Przekonanie, że teraz już będziemy zajmować się sobą, to kolejny mit. Współczesność zwolniła nas z zobowiązań
– już nie musimy poświęcać się dla rodziny, ojczyzny czy sprawy.
MY JESTEŚMY NAJWAŻNIEJSI. Ale czy to dobrze dbać tylko
o siebie? I co to właściwie znaczy – odpowiada Wojciech Eichelberger, psychoterapeuta.
Przede wszystkim powiem o tym, co zauważyłem i u siebie, i u innych: moment – o którym śnimy, że wreszcie będziemy mieć dość czasu, zdrowia i pieniędzy, by wygodnie rozgościć się w życiu i zajadać jego najsłodsze owoce – wciąż się skrywa za horyzontem zdarzeń. Okazuje się nieosiągalny, bo albo jest za dużo pracy, albo za mało pieniędzy, albo zdrowie za słabe. Może więc nie łudźmy się dłużej, że kiedyś nadejdzie? A może mimo to nie rezygnujmy z tego marzenia? Sam już nie wiem...
Przewrotne!
Ale realistyczne, bo wszystko wskazuje na to, że aby utrzymać poziom życia, do którego przywykliśmy, poczucie bezpieczeństwa i uczestnictwa w kulturze wyższej niż TV i net, to musimy cały czas ciężko pracować. Tym bardziej że wciąż proponuje się nam nowe, niezbędne dla komfortu gadżety i usługi…
Ale wielu uważa, że dobrze zajmuje się sobą, bo stać ich na modne ciuchy i premiery…
Jeśli jeszcze dodamy do tego budżetu koszty tzw. lansowania się, to powstaje poważna suma. Ale nawet jeśli pracujemy do upadłego i uda nam się to wszystko zdobyć i tak będziemy mieli poczucie, że jeszcze nie dość komfortu, luksusu i bezpieczeństwa. No więc znów – jeszcze cięższa praca… Nie nazywajmy więc tego zajmowaniem się sobą, tylko harowaniem dla utrzymania poziomu i reputacji. Mądre zajmowanie się sobą polega przede wszystkim na częstym używaniu słów: „dość” i „wystarczy”. Do szczęścia wystarczy nam elementarne poczucie wygody i bezpieczeństwa: trochę dobranego pożywienia, z wyczuciem urządzone mieszkanie. A przede wszystkim czas, by można było gdzieś, niekoniecznie daleko, pojechać i żeby się można było z bliskimi spotykać, a nie tylko komunikować przez najnowszy model smartfona.
A więc jak mądrze zajmować się sobą?
Najzwięźlej ujmuje to Tony Schwartz w „Zarządzaj swoją energią, a nie czasem”. Każdego dnia musimy mieć czas, by zadbać o ciało (sen, jedzenie, ćwiczenia, przerwy w ciągu dnia), emocje (spokój, spotkania z rodziną i przyjaciółmi, czas na to, co sprawia radość, na wyrażanie innym uznania i na cieszenie się swoimi osiągnięciami), umysł (zdolność do koncentracji na jednym zadaniu, skupienia na długofalowych problemach, czas na refleksje, planowanie strategii, twórcze myślenie) i o ducha (zajmowanie się tym, co wychodzi mi najlepiej, co jest dla mnie ważne; czas i energia na zrobienie czegoś istotnego dla innych).
Dobrze zorganizowani ludzie z korporacji mają wszystko zaplanowane: jogging, pracę, jogę, kolację z przyjaciółmi, seks z netu – odhaczają z listy jak inne zadania.
