1. Zwierciadlo.pl
  2. >
  3. Kultura

Uwolnić się od iluzji potrzeby posiadania. Wywiad z Marietą Żukowską

</a> fot. Rafał Masłow
fot. Rafał Masłow
O takich chwilach w życiu, kiedy smutek miesza się ze szczęściem, o tym, że   czerwona szminka przedłuża życie. I że nie ma drugiej takiej Hanki ani Mariety   – rozmawiają Marieta Żukowska i Hanka Halek.

</a> fot. Rafał Masłow fot. Rafał Masłow

Czym jest dla ciebie duchowość?
Jest niemal niewidzialna, jasna, czysta, ale czym ona jest? Jest jak szpic na choince? Jest zbiorem przeróżnych świateł? Kulą energetyczną?

Trzeba szukać jej w kościele?
Można, ale to nie jest jedyne miejsce, by ją znaleźć. Jako nastolatka mieszkałam w internacie, który prowadziły siostry zakonne. Dużo tam było komunikatów, o której godzinie trzeba wrócić, o której jest kolacja, o której pobudka. Nie przypominam sobie jednak, by któraś z sióstr pogłaskała mnie po głowie, zapytała, co myślę, co czuję. To była lekcja nagłego stawania się dorosłym, wymagająca, ale też dająca siłę na całe życie. W powietrzu unosiła się aura tajemnicy, „duchowości”, echo modlitw sióstr mieszkających za ścianą w klauzurze.

Powróciłaś potem do tego miejsca przy okazji filmu „W imieniu diabła” Barbary Sass, w którym zagrałaś mniszkę.
Tak. Barbara Sass zastanawiała się w tym filmie nad cienką granicą między prawdziwą wiarą a religijnym opętaniem... Miałam między innymi bardzo ciekawe zadanie zagrania ekstremalnych emocji jednej z sióstr podczas zbiorowej modlitwy. Pamiętam, że było wiele ujęć tej sceny. Każde z nich było dla mnie wyczerpujące, ale też niezwykłe, bo rzadko zdarzają się takie role, gdzie cały organizm musi się otworzyć na tak silne emocje. Powrót do zakonu po latach okazał się dla mnie doświadczeniem wręcz niezbędnym. Przyjrzałam się siostrom z drugiej strony, zrozumiałam je. Dziś myślę, że kościół z jego ciszą, spokojem, chłodem jest niezwykły. Wszystko jedno jaki, bo wszystkie religie świata dążą ostatecznie do tego samego: spotkania z własną duchowością. W Kambodży jest niesamowite miejsce Angkor Wat. Kiedyś perła Azji, dziś wdarła się tam dżungla. To, co mnie tam kompletnie oszołomiło, to bardzo długi kamienny arras, na którym widnieją tysiące postaci przedstawiających sceny z Ramajany i Mahabharaty. Każda twarz uśmiechnięta! Wszystkie kąciki ust do góry! I w tym nagle TY, patrzysz i nie zauważasz nawet, kiedy kąciki twoich ust też się podnoszą do nieba. To miejsce niezwykłe, metafizyczna samosprawdzająca się przepowiednia, że na uśmiech zareagujesz uśmiechem. Wydaje mi się, że duchowość może być wszędzie. Nie tylko hen, za lasami, za chmurami, ale też w drzewie, za oknem, w słońcu, w zakochaniu.

Pamiętasz ten moment? Tak! Pamiętam szalejącą czakrę serca, ale też i czakrę podstawy (śmiech). I motyle. Rój cały! Miliony motyli zahibernowanych w człowieku i tylko czekających na znak, żeby otworzyć skrzydła. Może to jest tak, że każdy nosi w sobie wszystko, co zostało nam dane, i to od nas zależy, co wyławiamy na zewnątrz. Albo od okoliczności, kiedy to na przykład zagapimy się na przelatującego ptaka, który zwróci naszą głowę w odpowiednią stronę, a tam stoi mężczyzna, który cię za chwilę pokocha. Może warto więc być czujnym.  I wtedy?
Wtedy, myślę, jest się bardziej obecnym. Jest na YouTube taki film, nagranie spotkania różnych przewodników duchowych, w tym i filozofa Eckharta Tolle, który napisał książkę „Potęga teraźniejszości”. A w tej książce mówi o tym, że my, ludzie, jako cywilizacja doszliśmy do takiego momentu, że nie wytrzymujemy już własnych emocji. Technika tak bardzo i tak szybko poszła do przodu, że nasza emocjonalność, to nasze „to, czym jesteśmy”, ten jaskiniowy atawizm po prostu nie nadąża. Gubi się, plącze, męczy się nadmiarem bodźców, sugestii, reklam i już wreszcie sam nie wie.

