Źródłem wiercącego dziurę w brzuchu pytania o to, dlaczego nie mogę sobie wyznaczać celów, które zdaniem innych mogą być na wyrost, są złość, znudzenie i niezgoda na to, że swojej sytuacji nie zmienimy albo zmienimy ją KIEDYŚ, jak COŚ się wydarzy. Bliżej nieokreślone „kiedyś”, które odsuwa w czasie i zawiesza na kołku nasze marzenia.
Fragment książki „Pozytywna furia, czyli jak sięgać po więcej” Alicja Wysocka-Świtała, wyd. Agora
Nasze marzenia, wykraczające poza zakup sukienki czy wycieczkę nad jezioro w weekend, są często przyklepywane przez otoczenie jako pozostające poza naszą strefą, środowiskiem, możliwościami. Ponadto w „złym tonie” jest porównywanie się czy odnoszenie do przykładów osób, którym powiodło się w ważnej dziedzinie.
Tymczasem psycholożka Dorota Wiszejko-Wierzbicka, psychoterapeutka oraz wykładowczyni na Uniwersytecie SWPS i UW, mówi, że „zdrowe zazdroszczenie” niepotrzebnie ma złą sławę. – Zazdroszczenie jest czymś bardzo pomocnym, ponieważ pokazuje, że ktoś ma coś, co my też byśmy chcieli. To są takie drogowskazy, które wskazują, gdzie byśmy chcieli być – tłumaczy.
Pewnie nieraz słyszałaś, wypowiadając na głos swoje pomysły albo mniej standardowe marzenia (szkoła plastyczna?, zajęcia z wioślarstwa?, rok przerwy na podróż z plecakiem po innym kontynencie?), że to może poczekać, że powinnaś się zastanowić dwa razy. Najlepiej trzy, a wtedy faktycznie każdy plan podboju świata wyda się szaloną zachcianką. Zachcianką, którą niekoniecznie trzeba realizować.
„Po co ci to?”. Albo: „Ja tego nie miałam, a żyję”. Albo: „Ta cała władza, ta cała kariera – to wszystko tylko pozory i niepotrzebny blichtr”. Często mówią tak same kobiety kobietom, uklepując status quo i nakazując nam w domyśle przeczekanie tych dążeń, aż nam przejdzie. To jest właśnie zawstydzanie kobiet, które – jak wynika z raportu Women Shaming z 2020 roku (jestem jego współautorką) – ma kobiecą twarz; matka i koleżanki są w czołówce osób krytykujących i sprawiających, że inne kobiety są słabsze i w efekcie znacznie ciszej wypowiadają swoje potrzeby i dążenia.
Czytaj także: „Women shaming” w Polsce – najczęściej to kobiety oceniają i krytykują inne kobiety
W ciekawy sposób tendencję do odsuwania w czasie działania oraz przeczekiwania własnych dążeń, żeby innym było z naszymi marzeniami lżej, określa psychoterapeutka Joanna Flis. W książce Madame Monday. Po dorosłemu pisze: „W terapii lubię nazywać to miejsce poczekalnią. Tak określam sytuację, w której tkwi wielu moich pacjentów, bliskich, a czasem ja sama. W poczekalni czeka się na lepsze życie. Znam setki ludzi, którzy czekają na to, aż ktoś przyjdzie: terapeutka, matka, Bóg, trener, ukochana, i zmieni ich życie. Znam setki osób, które czekają, aż coś się wydarzy i nagle wszystko pójdzie ku lepszemu: znajdą miłość, wygrają fortunę albo w sposób magiczny obudzą się pewnego dnia odmienieni i będą szczupli, zdrowi i wysportowani. (…) W poczekalni czas płynie szybko, ale większość z nas tego nie widzi, bo nie zmienia się krajobraz życia. Poczekalnia wciąż wygląda tak samo. Tylko my stajemy się coraz starsi, coraz bardziej zmęczeni, rozgoryczeni, znudzeni”.
Metafora poczekalni jest moim zdaniem o tyle trafiona, że ujmuje zarazem odroczenie i oczekiwanie. Kiedyś coś się wydarzy, tylko jeszcze nie teraz. Zaraz wejdziemy do samolotu, zaraz przyjmie nas lekarz, zaraz zaczniemy egzamin.
