Nie lubię mojej córki. Nie lubię jej czesać, ubierać. Mówią, że jest pocieszna,
ale mnie nie bawią jej powiedzonka, mówią, że mądra i sprytna, ale mnie to nie cieszy. Mówią, że jest śliczna, a ja widzę tylko, że bluzka wylazła jej z rajstop.
Grom z jasnego nieba
Prosto w macierzyńskie tabu. Trafiłam w sieci na liczne fora kobiet niekochających własnych dzieci i jestem głęboko poruszona. Zastanawiam się, jak to ze mną było. Nos wycierałam bez obrzydzenia? Wytrzymywałam z uśmiechem wrzaski i sikanie na okrągło? O Boże, przypominam sobie, że gdy moja półtoraroczna córeczka po raz dziesiąty uderzyła mnie w twarz, oddałam jej, i dopiero to poskutkowało. A więc? Nie byłam dobrą matką…
Ale przecież kocham ją całe życie, nieraz nawet mam wrażenie, że od początku świata! „Pięć minut temu wpisałam w Google hasło: nie znoszę własnej córki, i znalazłam to forum” – pisze 34-letnia Złamatka. A dalej wyznaje, że nie potrafi kochać swojego dziecka, choć bardzo się stara. Idąc tym tropem, znalazłam się w bardzo smutnym świecie i zobaczyłam tłum nieszczęśliwych, pełnych poczucia winy kobiet, którym nie udało się w miłości – w miłości do dziecka… Internetowa anonimowość dała im szansę szczerej spowiedzi, ale także naraziła na potępienie, a nawet agresję. Nie chodzi o baby bluesa, o depresję poporodową. Chodzi o trwające długo zaburzenie emocjonalne, którego przyczyny trudne są do wyjaśnienia. A skutki – katastrofalne dla matki i dziecka.
„Ona ma 12 lat – pisze jedna z matek – i mam jej naprawdę dosyć. Jestem zmęczona i zniechęcona do dalszego wychowywania jej. Nie umiem do niej dotrzeć ani rozmawiać z nią. Codziennie się kłócimy. To już jest nie do zniesienia. Nie wiem, co robić, wiem, że ze mną musi być coś nie tak. Nie czuję do niej miłości”. Inna z kobiet wyznaje: „Mam ośmioletnią córkę i wiem, że jej nie kocham. Wszystko, co się wiąże z moją córką, jest dla mnie przymusem. Nawet głupi buziak jest udawany”.„Ja swojego dziecka nienawidzę, a siebie najbardziej, że się zdecydowałam na macierzyństwo. Po ilości komentarzy i pozycjonowaniu tej strony w wyszukiwarce Google widać, że nie jestem odosobnionym przypadkiem... Co zrobić, by to zmienić? Pomóżcie” – podpisane nickiem: beznadziejna matka. A matka zołza pisze: „Jestem rozczarowaną matką siedmioletniego chłopca. Jest bardzo pobudliwy i mam go dość. Pewnie czuje moją niechęć i tym bardziej się narzuca. Nie wiem, co robić. Mam wyrzuty sumienia, żałuję, że go urodziłam. Był planowanym dzieckiem, ale teraz mam ochotę oddać go do domu dziecka. Cieszę się, że nie wpakowałam się w drugie dziecko. Chyba bym się zabiła”. Któraś pisze, że czasem ogarnia ją przemożna chęć pozostawienia synka w tramwaju, „żeby go ktoś znalazł i zabrał do siebie”. Inna, żartuje ponuro, że da ogłoszenie na Allegro: „Sprzedam dziecko, krótko używane, stan dobry…”.
