Odkrywanie własnych wartości i zasobów to prosta droga do zaufania sobie i budowania dobrych relacji z innymi - mówi Ewa Tyralik, trenerka. O tym, jak tropić własne talenty i porzucić błędne wzorce, opowiada Aleksandrze Strójwąs.
Dlaczego na różnych etapach życia tracimy kontakt z samymi sobą?
Cóż, dzieje się to bardzo wcześnie, kiedy jesteśmy małymi dziećmi i ważni dorośli, którzy nas otaczają - na przykład rodzice, dziadkowie, opiekunowie, później nauczyciele w szkole - przekazują nam różne wzorce, które przyjmujemy za swoje. Często potem okazuje się, że wcale nie są one zgodne z tym, co dzieje się w naszych sercach i duszach. W procesie socjalizacji szybko uczymy się również, że jeśli spełniamy oczekiwania innych, to otrzymujemy za to różnego rodzaju gratyfikacje. Świat jest tak skonstruowany, że bardzo trudno jest o bezwarunkową miłość - wszyscy jesteśmy od początku nagradzani za to, że robimy różne rzeczy w określony sposób. Nie ma w tym niczego złego, bo żyjemy między ludźmi i dla człowieka relacje jako takie są podstawą egzystencji, ale często zdarza się tak, że im bardziej skupiamy się na innych, tym bardziej zapominamy o sobie.
Niektórzy postrzegają siebie jako element, który zostanie dopełniony dopiero wtedy, gdy znajdzie swoją drugą połówkę. Jakie zagrożenia niesie taka postawa?
Niemiecka terapeutka Eva-Maria Zurhorst w mojej ukochanej książce „Kochaj siebie, a nieważne z kim się zwiążesz” głosi teorię, że najczęściej wiążemy się z kimś po to, aby uzdrowić niezałatwione sprawy z dzieciństwa. Nieświadome części naszych umysłów dobierają się w taki sposób, że zakochujemy się w kimś, kto staje się dla nas lustrem. Im trudniej nam się „dotrzeć” w związku, tym lepiej dla nas, bo znaleźliśmy partnera, z którym możemy przepracować więcej lęków i braków. Najczęściej denerwują nas bowiem u innych te cechy, które wyparliśmy u siebie. Nasze ego staje wtedy na stanowisku „ja taka nie jestem” i każe nam odrzucać tę osobę. Natomiast kiedy zaakceptujemy, że coś w tym może jest na rzeczy, nagle zauważamy, że też mamy w cechę, tylko ukrytą w cieniu. Dlatego podpisuję się pod teorią, że sami z siebie jesteśmy pełnią, a partnerzy wskazują nam tylko, gdzie mamy coś jeszcze do przepracowania. Zresztą to się przekłada na wszystkie związki, w które wchodzimy. Gdy spotykam osobę, z którą jest mi nie po drodze, poświęcam tej relacji i analizowaniu jej więcej czasu, niż gdy poznaję kogoś, z kim od razu czuję chemię. Bo właśnie ta „niewygodna” znajomość uświadamia mi, że coś mnie jeszcze od środka uwiera.
A czy można zatracić siebie przez to, że jesteśmy z kimś zbyt blisko w relacji?
Metodą, z którą najbardziej lubię pracować, jest Porozumienie bez Przemocy, czyli Nonviolent Communication Marshalla Rosenberga. Według tej teorii wszyscy ludzie mają uniwersalne potrzeby, są one równorzędne i niezależne od płci, wieku czy wykształcenia – wszyscy potrzebujemy jeść, oddychać, ale również być ważnym, być w kontakcie. Lista potrzeb jest całkiem długa, ale nie tu problem. Rosenberg mówi, że możliwe jest zaspokojenie wszystkich potrzeb osób będących w relacji. Problem zaczyna się wtedy, gdy upieramy się na jakiś jeden określony sposób ich zaspokajania.
