Monika Witkowska w lipcu tego roku w bazie pod K2 obchodziła 56. urodziny, a dwa tygodnie później stanęła na szczycie jako druga Polka po Wandzie Rutkiewicz. Jest powód do rozmowy i świętowania, zwłaszcza że o sukcesie jej i innych wspinających się kobiet nadal mówi się w naszym kraju za mało.
Fajny prezent urodzinowy sobie sprawiłaś!
Śmieję się, że zostałam drugą najstarszą kobietą na K2. Z rekordzistką, 62-latką, minęłyśmy się podczas wspinaczki. Zresztą to był bardzo kobiecy rok w Karakorum, widać było, że dziewczyny mocno się uaktywniły. W moim obozie było nas więcej niż facetów, co zdecydowanie temperowało rozmowy w mesie.
Wiem, że nie lubisz słowa „zdobywać”. Dlaczego?
Jest bardzo wojskowe. Niestety, jeżeli chodzi o góry, to wszystko w polskim nazewnictwie takie jest: zdobywanie, atak szczytowy, lodowi wojownicy, walczymy o górę… Według mnie to nie przystoi w stosunku do natury. Uważam, że z naturą się nie walczy. No, ale brakuje innych słów, więc używam tych. Co nie znaczy, że je lubię.
Czy dobrze rozumiem – do natury masz szacunek i nie chcesz jej podbijać?
Szacunek i olbrzymi respekt, zarówno w przypadku morza, jak i gór. Podczas wspinaczki prowadzę z górą wewnętrzny dialog, traktuję ją jak bliską osobę. Próbuję się z nią dogadać, proszę, żeby mnie puściła na szczyt. Ale nie za wszelką cenę, przecież z naturą i tak nie wygram. Droga nieubłaganie o tym przypomina, przechodziłam koło wielu ciał wspinaczy – przy ataku szczytowym na K2 minęłam ciało Islandczyka, Johna Snorriego Sigurjónssona, wpięte w równoległą linę poręczową. Był jednym z trzech, którzy zginęli dwa lata temu tuż pod samym szczytem za „Szyjką Butelki”.
Czym jest ta „Szyjka Butelki”?
To przejście pod olbrzymim, zlodzonym, pionowym serakiem [element lodowca, wielotonowa bryła lodu – przyp. red.], który w każdej chwili może się obkruszyć i spaść nam na głowę. Jest niezwykle stromo i wszystko to na 8200 metrach, czyli w strefie śmierci. Całe szczęście, że przechodziłam tam w nocy.
Przecież to jeszcze trudniejsze!
Ale przynajmniej nie widziałam, co jest pode mną, skupiłam się na stawianiu nogi za nogą, jak w transie.
Co Cię pcha w górę?
Górska pasja oraz ciekawość, co tam wyżej zastanę, choć moim celem jest nie tyle wejście na szczyt, ile szczęśliwy powrót do bazy. Niektórzy chcą zdobyć górę bez względu na wszystko, ale czasem lepiej odpuścić. Takim przykładem był chociażby spotkany przeze mnie w bazie pod K2 Malezyjczyk, który na Evereście stracił palce. Albo Ekwadorczyk, który na Aconcagui stracił stopy i nadal się wspina. Z jednej strony ich podziwiam, a z drugiej – ja akurat nie chcę ryzykować więcej, niż muszę. Szanuję tych, którzy biją rekordy szybkości wejścia czy liczby „zaliczonych” gór, ale dla mnie jest ważne, żeby czasami specjalnie zwolnić, mieć czas na widoki, na pogadanie z ludźmi, na dowiedzenie się czegoś.
Góry sprawiły, że jesteś silniejszą osobą?
