Jest decyzja: dieta, zmiana stylu życia, ruch, koniec z jedzeniem pełnym chemii. I oczekuję, że od najbliższych mi osób dostanę wsparcie. Tymczasem tak się nie dzieje. Kto i dlaczego sabotuje naszą drogę do zdrowia? Mówi o tym Marta Pawłowska, coachka zdrowia rodziny specjalizująca się w relacjach człowieka z jedzeniem.
Porozmawiajmy o… sabotażystach. To ludzie, którzy utrudniają nam czy wręcz uniemożliwiają wykonanie jakiegoś zadania. Tak?
Tak. I najczęściej robią to skrycie.
A w przypadku diety – kim tu jest sabotażysta? Czym jest sabotaż? I co takiego właściwie sabotażysta ze swojego działania ma?
Tu nie chodzi tylko o jedzenie. Chodzi w ogóle o zmiany. Dla jednego będzie to dieta odchudzająca, dla innego zrobienie prawa jazdy. Planujemy takie niełatwe, lecz ważne dla nas zmiany i oczekujemy, to zupełnie naturalne, wsparcia od najbliższych. Liczymy na to, że będziemy w nich mieć ambasadorów swojego wysiłku, swojego sukcesu. I często spotyka nas zawód. Bo okazuje się, że właśnie najbliżsi stają się hamulcowymi naszych planów. Gaśnicowymi naszej motywacji, zapału.
Czyli sabotażystami.
Tak. Sabotażysta to ktoś, kto z powodów uświadomionych bądź nie wprowadza zamęt w nasze plany. Spowalnia ich realizację, czasem ją uniemożliwia.
I cieszy się z tego?
Czasem tak, czasem nie. A dlaczego to robi? Zawsze z powodu poczucia zagrożenia, często bezrefleksyjnie, bez złych intencji. Zagrożenia na przykład jego własnej samooceny, jego kontroli nad daną osobą, jego roli w rodzinie, grupie, związku. Jego poczucia tożsamości albo po prostu trybu życia, z którym mu wygodnie. A osoba chcąca zmiany siłą rzeczy ten tryb narusza.
Jacy są sabotażyści? Mamy tu jakieś modelowe zachowania?
O tak, cztery: zazdrośnik, ignorant, sceptyk i gwiazdor. I jeszcze, o czym powiemy na końcu, autosabotażysta.
To po kolei. Kim jest sabotażysta zazdrośnik?
Oj, wielu takich znamy. Problemy z zazdrośnikami opisują mi często podopieczne. Choćby taka historia. Dziewczyna jest otyła, chce się zacząć odchudzać, a ponieważ robiła to już sto razy, więc kiedy podchodzi do tego po raz sto pierwszy, nie chwali się głośno. W końcu, kiedy straciła już trzy, cztery kilogramy, przyznaje się koleżance. Siedzą przy biurkach na wprost siebie. I nagle ta druga zaczyna przynosić do pracy słodycze. Ale nie takie, które można schować do szafki, tylko ciastka i ciasta. Trzeba je zjeść albo wyrzucić, bo się zeschną albo zepsują. I stawia te słodkości na granicy ich biurek, przesuwa w kierunku odchudzającej się dziewczyny. „No nie wygłupiaj się, zjedz, przecież się zmarnuje!”. Albo nic nie mówi, a ciastka kuszą. Pachną. Ta moja podopieczna, osoba nieśmiała, nie radziła sobie z tą sytuacją. Nie umiała się obronić, było dla niej gehenną nie dać się skusić. Bała się też utraty sympatii koleżanki. Zachęcałam ją, żeby postawiła jasno granice. Kiedy w końcu doszło do konfrontacji, tamta wykrzyczała: „Jak ty schudniesz, to ja będę jedyna gruba w biurze!”. Klasyczny sabotażysta zazdrośnik. W tym wypadku świadomy swoich działań.
Odkryła się.
Odkryła się jako ktoś, kto boi się, że nasz sukces ujawni jego słabość, porażkę, lenistwo, bezradność. Jako ktoś, kto zrobi prawie wszystko, żebyś ty sukcesu nie osiągnęła, bo wtedy ucierpi jego samoocena. A on straci nad tobą kontrolę.
Ta sytuacja jest wyraźna. Ale sabotażysta w pracy to jednak mniejszy kłopot niż sabotażysta w domu. Jak mąż wobec żony.