Jeśli mam np. potrzebę bliskości z moim partnerem i wymyślę sobie, że strategią na tę bliskość jest to, że robimy wszystko razem i że zawsze musi nam się podobać to samo, to jest to prosta droga do tego, żeby wiele innych jego i moich potrzeb nie było wziętych pod uwagę - chociażby potrzeba autonomii, wolności. Problem zatem pojawia się na poziomie pomysłów, jakie mamy na tę bliskość, a nie na poziomie tego, że w ogóle mamy potrzebę bliskości. Znam parę, która kiedyś zapragnęła wybudować dom za miastem, bo właśnie z tym kojarzyła im się bliskość. Włożyli w to całe serce, wyprowadzili się na wieś, harowali po 15 godzin dziennie, żeby spłacić kredyty, i nagle się okazało, że głównie na siebie warczą. W końcu usiedli i zaczęli się zastanawiać, gdzie popełnili błąd. I doszli do wniosku, że tak naprawdę w tym dążeniu do bliskości kierowali się atrybutem szczęścia z kolorowego obrazka, a nie swoimi prawdziwymi pragnieniami. W końcu sprzedali dom, kupili mieszkanie w mieście i wreszcie i realizować prawdziwą bliskość.
Często poczucie dobrostanu umiejscawiamy poza sobą. Uzależniamy od różnych czynników zewnętrznych. Takie myślenie nie prowadzi na manowce?
Na ten temat przeprowadzono wiele badań, z których wynika, że tak naprawdę poczucie szczęścia tylko w niewielkim stopniu zależy od okoliczności zewnętrznych (10 proc.). Nasze zadowolenie i poczucie spełnienia lubimy uzależniać od tego, jak oceniają nas inne osoby. A szkoda, bo jak pokazują badania, jeśli sobie odpuścimy i podejmiemy celowe działania, aby być szczęśliwszymi - możemy mieć wpływ na aż 40 proc. naszego samopoczucia! Według badań prof. Sonji Lyubomirsky najszczęśliwsi ludzie zgłębiają relacje z innymi i czerpią z tego radość. Okazują wdzięczność za wszystko, co mają i nie czują przy tym niewygody. Optymistycznie patrzą w przyszłość, rozkoszują się przyjemnościami i żyją chwilą obecną. Są aktywni fizycznie, mają cele, często są pierwszymi, którzy podają pomocną dłoń, ale przede wszystkim mają „tajną broń” – są na tyle pewni siebie, że pokonują nawet duże kryzysy, choć, jak każdy, bywają też wybici z rytmu i zdenerwowani.
W jaki sposób można wypracować postawę aprobaty wobec samego siebie?
Myślę, że przede wszystkim warto zaufać swojemu ciału. Każdy z nas miewa takie momenty, że niby nic się nie stało, a odczuwamy ucisk w żołądku albo nagle boli nas brzuch czy gardło i zaczynamy kaszleć - to są najprawdziwsze sygnały wysyłane przez ciało, mówiące o tym, że zadziało się coś, nad czym warto się zastanowić. Jeżeli mam ściśnięte gardło, to być może znalazłam się w sytuacji, w której nie potrafiłam powiedzieć tego, co chciałam; jeżeli poczułam ucisk w żołądku, to mógł to być objaw lęku albo sygnał, że czegoś nie chcę. Ale przede wszystkim - warto na siebie spojrzeć z sympatią! Podczas warsztatów, które prowadziłam w Dojrzewalni Róż, przeprowadzałam ćwiczenie polegające na tym, że uczestniczki dobierały się w pary i znajdywały rzeczy, które podobają im się u drugiej osoby, np. od pasa w górę. Powodowało to niejednokrotnie wielkie wzruszenie, bo okazuje się, ze ktoś, kto widzi nas pierwszy raz w życiu, dostrzega tyle pięknych rzeczy, których my, mając siebie na co dzień, nie zauważamy. Skupienie się na własnych zasobach, docenienie siebie pozwala przenieść uwagę z tego, co jeszcze jest w nas do ulepszenia, na to, za co już możemy być wdzięczni. I od razu chce się robić to częściej!
Jak można dotrzeć do przekonań, które nas hamują, i sprawić, żeby zamieniły się we wspierające wzorce?