Jasne! Muszę powiedzieć, że teraz, w wieku 56 lat, mam lepszą kondycję, niż miałam jako 20-latka. Chodzi mi jednak głównie o psychikę – bardziej w siebie wierzę, wiem, że mogę więcej, niż mi się wydaje, nie zrażam się prozaicznymi przeciwnościami. Z osoby mocno niepewnej w działaniach stałam się psychicznie twardsza. Wielkim przełomem był na pewno Everest, który szczególnie dał mi motywacyjnego kopa, pokazał, że marzenia się spełniają, ale najpierw trzeba na to solidnie zapracować.
Zdarzyło Ci się czuć, że jesteś blisko cienkiej czerwonej linii? Że Twoje życie jest zagrożone?
Bardzo wyraźnie odczułam to na Broad Peaku. Zresztą od początku tej wyprawy miałam wrażenie, że wszystko idzie nie tak i że góra robi wszystko, żeby mnie odsunąć od szczytu. Najpierw niespodziewanie pękł mi kask, potem rozchorował się mój partner wspinaczkowy – pakistański odpowiednik szerpy, zwany HAP-em [od high altitude porter – przyp. red.]. W końcu podczas ataku szczytowego straciłam przytomność. Zresztą czułam, że ją tracę, a ponieważ nie udało mi się wymienić butli z tlenem, chciałam jak najszybciej zejść trochę niżej, gdzie powietrze jest mniej rozrzedzone. Ale nie zdążyłam, zaczęłam się zsuwać. Ocknęłam się po 300 metrach, cały czas sunąc po zboczu. W ostatniej chwili udało mi się wbić w śnieg czekan, który miałam umocowany na taśmie owiniętej wokół nadgarstka. Wyhamowałam. Z początku miałam pretensję do góry, że nie chce mnie wpuścić na wierzchołek. A później, kiedy sobie to przeanalizowałam, doszłam do wniosku, że gdybym weszła na szczyt, źle by się to dla mnie skończyło. Tego dnia zdobyło go pięć osób – zresztą jedyne pięć w tym trudnym sezonie. Jedna na zejściu miała wypadek, a Koreańczyk, który schodził jako pierwszy, zginął, bo oberwał się pod nim śnieżny nawis. I wyszło mi, że gdybym weszła na szczyt, stanęłabym na tym nawisie wcześniej niż Koreańczyk i siłą rzeczy to ja bym spadła. Zrozumiałam, że góra mnie odpychała po to, by mnie ochronić.
Opisuję to w książce „Broad Peak. Darowane życie”.
No dobrze, ale skoro teraz udało się z K2, to dlaczego od razu po tym sukcesie ogłosiłaś, że wycofujesz się z gór wysokich?
Obiecałam rodzinie, że już nie będzie więcej ośmiotysięczników. Poza tym straciłam zbyt wielu znajomych, na przykład na Lhotse w ciągu doby w trzech różnych wypadkach zginęło trzech moich kolegów – każdy z innego kraju. Zaczęłam mieć dziwne poczucie, że zbliżam się do swojego limitu szczęścia. K2 to był mój szczyt marzeń, mój czwarty ośmiotysięcznik. To mi zupełnie wystarczy.
Dała mi do myślenia rozmowa z Krzyśkiem Wielickim, który co prawda zrobił wszystkie 14 ośmiotysięczników, ale zawsze powtarzał, że zdaje sobie sprawę, iż miał bardzo dużo szczęścia i że zwykle rachunek prawdopodobieństwa wcześniej robi swoje.
Poza tym chcę zachować w pamięci obraz gór romantycznych i etycznych, gdzie ludzie pomagają sobie wzajemnie, są w stanie szlachetnie odpuścić atak szczytowy, żeby kogoś uratować. Tymczasem zdarzyły się dwie sytuacje, które sprawiły, że to moje poczucie, iż jestem częścią górskiej rodziny, która odnosi się z szacunkiem do siebie nawzajem i do gór, kompletnie się zawaliło.
Opowiesz coś więcej?
