O roli życia Daniela Craiga i zawartych w filmie „skandalizujących scenach seksu” media rozpisywały się, jeszcze zanim dramat „Queer” Luki Guadagnino i scenarzysty Justina Kurtizkesa zadebiutował na ubiegłorocznym MFF w Wenecji. Po pełnym napięcia erotycznym „Challengers” duet powraca z filmem o podobnej temperaturze wrzenia, ale znacznie mroczniejszym i cięższym formalnie: surrealistyczną opowieścią o obsesji, samotności i pragnieniu miłości, której nie można mieć. Czy Craig faktycznie stworzył tu najlepszą rolę w swojej karierze, a twórcy udźwignęli adaptację jednego z najbardziej kontrowersyjnych dzieł literatury amerykańskiej?
Dwa filmy od Luki Guadagnino i Justina Kuritzkesa w przeciągu roku to dla widza zakochanego w ich kinie absolutne błogosławieństwo. Ubiegłej wiosny duet rozgrzał nas do czerwoności erotycznym thrillerem „Challengers”, natomiast w tym roku poprawia to dramatem „Queer”, dziełem opartym na autobiograficznej noweli Williama Burroughsa, napisanej w latach 50. i wydanej trzy dekady później, którą uznaje się za jedną z najbardziej śmiałych amerykańskich pozycji literackich XX wieku. Tym razem mamy jednak do czynienia z filmem zdecydowanie cięższym – zarówno gatunkowo, formalnie, jak i emocjonalnie, a także, mimo znanych nazwisk w obsadzie, mniej komercyjnym niż jego poprzednik.
„Queer” (Fot. materiały prasowe Gutek Film)
Twórczość Burroughsa tematycznie krąży bowiem głównie wokół brzydoty ludzkich popędów i obejmuje bezczelny, często wręcz niesmaczny styl pisania – to po prostu proza zgniła od wstrętu do samego siebie. Guadagnino również chętnie opowiada o obsesjach, uzależnieniach i wypaleniu, ale jego filmy są raczej dopracowane i atrakcyjnie wizualne – zupełnie przeciwne do tego, co tworzył Burroughs. Jak zatem twórcy poradzili sobie z materiałem źródłowym i czy przekonująco zinterpretowali niełatwą do zaadaptowania prozę amerykańskiego pisarza? Oto nasza recenzja filmu „Queer”.
Lata 50. Samotny amerykański emigrant, pisarz William Lee, żyje leniwie w Nowym Meksyku, włócząc się po barach i kawiarniach, narkotyzując się, upijając i podrywając innych milcząco tęskniących facetów, aby chociaż na chwilę uwolnić się z kajdan bycia odrzuconym i niewidzialnym. Jego monotonne życie zostaje jednak zakłócone, gdy poznaje młodego Eugene’a. Spotkanie sprawia, że budzi się w nim nie tylko nadzieja na bliższą więź, lecz także namiętna obsesja, choć tajemniczy nieznajomy wydaje się heteroseksualny i zainteresowany zupełnie kimś innym. Ostatecznie nawiązują jednak intymną relację, chociaż Lee nie jest do końca pewny, co młody mężczyzna tak naprawdę myśli i czuje na jego temat.
„Queer” (Fot. materiały prasowe Gutek Film)
„Queer”: recenzja filmu Luki Guadagnino
Co tak naprawdę znaczy „być queer”? – pyta Luca Guadagnino i po raz kolejny udowadnia, że seksualność to spektrum. Włoski twórca, będący mistrzem w wyrażaniu bólu związanego z byciem w relacji, przede wszystkim bada tu jednak przytłaczającą samotność i nieodwzajemnioną miłość osoby queerowej, malując ją jako głęboko rozbijające i pozacielesne doświadczenie. Opowiada o uczuciu, które w teorii powinno przynosić ukojenie, a jest niczym innym jak źródłem traumy. Stawia przy tym na kontemplacyjność, surrealizm, dosadność scen seksu i awangardowe obrazy ilustrujące nieustanne pragnienia i żale, których doświadcza główny bohater. Podejmuje też temat uzależnienia – i to nie tylko od substancji, lecz także od drugiej osoby – oraz pokazuje, jak bardzo jesteśmy w stanie wywrócić się na lewą stronę, aby sprawić, żeby ktoś nas pokochał.
„Queer” (Fot. materiały prasowe Gutek Film)
Pulsujący melancholią „Queer” jest jednak bardziej wariacją na temat niż adaptacją, bo Guadagnino zmienia oryginalny nastrój i pierwotne znaczenie. Zamiast brudnej opowieści o odrazie i nędzy dostajemy estetycznie zachwycającą, szczególnie w pierwszej połowie, tragiczną fantazję o obsesji i niespełnionych pragnieniach, gdzie bałagan jest głównie metaforyczny. Twórca znakomicie oddaje jednak niewypowiedziane tragedie relacji romantycznych i tworzy wiarygodny portret desperacji, urojeń i dehumanizacji.