Niestety, z mojego doświadczenia wynika, że często sabotażystami zazdrośnikami są kobiety. Pamiętam, jak pewien podopieczny postanowił przejść na dietę – a żona odebrała to jako atak na jej status w rodzinie, na jej rolę karmicielki i pani domu. Ja cię źle karmię – to znaczy, że nie jest ci ze mną dobrze. I potrafiła kilka razy dziennie schodzić do sklepu po słodycze. Ostentacyjnie. Dla siebie przecież, nie dla niego, on się odchudza, wiem, mówiła, ale dlaczego ja mam sobie odmawiać? Albo dzieciom? Karmiła dzieci i siebie słodką chemią ze sklepu otwarcie, na złość mężowi. Sabotowała, bo chęć zmiany męża dotknęła bylejakości ich kuchni, lekceważenia zdrowej żywności.
Trudno się odciąć od sabotażysty, kiedy jest tak blisko.
Bardzo trudno. Oczywiście czasem nakłada się tu kilka problemów. Akurat w tamtym małżeństwie od dawna nie działo się najlepiej, to była kolejna cegiełka. Dodatkowym kłopotem było to, że dzieci zasmakowały w nowej kuchni taty, dołączyły do zmiany, tego matka nie potrafiła zaakceptować. Związek się rozpadł. Pamiętam też historię kobiety – mocno otyłej – samotnie wychowującej trzech chłopaków. Kiedy synowie dorośli i wyprowadzili się z domu, momentalnie schudli. Ich partnerki wzięły ich w obroty, zdrowa dieta, inny styl życia – efekty były natychmiast. Matka to widziała i zamiast się cieszyć – cierpiała. A jak jej chłopcy przychodzili w odwiedziny, na stół wjeżdżały kopytka, pierogi, schabowe w panierce, ciasta. Dla was zrobiłam, musicie zjeść. Przecież zawsze lubiliście.
Tuczyła ich z zazdrości?!
Przez wiele lat tuczyła z miłości, bezrefleksyjnie. Wychowywali się bez ojca. Myślała, że „energetyczna” w jej mniemaniu kuchnia, pełna tłustych mięs i zawiesistych sosów, da im siłę, której ona jako matka nie umiała im zapewnić. A do tego gotując dobrze, suto i smacznie, czuła się troskliwą matką, bardziej spełnioną kobietą. To wszystko wyszło na światło dzienne, gdy synowie się wyprowadzili. Ich nowa waga i nowe życie godziły w jej samoocenę. Uważała, że synowie kwestionują jej rolę dobrej matki… I sabotowała jak umiała, trzymając się zębami starego życia. Sabotowała w sposób nieuświadomiony.
Kolejny typ to ignorant. Kto to taki?
Ignorantami są często w rodzinach mężczyźni. A wynika to z niezrozumienia. Prawdziwego. On kupuje jej ulubione czekoladki i nie pojmuje, że ona zaraz zje całe opakowanie. To historia z życia wzięta. Jedna z podopiecznych po ciąży chciała schudnąć, a mąż uszczęśliwiał ją jej ukochanymi belgijskimi pralinkami, chcąc sprawić jej przyjemność. Kiedy mówiła, że to nie jest najlepszy pomysł, odpowiadał: „Ale ja ci to kupuję, bo przecież lubisz – żebyś miała na dłużej, a nie dziś na kolację!”. Ignorant często naprawdę nie rozumie, że kobieta patrzy na jedzenie przez emocje, że zajada poczucie odrzucenia czy nudę. On nie ma złych intencji, ale jest krytyczny, bo szczery do bólu. I spora część ignorantów idzie w krytykę właśnie, w kwestionowanie. Co ty opowiadasz, jak to nie umiesz schudnąć? Nie chcesz po prostu! Gdybyś chciała schudnąć, tobyś tyle nie jadła. Racjonalizowanie, ale bez grama empatii. Bez podejmowania prób zrozumienia problemu, chociaż dla niej on jest kosmiczny. Czasem ignorant nawet nie utrudnia, ale i nie wspiera. Milczy, a milczenie też jest komunikatem.
Co wtedy? Bo chyba jedyną drogą wprowadzania zdrowych zmian jest taka, na którą wejdzie cała rodzina?
Tak, kiedy wszyscy są elementami zmiany. Bo jeśli dąży do niej tylko jedna osoba, a druga milczy, to ta pierwsza daleko nie zajdzie.
Co się dzieje przy pierwszym potknięciu?
