komu – domyślam się – zapłacono dużo za dużo, żeby wymyślił symbol miasta… Przeraziła mnie ta sztuczność. Chciałam ją zdekonstruować, a jednocześnie jakoś się do niej odnieść. Zamiast tego konkretnego symbolu wzięłam za przykład inną istotę: transpłciową.
Pomnik Merliona. (Fot. Getty Images/Gallo Images)
W opowiadaniu „Syrena” zestawiasz współczesną historię chłopca odmieńca, którego dręczą koledzy ze szkoły, z baśnią o dziecku zrodzonym ze związku syreny i rybaka. Dręczony chłopak dorośnie i trafi do dzielnicy rozrywki, gdzie będzie przyjmować klientów w połyskującej sukni.
Moją syrenę zainspirowała dobra przyjaciółka, która była kiedyś transgenderową pracownicą seksualną.
Opowiesz o tym więcej?
Od lat 60. do 80. w Singapurze mieliśmy bardzo żywą scenę clubbingową w miejscu, które nazywało się Bugis Street. To była ulica, a właściwie kwartał, gdzie ludzie przychodzili zjeść, posłuchać muzyki, żeby poczuć zupełnie inny klimat, no i zobaczyć transgenderowych artystów, cross-dresserów, a także w celach seksualnych. Ale w połowie lat 80. rząd postanowił akurat w tym miejscu zbudować centrum handlowe i podziemną stację szybkiej kolei. No i zniszczył Bugis Street oraz energię, jaką to miejsce emanowało. Wówczas całe pokolenie transgenderowych pracowników seksualnych nie miało gdzie się udać, co ze sobą zrobić. Postanowiłam napisać o takiej osobie, jednocześnie wykorzystując symbol miasta.
Pracownice jednego z klubówna dawnej, nieistniejącej już Bugis Street (lata 60.). (Fot. Getty Images/Gallo Images)
Uliczne knajpki na współczesnej Bugis Street. (Fot. Getty Images/Gallo Images)
Pamiętasz, jakie były pierwsze reakcje twoich rodaków na zbiór „Ministerstwo moralnej paniki”?
Kiedy opowiadania ukazały się w Singapurze, miałam już stypendium dla młodych pisarzy i wyjechałam do Stanów Zjednoczonych, więc nie byłam blisko tego, co się działo. Dopiero potem dowiedziałam się, że krytyka była książką mocno zgorszona [śmiech]. Napisałam odważne, seksualne opowiadania, a przy tym jestem kobietą i w dodatku nieheteronormatywną.
Nie nazwałabym tego zbioru punktem zwrotnym w singapurskiej literaturze, ale na pewno był on czymś w rodzaju zachęty dla innych twórców, po tej premierze pojawiło się więcej zróżnicowanych głosów. Generalnie uważam, że jeśli ktoś jest uczciwy i szczery w tym, co robi, może mieć wpływ na innych. Może sprawić, że inni też zabiorą głos, przestaną się bać.
Ty się bałaś?
Bardzo długo czułam się odmieńcem. Kiedy dorastałam, nie widziałam nikogo, kto byłby do mnie podobny. Wydawało mi się, że w Singapurze nie ma gejów ani lesbijek. A ponieważ już wtedy wiedziałam, że się nie zmienię, martwiłam się, co się ze mną stanie, kiedy dorosnę. No bo skoro nie ma dorosłych osób queer, skoro nie istnieją, jak w takim razie będzie wyglądało moje życie?
Jako pisarka za cel postawiłam sobie nie kryć się z tym, że jestem inna, a po moim debiucie wiele osób transpłciowych lub o innej tożsamości seksualnej mówiło mi, że kiedy ja stałam się widzialna, oni także poczuli, że mogą tacy być. To dla mnie bardzo poruszające, zwłaszcza że ja sama nie miałam takiego wsparcia, kiedy dorastałam. W tym tkwi siła sztuki, to, jak wiele może ona zmienić nawet w opresyjnym społeczeństwie.
A jakie teraz są twoje relacje z Singapurem?
