Wszystko, co wyślesz w świat drogą elektroniczną, już na zawsze tam zostanie. Czy myślisz o tym, kiedy publikujesz na Instagramie swoje prywatne zdjęcia? Albo fotki dzieci? Jak świadomie i bezpiecznie poruszać się po wirtualnym świecie, wyjaśnia psycholog dr Julita Koszur.
Czy można być sobą w sieci?
To chyba pytanie o to, czy w ogóle można być sobą. I co to znaczy „być sobą”? Mamy wiele „ja”, zawsze jesteśmy trochę inni w zależności od tego, z kim się kontaktujemy. Dlatego nie ma jednoznacznej odpowiedzi na pani pytanie. Najlepiej byłoby powiedzieć: to zależy, dla kogo jesteśmy w sieci, kto jest odbiorcą naszego przekazu.
Ale czy zawsze mamy tego świadomość?
Myślę, że mamy, choć ta świadomość jest zróżnicowana, bo ludzie różnią się tendencją do self-monitoringu, czyli obserwacyjnej samokontroli. Są tacy, którzy bardziej przejmują się tym, jak inni ich odbierają, a są tacy, których ledwo to obchodzi. Stąd jedni dbają bardziej o swój wizerunek, a inni mniej. W sieci jest jeszcze kwestia miejsca, gdzie odbywa się nasza komunikacja: na blogu, portalu społecznościowym czy na naszej oficjalnej stronie. Każdy udział w sieci jest pewnego rodzaju autoprezentacją. Tworząc bloga, stronę zawodową czy stronę na Facebooku, musimy zdawać sobie sprawę z tego, dla kogo to robimy. W przypadku bloga na początku robimy go zwykle dla znajomych i przyjaciół, potem ta społeczność może się powiększać – wtedy zaczynamy dbać o lepszą jakość zdjęć, profesjonalizm tekstów; myślę tu głównie o blogach, które stały się branżowymi i w konsekwencji – sposobem na zarabianie pieniędzy. Tak właśnie następuje mniej lub bardziej świadome dostosowanie swojego wizerunku do odbiorców.
A co z profilami na portalach społecznościowych?
One są tworzone głównie z myślą o odbiorcach z najbliższego grona. Choć to grono potem się powiększa. Ja na przykład mam wśród znajomych na Facebooku także swoich studentów, absolwentów i niekoniecznie chcę się dzielić z nimi prywatnymi rzeczami. Dlatego zanim wrzucę jakieś zdjęcie czy informację, zawsze mi się zapala lampka ostrzegawcza i często dochodzę do wniosku: „nie, jednak nie wrzucę”. Być może taka refleksja i dojrzałość przychodzą z wiekiem. Podobnie jak świadomość, że naprawdę głębokie relacje wymagają bezpośredniego kontaktu, czasu i pracy – nie buduje się ich ot tak, w sieci.
Mam 35 lat i moi znajomi, rówieśnicy lub trochę starsi, są obeznani z nowymi technologiami, ale jednak dorastaliśmy w rzeczywistości bez tych nowinek. To też sprawia, że świat wirtualny tak bardzo nas nie pochłania, mamy świadomość, co jest prywatne, a co publiczne. Inaczej jest z młodszymi odbiorcami, którzy wychowali się na Internecie. Oni nie mają nawyków z ostrożnym budowaniem swojego wizerunku. U nich to wszystko jest bardziej impulsywne. Działają bezrefleksyjnie. Jeżeli rodzice nie nauczą ich tego, by zanim coś wrzucą na Instagram, Facebooka czy Snapchata, wzięli dwa oddechy – to konsekwencje mogą okazać się bardzo dotkliwe. W przypadku nastolatków dochodzi jeszcze dążenie do akceptacji rówieśników. Wrażliwa jednostka z powodu opublikowanego zdjęcia czy filmiku, głównie o podłożu seksualnym, może nawet targnąć się na życie. Pamiętajmy, że to, co raz zamieścimy w Internecie, zostaje tam na zawsze.
Dużo mówi się o tym, że wirtualna rzeczywistość powoduje pewne rozdwojenie jaźni. Ale przecież ludzie od wieków uciekali od realnego świata w marzenia, pisali pamiętniki, w których też się kreowali. Internet jest może o tyle wyjątkowy, że to bardzo silne narzędzie.
Internet umożliwia bardzo szybkie udostępnianie treści innym osobom, dzieje się to w ułamku sekundy w bardzo szerokim zakresie – tego wcześniej nie było. Dlatego jako społeczeństwo musimy się uczyć ostrożności. Możemy przerzucać się tutaj ekstremalnymi przykładami, ale nie o to chodzi. Po prostu dla właściwego rozwoju psychiki i osobowości dziecka, opartego na poczuciu bezpieczeństwa i stabilności, nie jest dobre ciągłe wystawianie się na opinię innych. To uzależnianie samooceny od czynników zewnętrznych.