</a> fot. Rafał Masłow fot. Rafał Masłow

Ludzie mają teraz wszystko, a tęsknią do najprostszego złapania drugiej osoby za rękę i wspólnego odczuwania. Ale to nie jest takie łatwe, tym bardziej w wielkim mieście, którego dynamice ulegamy, w którym bombardują nas pragnienia innych, coraz szybsze samochody, rozpędzona technika, bezduszne korporacje, czego miałam akurat okazję dotknąć w filmie „Słaba płeć?” Krzysztofa Langa. Zagrałam w nim Mariannę, radosną kwintesencję życia – do momentu, kiedy trafia do korporacji i... więcej nie zdradzę, film wchodzi do kin na początku stycznia.

A jak się wyrwać z tego pościgu życia?Jak złapać ten moment?
Eckhart Tolle mówi, że gdy na przykład myjemy ręce, liczy się każda sekunda, w której wiemy, co robimy. Strumień wody, który spływa po dłoni, dotyk, szum, temperatura, a nie to, że za chwilę musimy wyjść z domu, bo spieszymy się na spotkanie. Spróbuj tego! Niech ta woda leje ci się na te twoje ręce. Poczuj to, daj zmysłom popracować, daj fory umysłowi. Tym sposobem wchodzi się na inny poziom, łączy się ze swoim środkiem, a tam nie ma już miejsca na lęki i iluzje generowane przez ego. A wtedy? Tolle mówi: „Dostajemy strzał rozwiązań i uzdrawiającą wskazówkę dla problemu, na który przed chwilą nie widzieliśmy żadnego sposobu. Czasami w odpuszczeniu i uważnym wycofaniu przychodzą rozwiązania kłopotów, bo w spokoju nie nadaje się im niepotrzebnie ekstremalnej rangi”. Ludzie powoli zaczynają już to dostrzegać. Zobacz, coraz więcej osób chce żyć minimalistycznie. Dalej od materii, bliżej ducha.

Sama jesteś tego najlepszym przykładem.
Udało mi się uwolnić z iluzji potrzeby posiadania. Dziś mam nie za dużo rzeczy, lecz też nie za mało, w sam raz. Ale coś tam mam, nie chodzę boso po Warszawie. Chociaż Czarny Roman (człowiek będący już warszawską legendą – przyp. red.) jest dla mnie bardzo inspirujący z tym swoim „bosym stylem” (śmiech). I w myśl tego, że dzieci, zwierzęta i wariaci są najbliżej własnego instynktu, cieszę się, że ostatnio powiedział mi: „No, i od razu wiemy, na czym stoimy, czerwona szminka przedłuża życie, ty to wiesz”. I poszedł nasz bosy lokalny prorok przez wielkie miasto Warszawa, a mnie zostawił z nadzieją długiego życia.

Jak myślisz – co to jest za mechanizm, że nagle stajesz się niewolnikiem kupowania?
To jest chyba złudne budowanie poczucia wartości za pomocą rzeczy.