Poraziło mnie to, że na K2 zastałam w obozie drugim, na wysokości 6400 metrów, wysypisko śmieci. To dobitnie świadczyło o tym, że przestaliśmy o góry dbać, że coraz mniej jest ludzi uważających się za część natury, a coraz więcej tych nastawionych na jej podbój. W pogoni za rekordami, kiedy ważne jest, by wchodzić na lekko, niektórzy wolą zostawić śmieci za sobą i zapomnieć. Posprząta przecież ktoś inny.
A druga sytuacja?
Schodząc z K2, dość długo czekałam na Pasanga, szerpę, który był moim partnerem wspinaczkowym. Zaczęłam rozglądać się po okolicy, robić zdjęcia i zauważyłam, że dziesięć metrów nade mną ktoś leży. Zaczęłam do tego człowieka krzyczeć, zero reakcji. A ponieważ z góry schodzili inni wspinacze, wołałam do nich, żeby sprawdzili, co z nim jest. Ode mnie te dziesięć metrów było trudne do pokonania nie dlatego, że pod górę, ale dlatego, że po drodze był mało bezpieczny moment techniczny. A oni mieli pięć metrów w poziomie. Tymczasem żaden z tych wspinaczy nawet się nie zatrzymał, a przechodząc koło mnie, albo nic nie mówili, albo rzucali, że się śpieszą lub, co najgorsze, że „niech się nim zajmą szerpowie z jego agencji”. Dla mnie było to coś oburzającego – leży człowiek i nikogo nie interesuje, co z nim się dzieje! W końcu zaczęli schodzić szerpowie i powiedzieli mi, że on nie żyje. Okazało, że to doświadczony wspinacz z Afganistanu, chłopak, który niedawno w bazie pokazywał mi zdjęcia swojego synka. To, że nikogo ten leżący człowiek nie zainteresował, było dla mnie szokiem.
Z czego to może Twoim zdaniem wynikać?
Góry stają się coraz bardziej przystępne. Ja do K2 dojrzewałam niezwykle długo, moja droga górska zaczęła się, gdy miałam dziesięć lat. Po drodze zdążyłam w górach nieraz wymarznąć, przemoczyć się, ale też zdobyć przygotowanie – również emocjonalne. Pierwszą moją wyższą górą było Kilimandżaro, na które ledwie weszłam. Nie wiedziałam wówczas, na czym polega aklimatyzacja, jak można organizm na wysokości wspierać, ale wyciągnęłam wnioski i sama się z tego pierwszego razu śmieję. Jak widzisz, moja droga ku K2 była długa. Za to ostatnio coraz więcej wspinaczy zaczyna górską przygodę od razu od ośmiotysięczników. Jest to możliwe, więc czemu nie? Ale jeśli wkracza się tak szybko w góry, omija cię czas na rozwój, edukację i refleksję.
Poza zdobyciem szczytu miałaś też cel charytatywny – „zbierałaś metry” na wózek dla Julki.
Cieszę się, że mam ciekawe, pełne przygód życie, że realizuję swoje pasje, ale mam też kontakt z ludźmi zmagającymi się z głębokimi niepełnosprawnościami, które już na starcie im to uniemożliwiają. Przy każdej wyprawie na ośmiotysięcznik przeliczam wysokość góry na złotówki, które potem są przekazywane na pomoc jakiemuś dziecku. W tym roku uzbierane 8611 złotych (bo wysokość K2 to 8611 metrów) wydane zostało na zakup wózka dla chorej od urodzenia Julki. To, że się te akcje udają, to wielka zasługa moich kibiców, internautów, ludzi, którzy się na ten cel zrzucają.
Dobrze znasz dzieci, którym pomagasz?