Myślę o Singapurze jako o mieście cacuszku, gdzie wszystko działa jak w zegarku, bo może, bo to bogaty kraj. Ale to też taka niby-demokracja. Od uzyskania niepodległości w 1965 roku nie mieliśmy innego niż demokratyczny systemu politycznego, ale krajem od zawsze rządzi jedno ugrupowanie – Partia Akcji Ludowej – które ma jedną linię polityczną. Niemal nie ma opozycji. Pamiętam, jak któregoś razu, jeszcze jako dziecko, powiedziałam mojej mamie, że pewnego dnia opuszczę Singapur, bo nie ma w nim czterech pór roku. To brzmi dziecinnie, ale nie do końca, bo kiedy masz lato przez cały rok, to – przyznasz – że robi się monotonnie. Tak samo jest z polityką: zawsze i na zawsze jest lato i to sprawia, że czujesz, że nigdy nic się nie zmieni. A potem widzisz, że w innych miejscach na Ziemi ludzie mają zupełnie różne doświadczenia, i zaczynasz marzyć o tym, żeby coś zmienić.
Pewnie część społeczeństwa jest z tej stabilizacji zadowolona.
Jeśli jesteś konserwatywną heteroseksualną osobą chińskiego pochodzenia [Chińczycy stanowią większość etniczną w Singapurze – przyp. aut.] i zakładasz, że w pewnym momencie po prostu się ustatkujesz, założysz rodzinę i będziesz sobie spokojnie żyć, z pewnością Singapur wyda ci się rajem. To naprawdę wygodne miejsce do życia, no i przede wszystkim miejsce, które szczyci się doskonałą kuchnią [śmiech]. Za rozsądną cenę można tu znaleźć pyszne jedzenie na straganach, a w każdym kęsie czujesz autentyczność tych smaków.
Ale jeśli masz inny pomysł na siebie albo po prostu jesteś inna, odróżniasz się, w tym kraju nie ma na to przestrzeni. Choć na pierwszy rzut oka nie jest to oczywiste. To trochę jak z żabą w garnku z wrzątkiem.
Co masz na myśli?
No wiesz, jeśli wsadzisz żabę do wrzątku, wyskoczy przerażona, ale jak włożysz ją do letniej wody i powoli zaczniesz gotować, nie zauważy wzrostu temperatury. Singapur to miejsce, gdzie powoli gotujesz się żywcem. Jednocześnie mam takie spostrzeżenie, że jeśli dorastasz w opresyjnych warunkach, przywdziewasz niewidzialną zbroję chroniącą przed oceną. Jeśli w miejscu urodzenia dostałaś odpowiedni „trening”, jesteś w stanie poradzić sobie wszędzie, niezależnie od tego, gdzie akurat jesteś.
Ktoś wytknie ci: „Łatwo o taki wniosek, kiedy wyjechało się i żyje w Nowym Jorku”.
Oczywiście, zdaję sobie sprawę, jak uprzywilejowana teraz jestem, ale kiedy patrzę w przeszłość, nie zgadzam się, że można być wolną tylko wtedy, kiedy zostaną spełnione wszystkie kryteria związane z wolnością osobistą. Poza tym, jasne, lubię Nowy Jork, ale nie chcę go stawiać na piedestale, bo to z wielu powodów mocno porąbane miasto. Zabawne, że Ameryka jest bardzo przywiązana do myślenia o sobie jako hegemonie, najlepszym kraju tak zwanego pierwszego świata, bo na przykład infrastruktura potrzebna do życia jest tutaj naprawdę kiepska. No ale znów, mówię to jako była mieszkanka bardzo rozwiniętego gospodarczo kraju, więc z pozycji osoby uprzywilejowanej.
Czujesz bardziej ulgę, że wyjechałaś, czy jednak tęsknisz?
Dla mnie Singapur jest frustrujący i ujmujący w taki sposób, w jaki potrafi czasem być rodzina. Jesteście złączeni nierozerwalnymi więzami, a jednocześnie możecie wcale nie dzielić tych samych wartości. Może być nam trudno żyć razem, ale z drugiej strony znasz na wylot najlepsze i najgorsze strony swoich bliskich.