A jak o tym opowiadasz swojej trzyletniej Poli? Bo dzieci też czasem chcą mieć.
Pola ma mało zabawek i jak czymś już się wybawi, robimy ruch w interesie – oddajemy innym, i ona to uwielbia, decyduje wtedy, co zostaje, a co dalej idzie w świat. Dawanie sprawia jej wielką przyjemność, ale oczywiście odbija się czasem od tego, że to, co ma jej koleżanka, jest fajne i absolutnie niezbędne (śmiech). Tłumaczę jej wtedy, że to jest tylko chwilowe dobre samopoczucie i może lepiej pójść na plac zabaw i spędzić wspólnie czas. Genialnie wspomaga mnie też moja mama, która wyrasta z tradycji powojennego świata, kiedy nie było nic. Uczy Polę malowania, robienia ludków z kasztanów, portfelików z liści i jarzębiny. Mają u nas w domu wielki autobus, który jest sofą, namiot, za który służy stół… I Polka to kocha. A zabawa w chowanego znokautuje zawsze najpiękniejsze i najnowsze zabawki.

A ty czym bawiłaś się jako dziecko?
Dużo bawiłam się z moim starszym bratem Pawłem – wszystkim. Nasze mieszkanie było fascynującym placem zabaw, na którym zawijaliśmy się w zasłony, a ława w kuchni była naszą łodzią podwodną z bazą na dole do obserwowania przeciwnika. Zrobiliśmy nawet sami grę Monopol. Miałam także ukochaną lalkę: rudą, szmacianą Marcelinę z gumową buzią. Pamiętam dzień, kiedy mój brat dorysował jej bokobrody – takie wielkie pekaesy – i wąsy. Niebieskim długopisem, którego nie dało się zmyć, masz pojęcie? To była totalna rozpacz.

Co mu za to zrobiłaś?
Byłam śmiertelnie obrażona, ale potem zdałam sobie sprawę, że można przecież żyć z wąsatą lalką. Pokochałam ją taką. To był wspaniały czas. Czas, kiedy turlaliśmy się w Żywcu z górki na pazurki, robiliśmy jesienne ogniska, zbieraliśmy orzechy laskowe, chodziliśmy na jeżyny. A najfajniej było, gdy mogliśmy się ubłocić. I często sobie to przypominam, gdy Polka chce wskakiwać na każdą warszawską poręcz czy murek. Widzisz, codziennie usiłuję być bardziej intuicyjna, być matką wilczycą, próbując nie zapominać, że kiedyś też byłam dzieckiem. Pamiętam, gdy kiedyś musiałyśmy gdzieś z Polką szybko wyjść: ja w ciśnieniu, że nie zdążymy, a ona chciała inaczej, wolniej. Gdy dotarłyśmy wreszcie na miejsce, zobaczyłam na ścianie wierszyk:

</a> fot. Rafał Masłow fot. Rafał Masłow

„Szybko, tata na nas czeka! Szybko, tramwaj nam ucieka! Szybko, szybko, bez hałasu! Na nic nigdy nie ma czasu! A ja chciałbym przez kałuże iść godzinę albo dłużej, trzy godziny lizać lody, gapić się na samochody”. Oczywiście! Pomyślałam sobie wtedy: „To jest takie proste! Czemu o tym zapominasz?”. Myślę, że tak naprawdę mamy dużo więcej czasu, niż nam się wydaje. Możemy się oczywiście non stop  spieszyć, ale możemy również sobie usiąść, wypić herbatę, pogapić się na słońce. To tylko kwadrans, ale jaki ważny! Jaki wolny!