Zawsze wspieram dzieciaki polecone przez znanych mi społeczników, bo chcę być pewna, że trafię z pomocą tam, gdzie faktycznie bardzo jej potrzeba. Potem konsultuję z rodzicami najpilniejszą potrzebę, to są bardzo przemyślane zakupy. Na przykład wózek dla Julki jest spersonalizowany, bo Julka mieszka na wsi, gdzie ze względu na ukształtowanie terenu ważna była specjalna konstrukcja tego sprzętu. Brakującą kwotę (taki wózek w wersji podstawowej kosztuje 10 tysięcy z kawałkiem) dodała poznańska Fundacja „Niesiemy Nadzieję”. Dla Antka, któremu pomagaliśmy przy okazji mojej wyprawy na Broad Peak, nowy wózek okazał się niezwykle ważny, bo pomógł mu się usamodzielnić. Ale z mojej strony nie jest to jednorazowe działanie, bo ja potem traktuję te dzieciaki jak moje przyszywane potomstwo. Kumplujemy się. Antek się wkręcił w góry, przeczytał wszystkie moje książki, nawet zrobił awanturę w bibliotece, że którejś tam brakowało. (śmiech) A kiedy nie chce mu się ćwiczyć – a rehabilitacja jest nie tylko czasochłonna, lecz także bolesna – to mu tłumaczę, że ja też mam na górze kryzysy, ale bez treningów i pracy nic bym nie osiągnęła. Cały czas jesteśmy w kontakcie.
Skoro już o pieniądzach mowa, ile kosztuje taka wyprawa?
Wejście na szczyt w wersji podstawowej, z butlami z tlenem i z pomocą szerpy, kosztuje od 30 do 60 tysięcy dolarów, zależnie od agencji. W moim wypadku była to ta dolna granica.
Jak udaje Ci się zdobyć takie pieniądze?
Wysupłuję z oszczędności, zarabiam, pisząc artykuły i książki oraz jako przewodnik, prowadząc grupy na wyprawach po całym świecie. Nie zdarzyło mi się nie dołożyć do wyprawy, ale w przypadku K2 część na szczęście pokryli sponsorzy. Cieszyłam się, że jest wśród nich firma założona przez kobietę, doktor Irenę Eris. Przy okazji przetestowałam na wysokościach ich krem Pharmaceris z filtrem 100. A kiedy już zeszłam ze szczytu, to zaraz po tym, jak w końcu umyłam włosy, zrobiłam sobie ich kosmetykami minispa i reanimowałam moją wyschniętą od wiatru i śniegu twarz. (śmiech)
Co jeszcze należy do Twojego rytuału po zejściu ze szczytu?
Kąpiel w namiocie prysznicowym, która polega na tym, że polewasz się podgrzaną w kuchni wodą z wiadra. Daje mi to cudowne poczucie powrotu do ludzkiego stanu. Po wyprawie mam też ochotę chodzić w sukienkach, mam dość polarów i ciężkich butów.
Jak to jest być himalaistką? Cielesność wynikająca z płci daje w kość?
Mamy trudniej, nie ma co ukrywać, i to począwszy od głupich spraw toaletowych. Musisz zapomnieć, że ktoś patrzy czy przypina obok raki, podczas gdy się załatwiasz, bo nie masz gdzie odejść, dwa metry dalej jest przepaść. Czasem się zastawiam, czemu aż tyle tematów w górach jest tematami tabu – jak się rozmawia ze słynnymi alpinistami, to żaden z nich nie opowiada o problemach fizjologicznych. Tymczasem normą są biegunki, chyba z powodu wody lodowcowej, no i lekkiego podejścia w bazach do spraw higieny. W przypadku dziewczyn ogromnym dyskomfortem jest to, że nie możesz sobie ustawić miesiączki, biorąc pigułki antykoncepcyjne, bo działają one prozakrzepowo, a na tych wysokościach to się jeszcze nakręca. Finał jest taki, że na Lhotse miałam okres przez dwa tygodnie i nic nie mogłam z tym zrobić.
To walka z wewnętrznymi granicami i problemami. A te zewnętrzne? Słyszałam, że Polski Związek Alpinizmu nie nagłaśnia wypraw kobiet. Wyciągnę z Ciebie cokolwiek na ten temat?