A może nie zaczniemy, bo w tej poczekalni utkniemy na zawsze, znajdując wymówki, żeby nie iść dalej? Nie ruszymy się z miejsca, tkwiąc pod ciepłym kocem z kojącą nerwy herbatą? W kojeniu nerwów nie ma nic złego, w usypianiu własnych ambicji czy wyciszaniu potencjału jest, ponieważ takie podejście do okrywania się ciepłym pledem i nieruszania się z kanapy niesie ryzyko, że czasu już nie odzyskamy, a szanse na poprawę naszego życia po prostu przeminą.
Trafnie tę poczekalnię zdiagnozował Thomas Erikson, coach i wykładowca, w bestsellerowej książce Od upadku do sukcesu. Jak porażkę przekuć w złoto. Erikson nadał jej formę wymyślonego, metaforycznego miasteczka o nazwie Późniejowice, w którym najważniejszą zasadą jest prokrastynacja. „Co się odwlecze, to nie uciecze” – taka ludowa mądrość mogłaby widnieć na tablicy z nazwą miasta jako jego motto. Szkoda, że z mądrością ma jednak niewiele wspólnego, ponieważ powiem ci szczerze: co się odwlecze, to uciecze.
Jak pisze Erikson: „Późniejowice znajdują się w każdym z nas. Wszyscy mamy tam swój adres. Uciekamy tam za każdym razem, gdy musimy coś zrobić, ale w danej chwili nie mamy na to ochoty. To tam czekamy, odkładamy rzeczy w czasie, namyślamy się. I pozostajemy bierni. Na pierwszy rzut oka życie w Późniejowicach wygląda doskonale. Wszystko działa bez zarzutu i w zasadzie nikt nie odczuwa potrzeby zmian. Panuje tam pozorna błogość. (…) Mieszkańcy Późniejowic prawdopodobnie nie osiągną w życiu niczego spektakularnego. Nie brakuje tu jednak uczciwych podatników. Uwierz mi, większość z tych osób pracuje naprawdę ciężko. (…) Ale ich prawdziwe ambicje i marzenia dawno zostały pogrzebane pod gnuśną i obojętną powłoką pozornego zadowolenia. Osoby, które przeprowadziły się do Późniejowic, bardzo często zachowują się, jakby zrezygnowały z życia. Czekają na emeryturę i pieklą się, gdy rząd przebąkuje coś o podniesieniu wieku emerytalnego”.
Brzmi znajomo? Ja też od zawsze czułam w sobie dwie przeciwstawne siły: tendencję do prokrastynacji, przełożenia, przeczekania (jeszcze nie teraz, nie jestem jeszcze gotowa, nie znam się, może ktoś inny, może za wysoko mierzę), i drugą skłonność – do niezgadzania się na wyznaczanie mi miejsca przez innych. Zdarzało mi się odkładać różne decyzje (o zmianie pracy, napisaniu książki, zagranicznym wyjeździe w pojedynkę) z obawy, że sobie nie poradzę albo nie spełnię wyimaginowanych oczekiwań innych wobec mnie, że wreszcie wyjdzie na jaw, że tak naprawdę moje zdolności są przeciętne, a siła przebicia znikoma.
Jak się okazuje, to częsta tendencja i dobrze opisał ją Oliver Burkeman w niedawno wydanej książce pt. Cztery tysiące tygodni: „Ograniczenia, których staramy się uniknąć, daremnie popadając w prokrastynację tego rodzaju, często nie mają nic wspólnego z tym, ile można osiągnąć w dostępnym czasie. Zwykle prokrastynujemy, bo niepokoimy się, że nie dysponujemy odpowiednim talentem, by stworzyć coś wystarczająco dobrego, albo że inni nie zareagują na naszą pracę w satysfakcjonujący sposób, albo że sprawy w jakiś inny sposób nie potoczą się zgodnie z oczekiwaniami”.