Nie zawsze taka byłaś.
Masz na myśli sytuację sprzed trzech lat? Tak, gdy byłam w czwartym miesiącu ciąży, straciłam ukochaną Babcię. A gdy Polka przyszła na świat, odszedł mój drogi Tata. To był dla mnie przedziwny moment, euforia z powodu Polki i równocześnie dwa pożegnania. Surrealistyczna dwoistość: radość i rozpacz. Nauczyłam się wtedy, że możemy sobie coś tam projektować, wymyślać, nastawiać się, a życie i tak może nas w każdej chwili zaskoczyć. Jestem z tym pogodzona i myślę, że to też jakiś rodzaj duchowości – ta odczuwalność wibracji ze sobą. Ta wolność polegająca na braku jakiejkolwiek przysięgi z życiem. Pozwolenie sobie na to, co się przydarza, w ramach zasady, że dobro to jest granica dobra drugiego człowieka. Nic poza tym. Każdy z nas przecież jest unikatowym kosmosem stworzonym na swoje potrzeby. Nie ma drugiej takiej Hanki ani Mariety. Nie ma drugich takich samych genów. Twój brat bliźniak nie ma takiego samego DNA. Każdy jest jedyny. I to jest dopiero duchowy cud! Czasem zastanawiam się jako aktorka, co to tak naprawdę znaczy powoływać do życia jakąś nową postać, w innej rzeczywistości, trochę sztucznej; na potrzeby filmu, teatru, iluzji tworzyć drugie życia. Czy ta postać, która czerpie z oczu, rzęs moich, rąk, serca, doznań i doświadczeń, ta ulepiona ze mnie hybryda to nadal ja? Czy to też jest jakiś wymiar mojej duchowości? Tkanka jest przecież ta sama, a jednak przekraczam granice, na których przekraczanie nigdy bym sobie nie pozwoliła w moim życiu. Mogę zagrać złe, nieoczywiste postaci, ale też szlachetne i wspaniałe. Każde.

A jaką rolą była dla ciebie ta w „Nieruchomym poruszycielu”, za którą byłaś między innymi nominowana do polskiej nagrody filmowej – Orła?
Teresa była dużym wyzwaniem, zwłaszcza że to mój filmowy debiut w głównej roli. Wiele mnie nauczyła, tak jak Isobel z „Lwa na ulicy”, granego w łódzkim teatrze imienia Jaracza. Isobel – 9-letni duch zamordowanej dziewczynki, który w scenariuszu właściwie nie istnieje, a tak naprawdę jest główną postacią spektaklu. „Ale kiedy to być? To nie być teraz, to nie być dzisiaj, ja myślę, to być dużo, dużo lat przedtem (...). To jest mój dom, ale nie być mój dom (...). Ja zgubiła siebie, ja zgubiła siebie, ja siebie zgubiła”. I to jest monolog (śmiech), pomieszanie bytów, czasów, światów. Trzy i pół godziny na scenie. Non stop.

Ja bym oszalała.
Widzisz! A my tam zadajemy te odwieczne pytania, czy to, co się zdarza, zdarza się równocześnie w innych światoprzestrzeniach, czy te światy się widzą? Gdzie jestem, gdy mnie nie ma? Zobacz, jak się układają te nasze epoki, empiryczna–duchowa, średniowiecze–renesans, realizm–metafizyka, na przemian. Cały czas od wieków to nasze ludzkie ciało bawi się z duchem w chowanego. Podobno po śmierci jesteśmy lżejsi o 21 gramów. Ciekawe, gdzie te 21 gramów leci? Do nieba? Do Boga? Do słońca? Do kosmosu? A może wraca na ziemię? Nie sprawdzimy tego, nie zmierzymy, może lepiej więc zaufać zdaniu „Czucie i wiara silniej mówi do mnie/ Niż mędrca szkiełko i oko”.

Marieta Żukowska, aktorka, absolwentka PWSF w Łodzi, skończyła też średnią szkołę muzyczną w klasie skrzypiec. Laureatka kilkunastu nagród teatralnych, w tym Grand Prix na Międzynarodowym Festiwalu w Brnie. Nominowana do Polskiej Nagrody Filmowej Orzeł 2008 za rolę w filmie „Nieruchomy poruszyciel” Łukasza Barczyka. Pracowała z najlepszymi reżyserami, m.in. Gregiem Zglińskim, Mariuszem Grzegorzkiem i Wojciechem Smarzowskim. Jest członkinią Polskiej Akademii Filmowej. W styczniu zobaczymy ją w komedii romantycznej „Słaba płeć?” w reżyserii Krzysztofa Langa. Pochodzi z Żywca. Mieszka w Warszawie. Mama trzyletniej Poli.

Share on Facebook Send on Messenger Share by email
Autopromocja
Autopromocja

ZAMÓW

WYDANIE DRUKOWANE E-WYDANIE
  • Polecane
  • Popularne
  • Najnowsze