Suka nie matka
Ale na tych forach nikomu nie jest do śmiechu. Emocje są ekstremalne, od współczucia i solidarności, po agresję, potępienie, obelgi. Ludzie sobie do gardeł skaczą na piśmie, i to zarówno kobiety, jak i mężczyźni. Rzec by można – sprawa jest żywotna, więcej: ta sprawa JEST ŻYCIEM. Jest tragedią rozgrywającą się w wielu domach, tragedią rodzinną, o której nie wolno mówić, pomyśleć nawet nie wolno, bo nawet pomyślenie jest nie do pomyślenia… Ojcu wolno nie przepadać za synem albo córką, wolno mu nie interesować się dziećmi latami, jego szorstkość, jego „niedobroć” jest społecznie jakoś tam akceptowana: wiadomo, facet musi dorosnąć do ojcostwa, nieraz trwa to pół życia i niekoniecznie zwieńcza się sukcesem.
Ale matka to ma mieć instynkt z biologicznego przydziału. A jak nie ma? To wtedy żyje w poczuciu katastrofy, o czym może anonimowo opowiedzieć w takim miejscu jak internetowe podziemie. I zostać – anonimowo – zlinczowana werbalnie. „Jesteś suka, a nie matka, zastanawiam się, po co ci było dziecko, oddaj je do rodziny zastępczej, może ktoś je pokocha, może ktoś się będzie cieszył, przytulał, zabierał na długie spacery. Idź na zakupy albo zrób sobie tipsy” – pisze ktoś oburzony wyznaniem niekochającej matki. A dalej inny komentarz: „Jest nadzieja, że dziecko tak samo ciebie będzie odbierać na starość i wylądujesz w domu starców, gdzie personel będzie ci mordę obijał, na co zasługujesz.
Złe traktowanie własnego dziecka wróci do ciebie ze zdwojoną mocą, czego ci życzę z całego serca!”. Powyższy post wyszedł spod opuszków palców „mężczyzny zajmującego się dziećmi”… Nie wiem natomiast, jakiej płci był komentator, który napisał krótko: „Toś ty nie kobieta, nie człowiek, tylko emocjonalne zombi…”.
Na koniec mojej podróży po katakumbach macierzyństwa w sieci trafiłam na świetnie napisany tekst umieszczony na blogu o nazwie Nieimiennik. Autorka, osoba z dziennikarskim zacięciem i widocznym gołym okiem talentem literackim, próbuje zdemitologizować matkę Polkę, próbuje przełamać tabu dzielnego, idealnego macierzyństwa, wczuwając się w prawdziwe samopoczucie współczesnej kobiety, nagle obdarzonej dzieckiem. Pisze: „Bycia matką nie można porzucić. Gdy się już nią stało, nie można odstawić dziecka na później, zmienić go, zmodyfikować, ulepszyć. […] Macierzyństwo jest jak nieuleczalna choroba zakaźna, już zawsze, do śmierci, będzie ci towarzyszyć ze wszystkimi konsekwencjami”. I dalej: „Dziecko nie rodzi się białą kartką, jak kiedyś uczono nasze matki.
Jest zbitką genów, pokoleniową zagadką, która ujawnia swoje oblicze wraz z rozwojem i świadomością nowego życia. […] Ludzie nie dobierają się w pary jak zwierzęta hodowlane, ze znajomością rodowodu i budowaniem współczynnika inbredu, nasze potomstwo zwykle jest niespodzianką. Niestety, nie zawsze miłą”. Spadły na autorkę bloga gromy, oczywiście. Tylko jakieś 20 procent stanowiły komentarze rodziców wdzięcznych za takie otwarte postawienie tematu. Otwarte, czyli bez hipokryzji, co się już nam z sumieniem zrosła na stałe.
Macierzyństwo nie jest sielanką, wiąże się z mnóstwem wyrzeczeń, aż po wyrzeczenie się siebie. Bywa walką, bywa życiem w rozdarciu. Bywa klęską. Musimy o tym mówić. Tym bardziej że nie tylko ludzie mają problemy z akceptacją potomstwa. Znają sprawę etolodzy śledzący zachowania zwierząt. Znają rzecz także bogowie: wszak pamiętamy Kronosa, co zjadał własne dzieci zaraz po urodzeniu, tak bardzo się ich obawiał. Gdyby Kronos, bóg nieba i ziemi, mógł o swoich emocjach porozmawiać z kimś zaufanym, może nie doszłoby do tak drastycznych scen w mitologii greckiej…