Kiedy świat rzuca kłody pod nogi, myślimy zwykle, że jest w nas jakiś defekt. Skupiamy się na docieraniu do traum i ich leczeniu. Psycholog James Hillman twierdzi, że powinniśmy zrobić coś innego. Odzyskać świadomość powołania, powodu, dla którego żyjemy.
Kiedy byłam mała, moja matka...”, „Miałam 10 lat, kiedy mój ojciec”... Zazwyczaj postrzegamy życie przez pryzmat tego, co nas dotychczas spotkało. A gdyby tak przyjąć, że na nasze życie większy wpływ niż dawne dramaty ma przyszłość, cel? Przenieść uwagę na to, kim mamy się stać? Taką śmiałą tezę postawił (zmarły przed laty) amerykański psycholog James Hillman.
On sam stał się wybitnym badaczem, twórcą psychologii archetypowej i oryginalnej teorii żołędzia, autorem bestsellerowych książek (m.in. „Kod duszy”). No i swego rodzaju heretykiem psychologii. Otwarcie polemizował z tymi, którzy gloryfikują dawne traumy. Chcą za wszelką cenę je uzdrowić, więc wciąż się na nich skupiają. Uważają, że skoro mieli tzw. toksycznego rodzica, są gorsi, wymagają naprawy. Tak naprawdę chodzi nie tylko o psychologię, ale o konwencjonalne postrzeganie życiorysu, które sprawia, że nasze „tu i teraz” jest zdeterminowane przez przeszłość. Hillman rzucił wyzwanie takiemu podejściu. Utrzymuje, że nasze życie nie jest określone przez dzieciństwo, tylko przez sposób, w jaki o nim myślimy i mówimy.
Więc jakby to było, gdyby porzucić destrukcyjne mity? Odwrócić przyjęty porządek rzeczy? Ujrzeć swoje życie jako już spełnione i dzięki temu rozpoznać właściwy kierunek? „Jeśli jakaś fantazja trzyma naszą współczesną cywilizację w żelaznym uchwycie, to ta, która głosi, że wszyscy jesteśmy dziećmi naszych rodziców i kluczowym czynnikiem decydującym o naszym losie jest zachowanie naszej matki czy ojca” – grzmi Hillman. Jego zdaniem psychologia rozwojowa zjada własny ogon: przyczynia się do pogłębiania trudnych emocji w rodzicach, dzieciach, terapeutach... Nawołuje, by porzucić mentalność ofiary. Przestać skupiać się na przeszłości, a zacząć szukać swojego przeznaczenia.
„Przed państwem następny uczestnik, młoda dama nazwiskiem Ella Fitzgerald... Panna Fitzgerald zatańczy przed nami... Chwileczkę, chwileczkę. Co się stało, skarbie...? Proszę państwa, drobna korekta. Panna Fitzgerald zmieniła zdanie. Nie będzie tańczyć, lecz zaśpiewa...”. To wydarzenie miało miejsce podczas Wieczoru Amatorów w Harlem Opera House w Nowym Jorku. Ella Fitzgerald miała wtedy 16 lat. Po wykonaniu piosenki trzy razy bisowała. Wygrała. Co sprawiło, że przed występem w ostatniej chwili zmieniła zdanie? – pyta Hillman. Czyżby doznała czegoś w rodzaju objawienia, że to śpiew jest jej przeznaczeniem? Czy to był ten moment, kiedy do głosu (dosłownie!) doszedł dajmon?
