Ma talent, charyzmę i własne zdanie, którego konsekwentnie się trzyma. Nominowana do Oscara Frances McDormand nieustannie inspiruje i zachwyca. Jej wyjątkowość polega na tym, że prywatnie jest całkowicie zwyczajna, a na ekranie – staje się nadzwyczajna. A to naprawdę rzadko spotykane, szczególnie w Fabryce Snów.
Zacznijmy od tego: Frances McDormand NIE JEST gwiazdą. Na pewno nie taką, która wpisuje się w hollywoodzkie wzorce i wymogi. Nie pojawia się na okładkach kolorowych magazynów, praktycznie nie udziela wywiadów, nie jest bohaterką skandali ani kimś, o kim się plotkuje. Nie znajdziemy jej nawet w mediach społecznościowych. Konsekwentnie odmawia rozdawania autografów i nie pozuje do selfie („nie po to zostałam aktorką, żeby robiono mi zdjęcia” – podkreśla). Nie ubiera się u projektantów, nie jest twarzą znanych marek, nie nosi makijażu, ani nie robi operacji plastycznych. Jednak biorąc pod uwagę talent – jest gwiazdą pierwszoligową, świecącą jaśniej niż może się to wydawać na pierwszy rzut oka.
Pochwała normalności
Zrobiła zawrotną karierę, którą zbudowała nie na wyglądzie seksbomby i skandalach, lecz talencie i charakterze. W filmografii Frances McDormand widnieje ponad 60 tytułów, a to całkiem pokaźny dorobek artystyczny. Jej półki natomiast wręcz uginają się pod ciężarem nagród, których ma około 70, w tym Potrójną Aktorską Koronę, czyli Oscara (za film „Fargo”), Emmy (za miniserial „Olive Kitteridge”) i Tony (za spektakl „Good People”). Takim osiągnięciem mogą pochwalić się tylko nieliczni, m.in. Maggie Smith, Jessica Lange, Al Pacino, Jeremy Irons i Geoffrey Rush. Doskonale zna swoje miejsce w branży, ale jest też świadoma tego kim jest, jak wygląda i czego potrzebuje. – Jestem aktorką charakterystyczną i to jest moja przewaga. Nie muszę się prężyć, napinać, specjalnie walczyć o wygląd i tego typu sprawy. Nie potrzebuję też ciągłych hołdów, komplementów, nie mam w sobie potrzeby akceptacji, potwierdzania własnej wartości, w tym sensie nie jestem chyba aktorką, bo przecież aktorstwo rzekomo tym się karmi. Ja nie muszę. Ja jestem najedzona – mówi o sobie.
Rozkręcać się i święcić największe triumfy zaczęła dopiero, gdy osiągnęła dojrzałość, a ostatnie lata należą do najlepszych w jej karierze. Dziś ma 63 lat, dwa Oscary na koncie („Fargo” i „Trzy billboardy za Ebbing, Missouri”) i wcale nie zamierza zwalniać tempa. Trzecią statuetkę ma szansę zdobyć za kreację w filmie „Nomadland”. W czym zatem tkwi jej sekret? Jest zwyczajna, taka jak my, a mimo wszystko jedyna w swoim rodzaju. I choć osiągnęła aktorski prestiż, sukces nie zawrócił jej w głowie. Zawsze zachowuje profesjonalizm i szacunek do wykonywanego zawodu. Poza tym, nic więcej nie musi robić. Wystarczy, że skupia się na swojej pracy i stara się wykonywać ją jak najlepiej potrafi. Po zejściu z planu filmowego wraca do normalnego życia – sprząta, gotuje, ogląda filmy, czyta książki. Trudno jej nie podziwiać.
– Byłam za stara, za młoda, za gruba, za chuda, za wysoka, za niska, za blond, za ciemna, ale wiedziałam, że pewnego dnia będą potrzebowali kogoś innego. I postanowiłam być naprawdę dobra właśnie w tym: w byciu kimś innym – zdradziła w rozmowie z „New York Timesem”. Frances McDormand od lat podąża własną drogą wybierając nietypowe wyzwania aktorskie, dzięki którym może pokazać na czym polega prawdziwa siła kobiet. – Moje role są w zasadzie podobne do siebie. Podobne pod tym względem, że pokazuję bohaterki, które są, uogólnijmy to, niehollywoodzkie – podkreśla. Najczęściej gra postacie mocno stąpające po ziemi, mające własne zdanie i niedbające o opinię innych. Swoimi kreacjami pokazuje nam, że jest dokładnie taka jak my. Miewa złe dni, gorsze momenty. Bywa wkurzona, zmęczona, czasem zapłacze. To właśnie najbardziej zbliża ją do widza.
