Atrakcyjni są dla nas „ci inni”? Czy wszyscy ulegamy sile odwrotnych miłosnych magnesów? A jeśli tak, czy jest to recepta na szczęśliwy związek? – zastanawia się Wojciech Eichelberger, psychoterapeuta.
Wszyscy znamy takie pary: on nie znosi jej sposobu bycia, ona drwi z niego i jego rodziny. Liryczna i toporny. A mają dom, dzieci, koty, psy, a w niedzielę jedzą razem śniadanie…
W tej jednej sprawie, moim zdaniem, sprawdza się stereotyp, że przeciwieństwa się przyciągają. Dlaczego? Bo kobiety od mężczyzn różnią się nie tylko anatomią, lecz także sposobem przeżywania świata i siebie. Mężczyźni dążą do niezależności, do autonomii. Kobiety chcą budować relacje, być blisko. Przez miliony lat istnienia człowieka płcie wyspecjalizowały się w innych dziedzinach, sprawnościach i rolach. Mężczyźni walczyli i polowali. Kobiety przygotowywały strawę, wychowywały dzieci. Ale też zachowaniem i preferencjami kobiet i mężczyzn kierują różne hormony. Dzięki temu jednak, że tak się różnimy, możemy nie tylko kochać, lecz także uczyć się od siebie nawzajem. Rozwijać empatię, a więc też czynić nasze życie bogatszym i bardziej kompletnym. Dopełniać się, a nie tylko uzupełniać.
Mężczyzna i kobieta. Oboje są zainteresowani ekologią, nie jedzą mięsa i lubią muzykę klasyczną. Ten związek ma szansę?
Podobieństwa amortyzują nieuniknione trudności, tarcia i napięcia, jakie pojawiają się przy okazji nawet ciekawego, tajemniczego i upragnionego spotkania dwojga ludzi. Zanim zakochani się dopełnią, mogą przeżyć wiele rozczarowań, zasadzek i długich okresów błądzenia po manowcach. Przetrwać im ten czas i te trudności pomaga właśnie to, co podobne, wspólne.
Wyniki badań potwierdzają, że różnice w postawach i poglądach odpychają nas od siebie. Może więc wiara, że jest inaczej, to echo starego mitu o miłości – mówiącego o dwóch połówkach jabłka?
Metaforyczne przedstawienie udanego związku jako połączenia połówek jabłka jest trafne. Nie mówi o przyciąganiu się przeciwieństw, lecz poszukiwaniu dopełnienia. Dążeniu do harmonii i jedności. Przecież mowa o rozdzielonych i zagubionych połówkach tego samego jabłka. Podobną opowieść snuje taoistyczna mandala jin-jang. Mówi o dwóch energiach, które współtworzą i utrzymują w równowadze wszechświat. Nie jest to symbol przyciągania się przeciwieństw, lecz obraz pełni i jedności dwóch energii. Symbolizuje to białe oczko czarnej „rybki” i czarne oczko białej „rybki”. Dzięki nim każda z „rybek” wie, co powinna w sobie rozwijać. I tak jak „rybki” w mandali, tak samo ludzie w miłości się dopełniają.
Podstawową potrzebą podczas wyboru tego, kogo obdarzymy uczuciem, jest moim zdaniem właśnie potrzeba dopełnienia.
Czyli w miłości mówimy o dopełnieniu, a nie o uzupełnieniu?
Można powiedzieć za Jungiem, że zadaniem życiowym kobiety jest odkrycie i rozwinięcie w sobie aspektu męskiego (animus), a zadaniem życiowym mężczyzny – odkrycie i rozwinięcie w sobie aspektu kobiecego (anima). Tak więc z różnych stron słychać, że teza o przyciąganiu się przeciwieństw jest rzeczywiście psychologicznie nieprawdziwa. Że wybór osoby, z którą się wiążemy i która budzi w nas uczucie miłości, jest napędzany potrzebą wewnętrznego rozwoju siebie, czyli dopełnienia.
Dopełnienie a przyciąganie się przeciwieństw – na czym praktycznie polega różnica?
Widać to wyraźnie w naszych relacjach seksualno-miłosnych. Na początku doświadczamy silnego przyciągania seksualnego do istoty różnej od nas fizycznie, psychicznie i energetycznie. Ale gdy w końcu dochodzi do upragnionego zbliżenia, to już nie doświadczamy siebie jako dwóch podążających ku sobie przeciwieństw, lecz jako kojącego dopełnienia – zwanego też poczuciem jedności. Podobnie dzieje się na innych poziomach relacji z kimś różnym od nas: poziomie emocji, wrażliwości, intelektu i charakteru.
Rozumiem, że przeciwieństwa dotyczące płci są dla nas ekscytujące. Ale przecież nie jest tak, że przykładowa kobieta może się zakochać w każdym mężczyźnie. Na ogół impulsywna ekstrawertyczka zakochuje się w spokojnym introwertyku. Gdzie tu dopełnienie?
Właśnie o to chodzi. To, co nas przyciąga w drugim człowieku, bywa trudne, bo ma dopełnić nas w sposób mobilizujący do wewnętrznej przemiany. Ktoś, kto jest wybuchowy, żywy, nie wytrzyma w związku z kimś takim jak on sam. Poczuje się imitowany. Nie jest bezpiecznie ani rozsądnie być z kimś, kto jeszcze doda ognia komuś, kto cały czas płonie. Bezpieczniej być z osobą, która zapewni stabilność i spokój we wspólnym życiu. Z kimś, kto to życie ogarnie. Da uziemienie, to wspólne życie będzie urealniał po kolejnym dramatycznym spektaklu. Takie związki zmuszają nas do rozwinięcia cnoty empatii i podjęcia trudu dopełnienia repertuaru przekonań, emocji i zachowań.