Ukuta przez Hillmana teoria żołędzia zakłada, że każdy z nas od początku nosi w sobie coś unikalnego. Coś, co „pragnie się ujawnić i zostać w pełni przeżyte”. Żołądź to zarodek dębu, zawiera całą jego esencję. My też rodzimy się z danym nam z góry potencjałem, rodzajem powołania. Można je ignorować, unikać go – wcześniej czy później i tak upomni się o swoje. To powołanie Rzymianie nazywali geniuszem (genius), a starożytni Grecy dajmonem. Platon uważał, że każdy z nas przychodzi na świat wezwany. A reprezentujący późny platonizm Plotyn – że sami wybraliśmy sobie rodziców, ciało i okoliczności, w jakich się urodziliśmy. Jeśli przyjąć optykę Hillmana, tych wyborów dokonuje dajmon. Autor „Kodu duszy” upodobał sobie ten termin, choć chętnie używa też takich, jak los, charakter, dusza, powołanie, przeznaczenie. W każdym razie dla Hillmana liczą się tajemnica i mit. Wizja kreująca ludzki los. W tym ujęciu czynnikiem uzdrawiającym jest po prostu sens życia.
To, co mówi Amerykanin, nie jest bynajmniej nowe. Tyle że Hillman przedstawia swoje teorie jako badacz, psycholog. Notabene uczeń Junga, choć nieortodoksyjny. Ukształtowany w duchu psychoanalizy, nawołuje: przestań analizować to, co minione! Zwróć się do wnętrza i znajdź tam prawdę o sobie. Pyta: dlaczego psychologia nie miałaby zajmować się w swoim głównym nurcie tym, co kiedyś nazywano opatrznością? Twierdzi, że „żołądź widzi, wie, przynagla i nakłania”. To on stoi za nagłymi porywami serca, ale też za frustracją i tęsknotą. Wyposaża nas w uczucie wyjątkowości. Opiekuje się nami, prowadzi... To za jego sprawą – uważa Hillman – małe dzieci ni stąd, ni zowąd prezentują światu swoją wyjątkowość.
W książce „Kod duszy” James Hillman przytacza różne przykłady działania dajmona. Mówi, że niektóre dzieci pod jego wpływem odważnie wychodzą do świata, jak choćby mały Mozart (korzystając zazwyczaj z pomocy mentora), podczas gdy inne próbują mu się opierać. Światowej klasy skrzypek Yehudi Menuhin zażyczył sobie skrzypce już na czwarte urodziny. I dostał – blaszane, dla dzieci. Wybuchnął płaczem, rzucił nimi z wściekłością o podłogę. Interesował go prawdziwy instrument, nie zabawka! Tak jak Menuhin od początku wiedział, czego chce, francuska pisarka Sidonie-Gabrielle Colette wiedziała, czego nie chce. Jako dziecko, z uporem godnym lepszej sprawy, odmawiała nauki pisania. A jednocześnie od początku wykazywała fascynację narzędziami związanymi z jej powołaniem. Gromadziła bibułę, różnokolorowe ołówki, kałamarze, obsadki ze stalówkami w różnych rozmiarach... Wycofana, obserwowała literackie próby ojca. Hillman mówi, że „jej przeznaczenie przyglądało się światu i czekało”. Ona sama – że te opory uchroniły ją przed literackim falstartem. Jakby musiała najpierw nasiąknąć atmosferą, która potem przeniknęła jej powieści (w dużej mierze autobiograficzne).
Na początku jest wizja. Ledwie wyczuwalna, z czasem zaczyna napierać. Upomina się, by zostać urzeczywistniona. Gdyby tak – zamiast studiować historię choroby – psychologowie umieli odczytać historię człowieka, rozpoznać jego dajmona! – wzdycha Hillman. Dajmon chce być widziany i podziwiany. Dlatego tak ważne jest bezwarunkowe uznanie własnego geniuszu. Często takie uznanie przychodzi od innych osób. To rola nauczycieli, mentorów, wychowawców. Może to być też jakaś szalona ciotka, ekscentryczny sąsiad. Ktoś nietuzinkowy. Ktoś, kto przejawia w swoim zachowaniu nieskrępowaną fantazję. Kto w nas wierzy. Zdaniem Hillmana rodzice mają wobec dzieci inne zadania (związane z wykarmieniem, opieką) i nie można wymagać, by przejrzeli je na wylot. Ważne, by zostawili uchylone drzwi dla dajmona dziecka, a przynajmniej tolerowali jego pasję. Żeby pamiętali, że ulubiona zabawa malucha to jego przyszły zawód.