Ma tupet i zawsze buntuje się przeciwko temu, co próbowano jej narzucać. Jeśli na coś nie ma ochoty, po prostu tego nie robi. Gdy zaczynała karierę, jeden z agentów castingowych powiedział jej, że powinna nosić makijaż i nauczyć się chodzić w szpilkach. Co na to Frances? „No way!”. Do dziś robi to tylko wtedy, kiedy musi. Nawet odbierając nagrody czy promując filmy na festiwalach nie jest pomalowana. Ceni naturalność, bo chce, aby na jej twarzy było widać całą gamę emocji: smutek, radość, wstyd, uśmiech. – To jestem ja. Tak obudziłam się z rana. Tak wyglądam. Na twarzy wypisane jest twoje życie – mówi.
Zarówno w życiu, jak i w filmie Frances McDormand wybiera naturalność i autentyczność. Nie przepada za makijażem, a swoją twarz nazywa „mapą”. Nie zależy jej też na tym, aby za wszelką cenę zachować wieczną młodość. (Fot. materiały prasowe)
– Piękno to także niezależność, własne poglądy, to czar, niewynikający z tak zwanych kobiecych atrybutów, ale z godności, świadomości, oczytania – wyznaje. Nie ubiera się też u topowych projektantów. Na co dzień preferuje szeroko pojęty normcore – wygodną odzież, która ma być komfortowa, a nie efektowna. Nosi więc to, co lubi i w czym czuje się dobrze. Najczęściej są to luźne dżinsy, bawełniana koszulka, workowata tunika i trampki. Gdy trafiła na listę najlepiej ubranych kobiet w show-biznesie uznała to za „dziwny, choć umiarkowanie udany żart”. Jej wybory są często nieco ekscentryczne i mało gustowne, ale czy to ważne, jeśli ma się taki talent?
W poszukiwaniu kształtu
Frances przyszła na świat w 1957 roku w Chicago jako dziecko samotnej matki. Można się zatem domyśleć, że jej dzieciństwo nie należało do najłatwiejszych – nigdy nie poznała biologicznych rodziców, a gdy miała rok została adoptowana przez parę Kanadyjczyków: pastora protestanckiego Kościoła Chrystusowego Vernona McDormanda i jego żonę, pielęgniarkę i recepcjonistkę Noreen. To oni nadali jej imiona Frances Louise (urodziła się jako Cynthia Ann Smith) i wychowali na przedmieściach Pittsburga.
Jako nastolatka uwielbiała czytać i grać w szkolnych przedstawieniach. Wtedy właśnie zainteresowała się aktorstwem. Później były kolejne amatorskie występy i decyzja o studiach w Yale School of Drama, gdzie zdobyła prawdziwe doświadczenie sceniczne. Długo nie musiała czekać, aby móc je w pełni wykorzystać. Pierwsze okazje pojawiły się tuż po odebraniu dyplomu. Najpierw zaczęła grywać na deskach teatru, z którym zresztą związana jest do dziś, a następnie wzięła udział w nowojorskim castingu do neo-noirowego kryminału „Śmiertelnie proste” (1984) w reżyserii debiutujących braci Coen, Joela i Ethana. Był to kawał mocnego i bezkompromisowego kina, które trzyma w napięciu od pierwszej do ostatniej minuty. McDormand, choć nigdy wcześniej nie stała przed kamerą, postanowiła zaryzykować. Jak się później okazało – słusznie, bo wywarła bardzo dobre wrażenie.
Pierwotnie w roli Abby bracia Coen widzieli Holly Hunter, z którą McDormand dzieliła akademik na studiach. Ta stwierdziła jednak, że Frances bardziej pasuje do roli i poleciła ją reżyserom. (Fot. Image Capital Pictures/Film Stills/ Forum)
Gdy zaproszono ją na kolejną próbę tekstu, tym razem z innymi aktorami, ku zaskoczeniu filmowców odpowiedziała, że nie może, bo jej chłopak gra w operze mydlanej i musi zobaczyć, jak sobie poradził. – Nikt tak nie mówi, gdy stara się o pracę – zauważył słusznie Joel. – Ale uznaliśmy, że to jest właśnie ktoś, kogo potrzebujemy – dodał. Całe szczęście udało się umówić na inny termin. I tak Frances zagrała Abby, niewierną żonę głównego bohatera. Chociaż można odnieść wrażenie, że wcale nie grała. Po prostu była obecna na ekranie. Jednak to właśnie tę obecność najbardziej zapamiętano. Frances nie musi robić wiele, by zachwycać. Wystarczy, że jest. I to stanowi jej największą siłę.