Nasze przekonania często biorą się z opinii na własny temat lub o świecie, jakie usłyszeliśmy kiedyś od ważnych dla nas osób (rodziców, partnera, przyjaciół) i które uznaliśmy za prawdę absolutną. A one przecież były jedynie wyrazem poglądów tej osoby w jakimś konkretnym momencie. Największą ich wadą jest to, że są zapisane w naszym umyśle nieświadomym, więc zazwyczaj nie zdajemy sobie sprawy z tego, że się nimi kierujemy w życiu. Aby do nich dotrzeć, najlepiej jest je najpierw w sobie odkryć, a następnie „rozcieńczyć”. Bardzo lubię tę metodę, bo przynosi dobre efekty.
Naszą samoocenę umniejsza też to, że wiemy, że możemy wykonać wiele rzeczy poprawnie, ale nie czujemy, żebyśmy byli w czymś wybitni. Można nie mieć żadnego talentu?
Nie wierzę w to, że ktokolwiek mógłby nie mieć talentu do niczego. Pewne talenty są po prostu wyżej oceniane niż inne. Bardzo często ulegamy stereotypom i zewnętrznym osądom. Jeżeli nie dostrzegamy w sobie talentu, który jest aktualnie modny i promowany, to łatwo jest nam uwierzyć, że go w ogóle nie mamy. A mogliśmy najzwyczajniej go jeszcze nie odkryć albo mieć talent, ale nie uznawać go za jakiś szczególny dar. Ktoś na przykład może być kiepskim mówcą, ale być fantastycznym słuchaczem - empatycznym, wnikliwym, rozumiejącym. To jest ogromny dar i niezwykle rzadki, ale taka osoba może go w ogóle nie postrzegać jako swój zasób. Szukanie talentu jest taką wyprawą w głąb siebie, która wymaga ogromnego zaufania. A nie jest to proste, bo przecież tak często szukamy potwierdzenia naszej wartości na zewnątrz… Dlatego odkrywanie własnego potencjału idzie w parze z nabieraniem wiary w siebie.
Jak tego dokonać?
Myślę, że fajną rzeczą jest przypominanie sobie siebie z dzieciństwa - tego, co naprawdę lubiliśmy robić. Warto też zauważyć, co nam przychodzi lekko, jakby bez wysiłku. Bardzo często w tym kryje się jakaś szczególna zdolność. Świetnym drogowskazem jest też uczucie radości. Jeżeli znajdujemy w czymś taką dziecięcą, twórczą frajdę, to znaczy, że właśnie do tego tęskni nasza dusza. Natomiast jeśli coś nam idzie pod górkę, jest wypracowane, mozolne, czujemy satysfakcję, ale nie ma w tym radości - to warto się temu przyjrzeć. Bo to wcale nie znaczy, że nie jest to nasz talent, ale że mamy tam jakiś konflikt wewnętrzny, np. ktoś może uwielbiać pisać, ale mieć problem z przedstawianiem swoich tekstów do oceny i wtedy warto popracować nad tym aspektem, dlaczego tak bardzo potrzebujemy akceptacji i z jakiego powodu źle znosimy krytykę.
Chyba fundamentalną sprawą na drodze do pokochania siebie jest zaniechanie zabiegania o aprobatę otoczenia. Uświadomienie sobie, że nigdy my sami czy też nasze poglądy nie będą podobać się wszystkim.
Dobrze jest też zdać sobie sprawę, że to, co dana osoba mówi o nas, tak naprawdę jest wyrazem wewnętrznego obrazu jej samej. To pokazuje, jak ona postrzega świat i nas, ale my na to kompletnie nie mamy wpływu. Poza tym każdy z nas ma inną „mapę”, czyli inne doświadczenia. Jednemu słowo „stół” będzie się kojarzyło z rodziną, która je wspólnie obiad, a drugiemu ze stołem rzeźniczym, bo akurat wychował się w rodzinie rzeźników. Czasami słowa, które usłyszymy na własny temat, zabolą, bo zapisaliśmy na naszej „mapie”, że to jest krytyka, a dla kogoś innego mogą one mieć takiego wydźwięku. Jest takie powiedzenie, że każdy z nas ma swoją mapę, a mapa nie jest w stu procentach odbiciem rzeczywistości. Na szczęście mamy wpływ na nasze i zachowania. Odkrywanie swoich wartości, zasobów i odwagi do życia w zgodzie za najważniejsze, to najpewniejsza droga do zaufania sobie i poczucia się bezpieczniej w relacjach z innymi.