Takie odkładanie nie powoduje jednak, że okrzepniemy, staniemy się silniejsze i dojrzejemy. Czas upłynie, zestarzejemy się, to na pewno, ale czy nagle staniemy się bardziej gotowe na wyzwania? Niekoniecznie. Nie możemy też oczekiwać od świata, że się o nas upomni. Nie upomni się. Dość szybko zorientowałam się, że pokorne czekanie w kącie, aż ktoś nas dostrzeże, donikąd nie prowadzi, a porzekadło: „Siedź cicho, a cię znajdą”, w najlepszym razie mogło mieć zastosowanie na balach karnawałowych w XIX wieku, a nie w pełnym wyzwań zawodowych świecie XXI wieku. Nie chodzi o to, aby robić sztuczny szum wokół własnej osoby i nadmuchiwać własne osiągnięcia do niebotycznych rozmiarów, ale aby komunikować jasno, co chcemy osiągnąć, dlaczego uważamy, że są ku temu przesłanki, i czego potrzebujemy, aby to się udało. Tym ostatnim mogłoby być: wsparcie systemowe, wsparcie w opiece nad dzieckiem, podzielenie się obowiązkami w pracy lub w domu, a czasem po prostu nieprzeszkadzanie nam w realizacji naszych planów.
Ważne jest też wybranie sobie najważniejszych dla nas celów, dwóch, trzech, nie więcej, i nieprzekładanie ich, z jednoczesnym przyzwoleniem na to, że inne rzeczy muszą poczekać.
Obecnie, skupiając się na pisaniu książki i współzarządzaniu firmą oraz zajmując się z Karolem, moim mężem, wychowaniem naszego synka, wiem, że nie dam już rady w stopniu innym niż elementarny zadbać o aktywność fizyczną czy życie towarzyskie. Długo się tym frustrowałam, przekładając po raz kolejny spotkanie z przyjaciółkami albo obserwując, jak moje wcięcie w talii staje się tylko wspomnieniem. Zrozumiałam w pewnym momencie, że muszę odpuścić, że wrócę do regularnych ćwiczeń czy kawy z koleżankami w weekend wówczas, gdy zamknę projekt tej książki i poprawię nieco wyniki firmy. Znam oczywiście filozofię „5 a.m. club”, czytałam o przykładach osób wstających o piątej rano, żeby mieć więcej czasu na „wszystko”. Na medytację, przebieżkę z psem, spokojnie wypitą kawę na balkonie, a potem pracę, dom, życie towarzyskie i na koniec jeszcze wieczorną sesję jogi. U mnie jednak podobne próby kończyły się wyłącznie gotowością do jedzenia lanczu około 11 rano i zasypianiem na stojąco o 20, bez szans na poczytanie czy obejrzenie czegokolwiek.
Multitasking, podobnie jak pobudka z kurami, sprawdza się u mnie jedynie na papierze. Znacznie lepiej wychodzi mi wybranie kilku zadań z życiowego menu i skupienie się na nich niż żonglerka wszystkimi aktywnościami, czyli graniem na wielu bębenkach. Na początku, gdy zaczynałam stosować metodę wybiórczego podchodzenia do zadań, miałam poczucie braku, odczuwałam w głowie szmer słynnego FOMO. Miałam wrażenie, że coś mnie ominie, gdy nie pójdę na branżową imprezę albo nie dorzucę sobie treningu o świcie. Kiedy jednak odzyskałam wolny wieczór albo byłam bardziej skupiona w pracy dzięki temu, że się wyspałam – zaczęłam z czasem odpuszczać realizację projektu pt. „Efektywna ja”. Paradoksalnie zmotywowało mnie to do tego, aby zawalczyć o rzeczy, na których mi naprawdę zależy, gdyż nie miałam wymówek, że „muszę jeszcze przecież tyle zrobić”.
Wyobraź sobie, że w najbliższym półroczu masz do zrealizowania trzy konkretne ruchy: wysłanie 30 aplikacji o pracę, z których minimum pięć zakończy się rozmową, egzamin z hiszpańskiego i znalezienie mieszkania w nowym mieście. Kiedy będzie ci łatwiej uciec od weryfikacji, czy ci się udało coś zdziałać w tych obszarach? Gdy dołożysz do tych zadań jeszcze trzy kolejne (prowadzić bogate życie towarzyskie, zapisać się na taekwondo, pomagać w schronisku) czy wtedy, gdy skupisz się na pierwotnej trójce i najwyżej później zrewidujesz, czy cele były dobrze postawione? Widzisz różnicę, prawda? Gdy poszerzysz listę, po pierwsze, będziesz wykończona, a po drugie, dorzucisz sobie nowe wymówki, żeby przekładać swój start na bliżej nieokreślone „kiedyś”.
(Fot. materiały prasowe)