Wtedy nikt jeszcze nie wiedział, że uzdolnieni bracia Coen staną się ważnym odnośnikiem nie tylko w karierze, ale przede wszystkim w życiu osobistym McDormand. Dla starszego z nich, Joela, Frances zostawiła chłopaka z telenoweli, natomiast przyjaźń, która zrodziła się między nimi na planie szybko przekształciła się w związek, a następnie trwające do dziś małżeństwo. Tak zaczęła się ich wspólna droga. W 1995 roku adoptowali chłopca z Paragwaju, zamieszkali na Manhattanie, a dziś żyją spokojnie na prowincji, z dala od blasku fleszy, ponad wszystko ceniąc sobie prywatność.
Frances McDormand i Joel Coen są małżeństwem od 1984 roku, żyją z dala od Hollywood i wiodą całkiem normalne życie. (Fot. Tony Gentile/Reuters/Forum)
Po roli w filmie „Śmiertelnie proste” kariera McDormand nabrała rozpędu. Na horyzoncie pojawiły się kolejne ciekawe wyzwania – filmowe, ale i telewizyjne. Drugoplanowe role w serialach „Posterunek przy Hill Street” czy „Strefa mroku” nie zaspokajały jednak apetytu Frances, która ciągle szukała czegoś innego, wyjątkowego, jedynego w swoim rodzaju. W końcu zauważył ją Alan Parker. Za rolę maltretowanej żony brutalnego szeryfa w jego głośnym filmie „Missisipi w ogniu” (1988) McDormand otrzymała pierwszą nominację do Oscara. Kolejne dwie zapewniły jej kreacje w filmach „U progu sławy” (2000) i „Daleka północ” (2005). Szerokie pole do popisu dawała jej również dalsza współpraca zawodowa z mężem, który przyznaje, że zawsze pisze scenariusze z myślą o żonie. Ta wydawałoby się komfortowa sytuacja nie gwarantuje jednak aktorce głównych ról, czego najlepszym przykładem są filmy „Arizona Junior” (1987) czy „Ścieżka strachu” (1990). I choć Frances wystąpiła w wielu filmach braci Coen, to najważniejsze w swojej karierze role – zwłaszcza w ostatnich latach – stworzyła u innych twórców, a umiejętne korzystanie z przywileju bycia żoną znanego reżysera sprawiło, że nigdy nie dała się zaszufladkować jako aktorka grająca tylko u męża.
Szukając swojego kształtu i miejsca w aktorstwie zaliczyła kilka mniej udanych występów. Oczy otworzyła jej rola w krwawej komedii kryminalnej „Fargo” (1996). Od teraz doskonale wiedziała jaka ma być. Wyrazista kreacja Marge Gunderson, nieustępliwej ciężarnej policjantki, zapewniła jej pierwszego Oscara. Co ciekawe, McDormand wcale nie gra tam pierwszych skrzypiec. Mimo to, jej postać jest tak charyzmatyczna, że dziennikarze i fani do dziś pytają ją o „Fargo”. – Przynajmniej trzy razy w tygodniu ktoś na ulicy podchodzi do mnie i opowiada o „Fargo” albo, przechodząc obok, powtarza dialogi – zdradziła McDormand w 2014 roku na antenie radia PRI. Mimo to, kojarzenie z jedną postacią zupełnie jej nie przeszkadza.
Rola ciężarnej policjantki Marge w filmie braci Coen przyniosła Frances McDormand pierwszego Oscara. (Fot. RDA/Rue des Archives/Forum)
Niewątpliwym przełomem w jej karierze okazał się miniserial „Olive Kitteridge” (2014) w reżyserii Lisy Cholodenko. Zrealizowany na podstawie nagrodzonej Pulitzerem prozy Elisabeth Strout obraz zachwycił krytykę i widzów. Frances zagrała w nim skromną emerytowaną nauczycielkę matematyki, która znajduje się na duchowym bezdrożu – boryka się z depresją, codziennością i własnymi emocjami. Mąż aktorki, Joel Coen, zdefiniował tę postać jako „żeński odpowiednik Brudnego Harry’ego”.
Miniserial HBO „Olive Kitteridge” udowodnił, że dojrzałe kobiety też potrafią wywołać wiele zamieszania w branży filmowej. (Fot. materiały prasowe)
Dlaczego serial okazał się przełomem? Zafascynowana bez reszty powieścią Strout McDormand nabyła do niej prawa filmowe i po raz pierwszy w karierze spróbowała swoich sił jako producentka. Projektem szybko zainteresowała się scenarzystka Jane Anderson, reżyserka Lisa Cholodenko, z którą Frances pracowała przy filmie „Na wzgórzach Hollywood” (2002), a także stacja HBO. Później poszło z górki. W efekcie serial wyróżniono licznymi nagrodami – łącznie było ich około 30. Jednak to nie trofea mają tu największe znaczenie. „Olive Kitteridge” dowiódł przede wszystkim, że widzowie nie tylko uwielbiają dojrzałe bohaterki, ale też doceniają produkcje, które traktują je w normalny, ludzki sposób. A to wielki krok ku zmianie postrzegania kobiet w kinie. Niedługo po premierze serialu sama Frances ogłosiła publicznie, że nie chce już grać kobiet będących jedynie ozdobnikami facetów. Teraz szuka postaci samodzielnych i niezależnych. Najlepiej głównych ról. „Tych drugoplanowych nagrałam się już wystarczająco” – oznajmiła. Wkrótce jej życzenie się spełniło.
