Gdy jako 20-latek zadebiutował dramatem „Zabiłem moją matkę”, przylgnęło do niego określenie „cudowne dziecko kina”. Dziś Xavier Dolan ma 35 lat i już od jakiegoś czasu grozi przejściem na reżyserską emeryturę. Czyżby były to jedynie czcze frazesy?
Na tę chwilę ostatnim filmem w dorobku Kanadyjczyka pozostaje „Matthias i Maxime” z 2019 roku. Później zrealizował jeszcze miniserial „Noc, której obudził się Laurier”. Losy obu produkcji nie potoczyły się najlepiej. A przecież ktoś, przed kim festiwalowe jury w Cannes, Toronto i Wenecji latami chyliły czoła, mógł mieć wyśrubowane oczekiwania. Tymczasem serial przeszedł bez większego echa, a film nie zebrał tylu nagród co chociażby „Mama”. Do tego spotkał się z mieszanym odbiorem, za czym młody reżyser w przeszłości nie przepadał.
Przyjęcia krytyki z pewnością nie ułatwiało duże nagromadzenie wątków autobiograficznych. – Wkładałem w filmy całe serce, dlatego reagowałem emocjonalnie i zachowywałem się jak bachor – tłumaczył Xavier Dolan. Mimo niesnasek z prasą przekonywał, że robiąc filmy, dobrze się bawi. – Nigdy tak naprawdę nie zastanawiałem się nad moją karierą, nie chciałem łapać każdej okazji. Po prostu zależało mi na wyrażaniu siebie – tak jak robi to Madonna – mówił w rozmowie z Guardianem w 2015 roku. Od tego czasu wiele się jednak zmieniło. Reżyser zaczął przebąkiwać, że zaczyna mu doskwierać nikły odzew masowej publiczności i brak przełożenia artystycznych sukcesów na lepsze finansowanie jego projektów.
– Nie mam ochoty przeznaczać dwóch lat na produkcję, którą mało kto później obejrzy. […] Wszystko wokół nas się rozpada. Sztuka jest bezużyteczna, a poświęcanie się kinu to strata czasu – zwierzył się w zeszłym roku redakcjom El Mundo i El País. Co prawda po publikacji wywiadu zarzucił hiszpańskim gazetom manipulację i nieco złagodził przekaz, ale… potrzymał decyzję o rezygnacji z kręcenia kolejnych filmów.
Teraz wszystko wskazuje na to, że artysta znów zmienił zdanie. Dolan nie straszy już zakończeniem kariery. Zamiast tego woli przerazić kinomanów kostiumowym horrorem. Reżyser z Quebecu pracuje nad scenariuszem osadzonym w XIX-wiecznej Francji. Deklaruje, że na plan chciałby wejść w 2025 roku. W podcaście „Sans Filtre” przyznał, że w fabule znów znajdą się odniesienia do osobistych doświadczeń. Tym razem chodzi o złe przyjęcie jego niektórych dzieł, szczególnie dramatu „To tylko koniec świata” z 2016 roku. Co prawda film ma na koncie canneńskie Grand Prix i aż trzy Cezary, ale jednocześnie dużo pisano o nim w niepochlebnym tonie.
– Napisałem scenariusz przed pandemią, a teraz znów się mu przyglądam. […] Wydawał mi się odległy od mojego życia i wszystkiego tego, co jest mi znane, ale po ponownej lekturze dotarło do mnie, że jest to film o strachu przed porażką i odrzuceniem, o byciu nierozumianym, o trudach tworzenia – powiedział. – Podświadomie wróciłem do tych motywów, ale też cofnąłem się do epoki, której nie znam, ale która mnie fascynuje […] Czuję, że mogę się uczyć i rozwijać dzięki poruszaniu kwestii, które są mi bliskie, ale robiąc to w ramach konwencji horroru.
Efektów z pewnością nie zobaczymy zbyt szybko, bo jak podkreśla sam reżyser, ma być to kosztowne przedsięwzięcie pełne rozmachu. Na udane powroty zawsze warto jednak cierpliwie czekać!