Jest to także jego najbardziej eksperymentalny film, w którym queerowość ukazana jest jako surrealistyczne doświadczenie biorące się z intensywnego wyobcowania, co prowadzi do dezorientacji i odczłowieczenia. Komplikacje w związku bohaterów są jednak czymś bardzo uniwersalnym, z czym z pewnością utożsami się każdy, kto kiedykolwiek miał bliską relację z kimś niedostępnym emocjonalnie.
„Queer” (Fot. materiały prasowe Gutek Film)
Czy „Queer” to najlepszy występ Craiga w jego karierze?
Wcielający się w głównego bohatera Daniel Craig ostatnio coraz częściej wybiera role, które jak najbardziej oddalą go od hipermęskich postaci pokroju Bonda – i taką z pewnością jest jego kreacja w „Queer”, która nie tylko nie przypomina żadnej, jaką podjął wcześniej, lecz także jest zdecydowanie najlepszą w jego karierze (czyżby aktor zainspirował się swoją żoną wcielającą się w lesbijskie postaci i uznał, że zrobi to samo dla społeczności gejowskiej?). Zadanie było jednak niełatwe – w końcu Craig portretuje tu alter ego Burroughsa – bon vivanta, dla którego romans z młodym chłopakiem staje się definiującą życie traumą.
„Queer” (Fot. materiały prasowe Gutek Film)
Gdy go poznajemy, wiedzie życie pełne przyjemności, ale jednocześnie tęskni za uwagą i miłością. Potem poznaje Eugene’a i bez wahania oddaje mu swoje serce i niemal całkowicie się rozpada: staje się potulny, żałośnie zdesperowany i niepewny siebie, a jego gorączkowe zauroczenie stopniowo przeradza się najpierw w obsesję, później uzależnienie, a następnie stan urojenia. „Queer” to w jego wykonaniu rozdzierający serce portret samozniszczenia napędzanego głęboką samotnością, w którym Craig nieustannie lawiruje między buńczucznym samouwielbieniem a całkowitym brakiem godności. Doskonale oddaje przy tym ból swojego bohatera, ale jego występ niepozbawiony jest też czułości.
Drew Starkey również jest genialny i doskonale uzupełnia Craiga. Jako tajemniczy i milczący Eugene, który pojawia się w mieście niczym widmo, jest naprawdę hipnotyzujący, a do tego wnosi młodzieńczą energię. Intrygująca jest też jego dwoistość, bo z jednej strony jego bohater potrafi być bardzo bezpośredni i dominujący, a z drugiej – stale zachowuje dystans.
„Queer” (Fot. materiały prasowe Gutek Film)
Sceny seksu, zgodnie z zapowiedziami, są odważne i bezpośrednie – bliskie tym z „Tamtych dni, tamtych nocy”, ale podkręcone jeszcze o stopień wyżej. Intymne spotkania bohaterów są też zmysłowo nakręcone, jednak wszystko to zderza się z pewną sztucznością projektu, którego wizualna strona, chociaż bardzo atrakcyjna, nijak ma się do brudnego, pełnego krwi i goryczy świata, który stworzył Burroughs. I tu leży chyba największy problem filmu: Gudagnino i Burroughs po prostu są ze sobą średnio kompatybilni.
„Queer”: czy warto wybrać się na seans?
Luca Guadagnino, jak każdy twórca, lubi ryzykować. Czasem chybi, ale dzięki tym eksperymentom jego filmografia tętni życiem. „Queer” to ciekawy przystanek w jego reżyserskim CV, ale przede wszystkim euforyczna podróż – równie zmysłowa, co abstrakcyjna – za pomocą której twórca daje upust swojej odważnej artystycznej wizji. Ciężko nie odnieść jednak wrażenia, że zamiast jednej spójnej historii oglądamy dwa różne filmy, z czego jeden niemalże zupełnie rozmija się z literackim pierwowzorem.
W pierwszej połowie film jest bowiem rozkosznym kinem wyzwolenia i zmysłowym romansem napędzanym doskonale dobraną muzyką Nirvany, Prince’a czy New Order. W drugiej połowie, kiedy bohaterowie wyruszają do Ameryki Południowej, Guadagnino wkracza jednak w halucynogenną fazę i zamienia „Queer” w zupełnie inny film: psychodeliczne kino drogi o poszukiwaniu zmieniającej umysł transcendencji. W tej, wydawałoby się, najważniejszej części historii obraz nieco wypada z rytmu i pogrąża się w letarg, ale z drugiej strony – to właśnie wtedy wydaje się najbliżej spełnienia wizji Burroughsa o queerowej miłości. Ostrzegamy jednak, że zakończenie może okazać się dla widzów wyzwaniem – i to znacznie większym niż ukazany w filmie erotyzm.
„Queer” w kinach od 21 marca.