Dorastałam na wschodnim wybrzeżu, w dzielnicy mieszkalnej Katong, znanej z charakterystycznej architektury, domów w stylu kolonialnym położonych blisko plaży. Pamiętam, że kiedy jako niespokojna, ruchliwa nastolatka uciekałam z lekcji, często zaglądałam do kawiarni na rogu Tanjong Katong Road. Po pewnym czasie pracujący tam wujek [określenie używane przez młodsze pokolenia w stosunku do znajomego, niekoniecznie spokrewnionego z nimi starszego mężczyzny – przyp. red.] zapamiętał moje zamówienie: chleb tostowy z dżemem kokosowym, jajkiem na miękko i słodka mrożona herbata z zagęszczonym mlekiem. Ten sam wujek do dziś prowadzi kawiarnię, a ja odwiedzam go za każdym razem, kiedy jestem w Singapurze, i nadal zamawiam u niego taki sam zestaw.
Albo Ampang Niang Tofu, domowa knajpka nietknięta przez czas, gdzie na ścianach wiszą obrazy malowane tuszem, a meble zrobione są z laminatu w kolorze oliwkowym i pistacjowym. Nazwa Niang Tofu bierze się od niesamowicie smakowitego comfort food, które pochodzi z kuchni chińskiej i tajwańskiej. To połączenie twarogu z fasoli i warzyw faszerowanych pastą rybną, podawanych w rosole lub z ciemnym sosem i pastą chili. Jest wreszcie The Projector, odrestaurowane kino w stylu retro, które prowadzi mój bliski przyjaciel z dawnych lat. Kino znajduje się na najwyższym piętrze Golden Mile Complex, budynku w stylu brutalistycznym, uchodzącym za tajską enklawę. Jest tam także tajski supermarket, gdzie kupuję ulubioną krewetkową zupkę instant tom yam i maleńkie ziołowe pastylki do ssania z efektownym czerwonym logo ze stonogą. Wszystkie te stałe punkty i rytuały są szczególnie ważne i kojące w takim miejscu jak Singapur – które nieustannie się zmienia w imię rozwoju. Żyjąc w Singapurze, człowiek przywyka do tego, że oswojona ulica, sąsiedztwo, dzielnica cały czas się zmieniają, bo to mały kraj i przestrzeń jest ograniczona. Tam, gdzie była kameralna uliczka, nagle wyrasta wieżowiec. Gdzie niedawno stała filharmonia – nagle powstaje bank. Punkty, które lubisz, znikają. Chyba właśnie dlatego jestem przywiązana do myśli, że cały czas coś tracę, że zmiana jest nieunikniona.
A masz poczucie przynależności do fali młodych pisarek, które coraz częściej wyrażają swój gniew wobec społeczeństwa i rządzących? Ta fala płynie wartko także z Azji, przynosząc czytelnikom wciąż nowe, olśniewające talenty. Mam tu na myśli chociażby kapitalną „Wegetariankę” Koreanki Han Kang. Jej opowieść jest sprzeciwem wobec narzuconych nam modeli życia.
Znam Han Kang, spotkałyśmy się w Berlinie, uwielbiam jej prozę! Ale dla mnie to nie jest fala czy trend, to jest rachunek, jaki my – młode pisarki – wystawiamy dziś społeczeństwu. Odbijamy sobie tę ciszę, którą narzuciło nam patriarchalne społeczeństwo. Wreszcie czynimy siebie widzialnymi, bo przez lata byłyśmy niewidzialne. To dla mnie ważne, potrzebne, wzmacniające i odświeżające. Należy nam się uznanie, uznanie tych syren, które do tej pory były uciszane. Marzę, żeby więcej i więcej literackich syren się podniosło, zjednoczyło i zaczęło rządzić światem.
Polecamy: „Ministerstwo moralnej paniki”, Amanda Lee Koe, Wydawnictwo Tajfuny (Fot. materiały prasowe)
Amanda Lee Koe rocznik 1988. Najmłodsza laureatka Nagrody Literackiej Singapuru za zbiór opowiadań „Ministerstwo moralnej paniki”, który w Polsce ukazał się nakładem wydawnictwa Tajfuny. Ma też na koncie między innymi powieść „Delayed Rays of a Star”. Wychowała się w rodzinie potomków imigrantów, którzy jak większość populacji Singapuru (który zyskał niepodległość w 1965 roku) przybyli z Chin. Od 2014 roku mieszka w Nowym Jorku.