Jak przystało na naukowca, James Hillman nie był medialną postacią. Jego występ w „Ophray Winfrey Show” w 1996 roku nie należał do szczególnie błyskotliwych. A mimo to psycholog dostał po tym programie wiele listów z podziękowaniami. Ludzie uznali jego teorię za przełomową. Pisali, że wreszcie czują ulgę. Że to takie wyzwalające... Wcześniej tkwili uwięzieni w schematach, wspomnieniach. Rodzice usłyszeli, że mogą przestać się zadręczać poczuciem winy wobec dzieci. Dorosłe dzieci – że życie jest w ich rękach.
„Im bardziej jestem przeświadczony o tym, że moja natura pochodzi od moich rodziców, tym mniej jestem otwarty na inspirujący wpływ wszystkiego, co znajduje się wokół mnie” – przekonuje Hillman. Więc jeszcze raz: wyjdź z domu rodziców, do świata. To on jest twoim prawdziwym domem!
Żeby odzyskać głęboki kontakt ze światem, w pewnym sensie „wzrastamy w dół”, w świat materii. Taka jest droga żołędzia. Przychodzimy na świat głową w dół, żeby z czasem stanąć na własnych nogach. Angażujemy się w sprawy tego świata, wchodzimy z nim w interakcje. Niektórzy chcą być zauważeni tak bardzo, że ich relacja z dajmonem staje się dysfunkcyjna. Starają się zrealizować za wszelką cenę jego wizję, nie licząc się z nikim i niczym. Co się wtedy dzieje? W człowieku zaczyna kiełkować ziarno megalomanii. Hillman nazywa je wręcz „złym nasieniem” (tak też tytułuje cały obszerny rozdział swojej książki, poświęcony Hitlerowi). Dajmon, który pokazuje swoją mroczną stronę, staje się siłą destrukcyjną. Demonem.
A co z tzw. nijakością? Według Hillmana każdy wyposażony jest w dajmona. Nawet osoby, które postrzegamy jako całkiem przeciętne. Wezwanie dajmona towarzyszy nam przez całe życie, choć może kierować nim w bardzo subtelny, niekoniecznie spektakularny sposób. Wszyscy jesteśmy „wezwani” – dajmon pomaga przekraczać ustalone granice. Na przekór społecznym uwarunkowaniom, przyczynowości i genetyce. Czy choćby tak cenionemu tu i ówdzie zdrowemu rozsądkowi.
No cóż, teorię żołędzia trudno praktykować. To teoria... Hillman nie podpowiada, co z nią zrobić. „Nigdy nie napisałem nic, co byłoby chociaż trochę praktyczne” – wyznawał z niekłamaną dumą w wywiadach. Zgodnie z własnymi deklaracjami chce raczej inspirować, „rewolucjonizować” i ekscytować.
Zdaniem Hillmana to, jak wyobrażasz sobie życie, ma ogromny wpływ na wiele rzeczy. Choćby na to, jak wychowujesz dzieci. Jak reagujesz na różne symptomy czy okoliczności. Wreszcie – jak radzisz sobie ze starzeniem się czy nieuchronnością śmierci.
Jak więc wyobrażasz sobie swoje życie? Czy gotowa jesteś przyjąć, że sama je wybrałaś? Dlaczego właśnie takie, dlaczego tu, dlaczego z tymi ludźmi? Jakie jakości i umiejętności pozwoli ci przejawiać? Czego potrzebuje twój dajmon? Jak może to dostać? Czy jesteś gotowa mu to dać? Czy jesteś gotowa dać to światu, sobie?
Jeden z nauczycieli niedualizmu, Adyashanti (wbrew imieniu rodak Hillmana) proponuje takie ćwiczenie: przez tydzień wyobrażaj sobie, że jesteś tu z własnego wyboru, z powodu miłości, jaką chciałaś wnieść do tego świata. I na wszelki wypadek dodaje: „Nie twierdzę, że tak jest, po prostu sprawdź, jak się z tym czujesz”.