Dzieje się tak, by związek stał się bardziej harmonijny?
Tak jest, ale też wtedy pojawia się szansa na to, że ten agresywny nauczy się empatii i samokontroli, a ta spokojna doda do swojego repertuaru agresję konieczną do stawiania granic temu pierwszemu. W ten sposób – ucząc się od siebie nawzajem – partnerzy poszerzają obszar tego, co potrafią, co ich łączy. Upodabniają się do siebie, co – paradoksalnie – czyni ich bardziej niezależnymi, autonomicznymi ludźmi.
Jeśli przetrwamy bycie z kimś tak różnym od nas, możemy wiele zyskać?
Przetrwamy i skorzystamy na tym, dopełniając się, jeśli wierzymy w to, że jesteśmy razem, aby się rozwijać i dążyć do pełni swojego potencjału. Jeśli natomiast jesteśmy przekonani, że tym, co spaja związek, są przeciwieństwa, to będziemy konserwować to, co nas różni. Czyli nie będziemy się dopełniać, nie będziemy rozwijać w sobie cech partnera, ale trwać z uporem przy tym, jacy jesteśmy, i tak zwiększać przestrzeń konfliktu. Ale będziemy także uzależniać się od siebie nawzajem, bo skoro zostajemy przy swoim, to nadal tylko on umie zapłacić rachunki, a tylko ona ugotować zupę. Najistotniejsze jest więc to, czy związek służy dopełnianiu się partnerów, a nie konserwowaniu różnic, czyli deficytów obu zaangażowanych stron.
To, że mamy się uczyć od siebie i rozwijać w sobie cechy osoby, którą kochamy, nie jest powszechną prawdą. Jeśli już pracujemy nad związkiem, to raczej uczymy się szanować różnice.
Pamiętasz opowieść o kobiecie, która szukała dla siebie mężczyzny i nie mogła go znaleźć, więc poszła po radę do mędrca? Ten ją zapytał, jakiego mężczyznę chciałaby spotkać. Kiedy wymieniła jego cechy, mędrzec rzekł: „Jeśli chcesz go znaleźć, to musisz najpierw sama stać się taka jak on”.
Więc szukamy kogoś, kto wniesie w nasze życie to, czego nie chcemy lub nie potrafimy w sobie rozwinąć, albo w relacji z drugą osobą pracujemy nad swoimi deficytami, czyli rozwijamy w sobie te cechy, które nas fascynują i pociągają w partnerze?
Ta druga strategia zmierza do idealnego związku. Czyli takiego, w którym drugiej osoby nie potrzebujemy już do kompensowania naszych braków i niedojrzałości, dzięki czemu możemy ją bezinteresownie kochać.
A więc szczęśliwa miłość to ta dopełniająca nas, polegająca najpierw na fascynacji cechami drugiego człowieka, które tak naprawdę chcielibyśmy rozwinąć w sobie? Poczuciu, że się nawzajem dopełniamy, i pracy nad sobą, by to dopełnianie przestało być konieczne.
Tak. Końcowym etapem tego procesu jest to, że po prostu jesteśmy razem, to rozwija nasz miłosny potencjał. Wracając do wcześniejszego przykładu: on nie musi już porządkować jej życia, a ona nie musi dodawać do jego życia szczypty szaleństwa. Bo ona się od niego nauczyła uporządkowania i kontroli, a on od niej bycia spontanicznym. A więc już siebie nie potrzebują do łatania swoich deficytów i nie używają się wzajemnie. Na tym polega miłość dopełniająca.
Jeśli ktoś nas zachwyca i fascynuje, to mamy dwie możliwości do wyboru: albo umieścić tę osobę na piedestale i wielbić ją, albo zrozumieć, że patrzymy na nasz własny niezrealizowany potencjał.
Ale czy dopełniająca miłość jest możliwa, gdy wybierzemy kogoś, kto jest bardzo do nas podobny?
Tak. Na przykład mamy podobne zainteresowania, ale dopełniamy się na zasadzie: co dwie głowy, to nie jedna. Sumujemy i kumulujemy naszą wiedzę w obrębie naszych wspólnych zainteresowań czy pasji. Dzielimy się poglądami, dyskutujemy, czasami się nie zgadzamy, ale inspirujemy się nawzajem. Ale na ogół jest tak, że oprócz wspólnych zainteresowań i pasji mamy jednak różne doświadczenia życiowe i kulturowe, dzięki czemu dodatkowo możemy się inspirować, rozwijać i dopełniać.
„Bratnia dusza” – powiemy o kimś bardzo do nas podobnym.
Tak, ponieważ miło spotkać osobę, która ma podobne doświadczenia, zainteresowania, podobnie widzi świat, używa podobnego języka, przeczytała te same książki i dzieli z nami ten sam kod kulturowy. Łatwo i przyjemnie się z takim kimś rozmawia, następuje świetne porozumienie. Czujemy, że spotykamy kogoś z naszego świata, z naszego plemienia. Ale jest mało prawdopodobne, że między bratnimi duszami wybuchnie wielka miłość i namiętność. Bo jest zbyt komfortowo, za mało się możemy od siebie nawzajem nauczyć, brakuje tego, co dopełnia. Bo mamy ten sam smak i ten sam zapach. Bo my, ludzie, potrzebujemy uczyć się, dopełniać i zmieniać. Jesteśmy systemami samouczącymi się, choć często o tym jeszcze nie wiemy. A najlepszym uniwersytetem samoświadomości są bliskie kontakty z innymi, różnymi od nas ludźmi.
Wojciech Eichelberger, psycholog, psychoterapeuta i trener, autor wielu książek, współtwórca i dyrektor warszawskiego Instytutu Psychoimmunologii (www.ipsi.pl).