Z własnego doświadczenia mogę powiedzieć, że kiedy weszłyśmy z Asią Kozanecką na Manaslu, a odbywająca się w tym samym czasie męska wyprawa – nie, PZA, podając informację o tym, że nie udało się im zdobyć szczytu, bo rzekomo pogoda była nieodpowiednia, nawet się nie zająknął, że w tym samym czasie działały tam dziewczyny. Ciekawe też, że chętnie wypomina się dziewczynom, że korzystają z butli z tlenem, podczas gdy przy chłopakach wchodzących na daną górę z butlą wątek ten się pomija. No i jeszcze sprawa pieniędzy. Fajnie, że wspomaga się finansowo wyprawy, na które jeżdżą koledzy, ale dobrze, żeby kobiety też mogły liczyć na pomoc.
Jest kilka dziewczyn obecnych w tym sporcie i wszystkie tracimy masę energii na szukanie sposobów, aby te nasze wyprawy jakoś sfinansować. Tymczasem w wielu krajach, choćby Indiach czy Urugwaju, w których ministerstwa sportu lub ich odpowiedniki mocno wspierają himalaizm kobiecy, pieniądze przyznawane są z przydziału, z funduszu aktywizacji kobiet.
Skoro nie będziesz już wchodzić na ośmiotysięczniki, na jakie góry będziesz się wyprawiać?
Mnie każde góry cieszą, a najbardziej polskie Bieszczady! Ale w Alpy, Andy czy niższe Himalaje też będę jeździć. No i na pewno będę nadal prowadzić trekkingi, chociażby do bazy pod Mount Everestem, na Ararat czy na Kilimandżaro, które bardzo lubię. Byłam już na nim 15 razy i za każdym razem sprawia mi to dużo frajdy.
Kilimandżaro ma 5900 metrów. To według Ciebie niewysoka góra?
To wyprawa bardziej trekkingowa, a nie wspinaczkowa. (śmiech) Poza tym brakuje mi żeglowania, popłynięcia na kilka tygodni czy miesięcy w rejs.
I to już nie będzie niebezpieczne?
Mój mąż powiedział, że on doskonale wie, że rezygnacja z ośmiotysięczników wcale nie znaczy, iż będę robiła bezpieczniejsze rzeczy. W planie mam rejs w rejon Aleutów między Alaską a Kamczatką, gdzie nikt nie pływa, bo to trudny do żeglowania teren. No i chciałabym odwiedzić kilka miejsc w Afryce, które wcześniej były niedostępne, bo toczyła się w nich wojna. Korcą mnie zwłaszcza Czad, Liberia i Sierra Leone.
A Twojego męża nie korci, żeby się z tobą wybrać na wyprawę?
Nie, on nie jest typem podróżnika. Ale bardzo mi kibicuje. Działamy na zasadzie przeciwności i uzupełnień. Jeździmy razem na narty. Mogę liczyć na jego wsparcie, a podczas górskich wypraw zawsze jest odpowiedzialny za prognozy pogody. Poza tym dla mnie to niezwykle ważne, że mam dokąd i do kogo wracać. Nigdzie nie odpoczywam i nie regeneruję się tak jak w domu. W podróży brak komfortu mi nie przeszkadza, ale w domu doceniam wygody: wannę, łóżko, ciepłą wodę – proste rzeczy. Dużo wyjeżdżam, ale nie potrafiłabym cały czas być w drodze.
Monika Witkowska, podróżniczka, himalaistka, żeglarka, pisarka, dziennikarka, przewodniczka wypraw trekkingowych. Ukończyła studia na Wydziale Zarządzania Uniwersytetu Warszawskiego, odwiedziła z plecakiem około 180 krajów na wszystkich kontynentach. Jako ósma w historii Polka zakończyła zdobywanie Korony Ziemi, dokonując tego w wersji rozszerzonej – nie siedem, ale dziewięć szczytów.