To zależy. Jeden sabotażysta ignorant przemilczy, drugi zrobi minę, trzeci skomentuje: „A nie mówiłem?”. Niewielu się zdobędzie na pocieszenie. „Kotku, tłumaczyłem ci przecież, że to się nie uda. Daj sobie lepiej spokój, to nie ma sensu, po co masz się męczyć”.
Jest jeszcze sceptyk.
Najtrudniejszy typ, moim zdaniem. To ktoś, kto zawsze wie lepiej. Bo on cię przecież doskonale zna, bo potrafi bez końca przypominać, że już dziesięć razy próbowałaś i nic z tego nie wyszło poza kosztami i orbitrekiem, który porasta kurzem. On wie, że jesteś słaba, że masz za dużo na głowie, po co mówisz, że się odchudzasz, jak i tak za tydzień będziesz jeść pączki. Będzie ci w szkle powiększającym pokazywał każde potknięcie. Często sceptyk to skrajny cynik. I często wiąże się z osobą, która przy nim traci poczucie własnej wartości, daje się traktować z lekceważeniem. Infekuje tym jak zarazą. Zajmuje się aktywnym udowadnianiem ci, że nie dasz rady. I potrafi ciąć jak skalpel. Bo ma dużo do stracenia – całą władzę nad tobą i twoim stylem życia.
Ale chyba rodzina, w której jest sceptyk, to rodzina z ustalonym podziałem ról: mądry i kontrolujący sceptyk plus podporządkowana druga strona? Jak tu w ogóle wprowadzać zmiany?
To niebywale trudne. Choć może być i tak, że ten sceptycyzm ujawnia się jedynie w jakichś obszarach. Sceptykiem może też być przyjaciółka, która wie lepiej. Zna to każdy, kto się kiedyś przyjaźnił z osobą na wysokim stanowisku, mającą wdrukowane, że wie lepiej. I przenosi to z pracy na inne sfery życia, nawet tego nie widząc. Na wspólnych wyjazdach ona wie lepiej, na imprezie ona wie lepiej. To może nie być narcyzm, ale wynik trybu podejmowania decyzji biznesowych przenoszony na życie prywatne. Może wessać twoje motywacje jak odkurzacz. Od sceptyka nie uzyskasz wsparcia nigdy.
I wreszcie typ czwarty – gwiazdor.
Gwiazdor sabotuje, bo boi się utraty pozycji lidera zmiany. Często to zresztą osoby, które same przeszły trudną drogę. Wprowadziły zmianę z sukcesem, w pocie czoła i pokonując przeciwności. Zrobiły to! Mają żółtą koszulkę lidera! Ktoś, kto się odchudza, idzie po wsparcie właśnie do tego, kto już schudł, kto jest w tej dziedzinie autorytetem. I niestety tego wsparcia często nie dostanie.
Dlaczego właściwie?
Z zazdrości. Często nieuświadomionej. Z pragnienia, by utrzymać pozycję lidera. By w swoich oczach, ale i w środowisku być autorytetem. Osiągnęłam COŚ, teraz siedzę na tronie i patrzę łaskawie, ale z góry na tych, którzy się dopiero wspinają. Trochę podpowiem, ale nie za dużo – żeby zbyt szybko nie wleźli. Wiem, co mówię, bo sama taka byłam. Pomagałam w schudnięciu – ale do jakiejś granicy mojego komfortu jako lidera. Paradoksalnie, gdy osoby, którym radziłam, wdrażały w życie moje rady i chudły – ja po pewnym czasie czułam dyskomfort. Że za szybko do mnie dojdą? Że inni przestaną przychodzić do mnie, a będą garnąć się do nowego lidera? Nieświadomie emocjonalnie nadal tkwiłam w wyścigu, postrzegając innych jako konkurentów do tronu.
Dałaś radę sama, to inni niech się też pomęczą?
Pewnie coś takiego siedziało mi w głowie. Doszłam do tego dopiero po latach. Oczywiście doradzałam, wspierałam, ale gdzieś stawiałam granicę – czułam to w sobie. Gwiazdor ma poczucie wyższości, chce, żeby to na niego były skierowane reflektory. A z drugiej strony ma poczucie niższości, postrzega innych jako konkurentów. To trzeba sobie poukładać w głowie i sercu.
Jak się taki sabotaż gwiazdora przejawia?
Idziemy po wsparcie, a wychodzimy w gruncie rzeczy osłabieni, dalej głodni pomocy. Niby powiedział, ale nie zachęcił. Pokazywał mniej perspektyw, a więcej trudności. Opowiadał dużo o sobie, nie zajmował się tobą. Jeśli czujesz się po spotkaniu z autorytetem przygaszona, jeśli twoja motywacja osłabła – to znaczy, że miałaś do czynienia z sabotażystą gwiazdorem.