Ilości lajków przy zdjęciu…
Tak, i sprawdzania, czy mam ich więcej niż inni. Tymczasem w rozwoju chodzi o to, by nie porównywać się z innymi, tylko ze sobą: z teraz i z jakiegoś okresu w przeszłości. Czy teraz wyglądam lepiej, czy jestem lepsza w grze w szachy niż kilka lat temu.
Ale chyba nie ma nic złego w tym, że w celu poprawy humoru wrzucam zdjęcie, na którym świetnie wyglądam albo jestem w fajnym miejscu, po to, by zobaczyć rozentuzjazmowane komentarze od znajomych.
Zgadzam się, o ile to nie przekracza norm zdrowego rozsądku i raczej spodziewam się „głasków”, czyli czuję się bezpiecznie i komfortowo. Ale nie możemy tylko na tym budować swojej samooceny.
O czym warto pamiętać, by nie zrobić sobie krzywdy?
Przede wszystkim trzeba zachować równowagę między życiem a tym, co jest off line, mimo że – i mam pełną świadomość tego, co mówię – te dwa światy obecnie zupełnie się zacierają. Spróbujmy, jak jesteśmy w towarzystwie, odstawić na chwilę Facebooka, wyłączyć telefon. I bądźmy refleksyjni, zanim wrzucimy zdjęcie dziecka, pomyślmy, co ono powie za kilka lat, jak zobaczy się w pieluchach, co powiedzą o nim jego koledzy ze szkoły. Zanim opublikujemy coś na fejsie, zastanówmy się: „Co by powiedziała na to moja przyjaciółka, mój partner, moja mama i mój pracodawca?”. Może zdecydujemy: „Nie wrzucę tego”. Bo na przykład jestem na zwolnieniu, a wklejam zdjęcie, jak siedzę na działce. Powstrzymajmy swoją impulsywność. Co nie znaczy: powstrzymujmy swoją spontaniczność.
No i bądźmy ostrożni z wypisywaniem danych osobowych czy check-inowaniem się.
No by czy na pewno chcemy podawać wszystkim informację, że jestem teraz w kinie i mój dom jest pusty przez co najmniej dwie godziny? Albo że wyjeżdżamy na wakacje na dwa tygodnie, drogi złodzieju… Pierwotną ideą check-inowania było to, żeby powiedzieć znajomym: „jestem tu, może dołączysz, jeśli jesteś w pobliżu”. Teraz jednak jest to narzędzie do budowania statusu, powiedzenia: bywam, lansuję się, odwiedzam fajne miejsca.
A dlaczego ludzie wrzucają zdjęcia tego, co właśnie jedzą czy też co ugotowali?
Po pierwsze, chętnie oglądamy zdjęcia jedzenia, bo są apetyczne – to jedna z trzech podstawowych ludzkich potrzeb: jedzenie, sen, seks. Po drugie, chodzi o autoprezentację: „coś ugotowałem, fajnego, udało mi się”. Tym zwykle lubią się chwalić mężczyźni, dobrze wykształceni i sytuowani. Po trzecie, fotografując to, co podano mi w restauracji, pokazuję siebie jako osobę bywającą, eksperymentującą, mającą dobry gust kulinarny.
Czy są typy osobowości odporne na urok sieci?
Na pewno są pewne cechy temperamentu i osobowości, które bywają czynnikami ryzyka dla uzależnień, również od Internetu. Takim czynnikiem jest neurotyczność i skłonność do ryzyka. Te dwie cechy połączone zwiększają ryzyko uzależniania się od gier internetowych, Facebooka czy pornografii.
Podobno można się uzależnić od sprawdzania swojej skrzynki e-mailowej?
Można. Osoby neurotyczne czy o temperamencie reaktywnym mają małe możliwości przetwarzania bodźców, a jeśli połączy się to z wysoką potrzebą podejmowania różnych działań, to jest to mieszanka wybuchowa. Takie osoby działają w sieci równolegle – mają otwartych kilka okienek, już muszą odczytać e-maila czy wiadomość na fejsie. Multitasking sprawia, że spada ich efektywność, ale nie potrafią sobie powiedzieć: STOP. Ich zadanie to nauczyć się samokontroli, stawiania sobie jasnych granic. Początkiem musi być oczywiście świadomość tego, że mają problem.
dr Julita Koszur psycholog społeczny SWPS, wydział we Wrocławiu