Jak mówi Iwona Burdzanowska, robienie zdjęć reportażowych to nie tyle praca, ile zajęcie. Oznacza to, że reporterka nigdy nie rozstaje się ze sprzętem, nigdy nie przestaje szukać tematów.
Ok. 1996, wczesna jesień lub późna wiosna. Budka telefoniczna przed ratuszem w Lublinie. „Teraz w tym miejscu jest deptak, a wtedy była ruchliwa ulica. Budka stała wciśnięta w kąt, monitoringu nie było, więc bez przerwy ją dewastowano. Nie wiem, czy telefon w środku działał, na pewno szyby były wybite” – tak autorka wspomina okoliczności powstania tej fotografii. Pamięta też, że kiedy uwieczniała dziewczynę wskakującą do budki przez okno, w środku były już jej dwie, a może nawet trzy koleżanki. Co tam robiły, ściśnięte jak sardynki, pozostanie ich słodką tajemnicą.
Patrząc na to zdjęcie, jedno z kilku autorstwa Iwony Burdzanowskiej zamieszczonych w wydanej właśnie książce „Jedyne. Nieopowiedziane historie polskich fotografek” (będącej jednocześnie albumem fotograficznym i zbiorem wywiadów z autorkami zdjęć), niemal czuje się zapach lat 90. Przyśpieszona transformacja, relikty PRL-u przenikające się z zalewającą Polskę globalizacją, euforia, niepokój, energia, chaos. Wymarzone czasy dla fotoreporterów!
Zanim Iwona Burdzanowska została jedną z nich, próbowała niejednego. Uczyła się w policealnej szkole fotograficznej, skakała ze spadochronem, jeśli spytać ją o wspinaczkę wysokogórską, odpowiada, że Tatry zna lepiej od własnego miasta. W latach 80. pracowała w Zakładzie Mikrobiologii lubelskiego Uniwersytetu Marii Curie-Skłodowskiej. Zajmowała się tam fotografią naukową, robiła zdjęcia mikroskopowe, rentgenograficzne, w promieniach UV. Na początku lat 90. poczuła, że wokół dzieje się zbyt wiele, żeby nadal pracować w czterech ścianach uczelni. W 1991 roku zamieniła więc pracownię naukową na powstającą właśnie redakcję lubelskiego wydania „Gazety Wyborczej”, w której została przez następne 20 lat. Nieraz słyszała, że „powinna zająć się normalną pracą”. Kto to widział, żeby kobieta, matka, żona biegała całymi dniami z aparatem? Dzisiaj deklaruje: „Tematy leżą na ulicy i to jest miejsce, gdzie uwielbiam być, patrzeć, co z czego wyniknie, po prostu się gapić”. A także: „Włóczę się od kadru do kadru, kradnę czyjąś intymność, prywatność. Lubię to”.
Jest klasyczką współczesnej polskiej fotografii prasowej. Ceną za ten status są dekady życia na wariackich papierach. Pytana, czy nie żałuje czasem, że poszła ścieżką fotoreportażu, Iwona Burdzanowska odpowiada: „Żałuję, że tak późno się za to zabrałam”. A z tej konkretnej fotografii – intrygującej, dowcipnej, świetnie wykonanej – nie jest zadowolona. Twierdzi, że w tamtym momencie za późno wyciągnęła aparat: „Zanim podeszłam na tyle, żeby mieć szansę go wyjąć – wspomina – zostało w oknie tylko to, co widać. Wyobrażam sobie, co tam się musiało wyprawiać. Gdybym tylko pojawiła się kilku minut wcześniej!”.
W warszawskim Domu Spotkań z Historią do 13 lutego można oglądać wystawę pod tym samym tytułem.