Ważną postacią dla Frances okazała się Mildred Hayes z „Trzech billboardów za Ebbing, Missouri” (2017) Martina McDonagha. Film opowiada o wciekłej z rozpaczy samotnej matce, która po tragicznej śmierci córki decyduje się zawalczyć o sprawiedliwość. Bezradna kobieta postanawia tak długo prześladować lokalną policję, aż ta znajdzie gwałciciela i mordercę jej dziecka. Wynajmuje tytułowe billboardy i umieszcza na nich napisy mające nakłonić policjantów do większego zaangażowania w sprawę. – Pokochałam ten scenariusz po pierwszym czytaniu – wspomina Frances. – Mildred jest niesamowita – dodaje. Widzowie też ją polubili, choć wcale nie była kochana i sympatyczna.
Mildred Hayes z Trzech billboardów za Ebbing, Missouri” to jedna z najciekawszych kobiecych bohaterek we współczesnym kinie. (Fot. Fox Searchlight/Planet/Forum)
Kreacja zapewniła aktorce drugiego Oscara. Odbierając nagrodę Frances wygłosiła płomienną mowę: „Chciałabym, żeby wszystkie nominowane dziś kobiety wstały. Panie i panowie, pamiętajcie o nas, zapraszajcie nas do swoich biur i rozmawiajcie z nami o finansowaniu naszych projektów”. Rola przyniosła jej również Złoty Glob, nagrodę BAFTA oraz mnóstwo innych statuetek przyznawanych przez amerykańskie stowarzyszenia krytyków i recenzentów.
Typowany jako faworyt tegorocznych Oscarów dramat „Nomadland” powstał tak naprawdę dzięki Frances McDormand. Aktorka nie tylko zagrała w nim główną rolę, ale również dołożyła swoją cegiełkę jako współproducentka. A wszystko zaczęło się od głośnego reportażu literackiego Jessiki Bruder. Autorka spisała w nim historie ludzi, którzy określają się mianem „bezmiejscowych”. W wyniku ekonomicznej zapaści większość z nich straciło cały dorobek życia i zamieszkało w kamperach, które odtąd stały się ich nowym domem. – Zakochałam się w tej książce, a ponieważ od dawna przygotowywałam się do myśli, że chcę również produkować filmy, ruszyłam do boju – wyznaje aktorka. Pierwszym krokiem było znalezienie reżysera, a w zasadzie reżyserki (Frances bardzo zależało na tym, aby była to kobieta). Wybór padł na pochodzącą z Chin Chloé Zhao, która nie tylko podjęła się wyreżyserowania filmu, ale przygotowała też scenariusz, a nawet zaangażowała się w produkcję i montaż.
Chloé Zhao i Frances McDormand na planie filmu „Nomadland” (Fot. BEW Photo)
McDormand zagrała w nim 60-letnią Fern, która zmuszona jest opuścić rodzinną Nevadę, gdy zamknięta zostaje fabryka płyt gipsowych, jedyna szansa na pracę dla ludzi w jej wieku. Bohaterka nie zastanawiając się długo, pakuje cały dobytek do starego vana, i rusza w trasę w poszukiwaniu sezonowych prac. Na szlaku poznaje ludzi takich jak ona – współczesnych nomadów, którzy uczą Fern jak żyć w pozbawionej najprostszych wygód rzeczywistości. Co ważne, w ich rolę wcielili się autentyczni bohaterowie książki Bruder.
Film okazał się strzałem w dziesiątkę. Złoty Lew w Wenecji, nagroda publiczności w Toronto, później kolejne wyróżnienia, nominacje i nagrody. Na brawa zasługują oczywiście doskonały scenariusz i znakomita reżyseria, jednak najbardziej zachwyca tu Frances McDormand, przed którą kolejna szansa na Oscara. Jeśli go zdobędzie, co według krytyków jest w zasadzie pewne, będzie to trzecia statuetka Akademii Filmowej w jej karierze, a sama aktorka wyrówna wynik Meryl Streep, Jacka Nicholsona, Daniela Day-Lewisa, Ingrid Bergman i Waltera Brennana. To chyba najlepiej świadczy o tym, że 63-letnia Fran jest wciąż na fali.