To ważne, żeby rozpoznać sabotażystę? Postawić diagnozę?
Tak, wtedy jest jasne, na czym stoimy. Każdy proces zmiany odbywa się na różnych płaszczyznach. Fizyczno-psychiczno-logistycznych. I dobrze zdawać sobie sprawę, na których polach dostaniemy wsparcie, a na których nie. Bo wtedy wiemy, że trzeba szukać go gdzie indziej. Sami niewiele zrobimy, byle trudność nas rozłoży. Dobrze jest zdiagnozować sabotażystę, zrozumieć, że to sabotaż. Spróbować pojąć intencje tego człowieka, jego i własną sytuację. Ze sceptykiem nie ma co gadać, od niego trzymajmy się jak najdalej. Ignorantowi tłumaczmy, ale jeśli nie zrozumie, odpuśćmy bez żalu. Zazdrośnikowi dawajmy kontrę, argumentujmy, stawiajmy granice, walczmy o siebie. Wspomniana podopieczna po awanturze z koleżanką z pracy, kiedy któregoś dnia na skraju jej biurka wylądowało znowu osiem pączków, wzięła każdy z nich, nadgryzła i tak zostawiła. To było tak zaskakujące i irracjonalne, że koleżanka obraziła się na dobre i przynoszenie słodyczy się skończyło.
Od gwiazdora też prawdziwego wsparcia nie dostaniesz. Trzeba się skoncentrować na znalezieniu ludzi, którzy nam naprawdę pomogą. To nie jest łatwe. Miewamy zresztą skłonność do przerzucania na innych – choćby na terapeutę – ciężaru zmiany. Zawsze zapala mi się duża czerwona lampa, kiedy słyszę: „Pani Marto, pani jest moją ostatnią deską ratunku”. Ale to nie ja przecież mam dźwigać ciężar tego procesu. To nie mnie ma zależeć. Ja zawsze będę po stronie moich podopiecznych, ale zależeć ma im.
Ale może to wynika z samotności?
Czasem tak właśnie jest. Dlatego biorę to na siebie – ale na jakiś czas. A jednocześnie staram się otworzyć tę osobę na innych. Ustalamy, dlaczego jest przekonana, że nikt inny nie da jej wsparcia.
Chyba wystarczy, że masz w domu ignoranta – i już jesteś osamotniona. Niby obok ktoś jest, ale ten ktoś cię nie rozumie.
No tak. A że ten ktoś to twój mąż – trudno zamienić go na innego. Trzeba szukać kręgów ludzi, którzy dadzą ci to zrozumienie. Może takich, którzy mają podobny problem z samotnością w związku. Może takich, którzy już przez to przeszli.
Wspominałaś jeszcze o autosabotażu.
To ma miejsce wtedy, kiedy sabotujemy sami siebie. Mamy, dajmy na to, słabszy emocjonalnie czas, kiedy w sposób uświadomiony i celowy narażamy się na pokusy – a wiemy, że polegniemy. Powiedzmy: wiem, że moją słabością jest dany rodzaj czekolady, i nigdy jej w związku z tym nie kupuję. I przychodzi gorszy dzień, kiedy z nosem na kwintę wchodzę do sklepu, biorę tę tabliczkę, niby sobie mówię, że tylko dziś i że zjem dwie kosteczki, ale gdzieś głęboko wiem, że to nie będą dwie kosteczki. To będzie całość. Jakaś siła nas pcha do samooszukiwania się, choć wiemy, że to droga, którą nie chcemy iść. Dobrze to zobaczyć. Zadać sobie pytanie, co się takiego ważnego stało, co z taką mocą wywołało słabość. Czy wydarzyło się coś przykrego, czy coś straciło sens, może problem w pracy, może rozstanie, a może dotarła do mnie jakaś trudna i ważna prawda, która boli. Coś tąpnęło i to tąpnięcie może rozwalić długo budowany system, jeśli trafi na moment, kiedy nie jesteśmy jeszcze silnie osadzeni w zmianie.
Między innymi o sabotażystach zmiany, jedzeniu emocjonalnym, marketingu otyłości, żywieniowych obsesjach i kulinarnych terrorystach przeczytacie więcej w książce „Jedzenie emocjonalne i inne podjadania. Jak poprawić swoje relacje z jedzeniem” Joanny Derdy i Marty Pawłowskiej, wyd. Sensus.