Zajmowanie się sobą nie może polegać na odhaczaniu w pośpiechu kolejnych zadań. Wszyscy tęsknimy za naturalnym, zgodnym z okolicznościami rytmem życia. Nie sposób przecież zaplanować akurat 45 minut na trudną rozmowę z przyjaciółką, która cierpi z powodu rozstania, i porzucić ją w pół słowa, bo następny punkt w programie to warsztat tańca brzucha. Ale, niestety, tak to często wygląda. Troska o siebie kojarzy się nam z kolejnymi obowiązkami. Lepsze to jednak niż nic. Więc nie marudzę i gratuluję każdemu, komu uda się w plan dnia wmontować coś, co ma służyć jego ciału, umysłowi, emocjom, relacjom i duchowi. Bo to znaczy, że on wie, że jego dobrostan nie zależy tylko od pracy i pieniędzy. A jak w zajmowaniu się sobą zasmakuje, to odpuści sobie trochę pracy i obowiązków na rzecz tego, co dotąd uznawał za „bezproduktywne spędzanie czasu”.
Czyli to nasze gadanie o zajmowaniu się sobą to wyraz głodu zajmowania się sobą?
Nawet nie zdajemy sobie sprawy, jaki ten głód jest wielki. Dogania nas, gdy się na dłużej w swym pędzie zatrzymamy. Może więc nie rezygnujmy z marzenia o obiecanej krainie wolnego czasu. Niech pełni rolę memento i przypomina nam, jak powinno wyglądać życie.
Właśnie, skoro mówimy, jakie powinno być życie, to czy naprawdę powinniśmy się skupiać tylko na sobie?
Odsyłam do Tony’ego Schwartza. Gdy doświadczymy głębokich, ważnych potrzeb, czujemy, że zajmowanie się sobą w ogromnej mierze polega na niezadaniowym, bezpiecznym, uważnym i otwartym byciu z ludźmi. Jeśli zajmujemy się sobą tylko dla siebie, indywidualnie, to może oznaczać dążenie do tego, by stać się lepszym produktem poprzez inwestycję w opakowanie. Wtedy dbamy nie o siebie, lecz o lans. A może też być tak, że na skutek nadmiaru pracy i obowiązków zaniedbaliśmy relacje z bliskimi. Wtedy nie mamy innego wyjścia – zajmujemy się sobą dla siebie. Gdy samotnie udamy się np. na zajęcia jogi, na koncert albo na górską wędrówkę, to z pewnością spotkamy tam podobnych do nas, którzy podobnie wybrali. Wtedy indywidualistyczny początek zrodzi relacje z ludźmi. A to, czego dotkliwie brakuje nam w projekcie „zajmuję się sobą”, to bezpieczne i inspirujące relacje z ludźmi. To przyjaźń. Niedobrze, jeśli nasz dom jest miejscem, gdzie jesteśmy zawsze sami. Dom powinien być miejscem, gdzie spotykamy ludzi, z którymi się dobrze czujemy, miejscem, gdzie nas kochają i gdzie są ludzie, których my kochamy.
Ale jeśli szukamy przyjaźni, to chyba nie na jodze, bo tam jesteśmy całkiem skupieni na sobie?
Joga jest indywidualną metodą zajmowania się sobą. Ale nawet po jodze można jakiś kontakt w szatni nawiązać. To jednak prawda, że gdy rozmawiam z rodzicami o tym, jak sportowo angażować dzieci, jaki sport zacząć uprawiać na własny użytek, zachęcam ich do sportów drużynowych: koszykówki, siatkówki, piłki ręcznej. Tam działa się w zespole, a w dodatku kilka osób musi się solidarnie spotkać w określonym miejscu, o określonej godzinie i określoną ilość czasu spędzić razem. W dzisiejszych czasach okazuje się to jednak trudne. Dlatego, niestety, wygrywają te sposoby zajmowania się sobą, w których musimy liczyć tylko na siebie. No i jak pokazują badania psychologów społecznych, brak umiejętności współpracy jest w porównaniu do innych Europejczyków największym brakiem Polaków.
Wielu powie, że i na jogę, i na koszykówkę trzeba zarobić.
Ale gdy chcemy, by nam na wszystko wystarczyło, okazuje się, że nie mamy już czasu ani siły iść gdziekolwiek. Gdy zbyt długo chodzimy w kieracie, nasze potrzeby wyższe: intelektualne, estetyczne, społeczne, emocjonalne i duchowe, zanikają. Nie da się tego obejść: jeśli chcemy zająć się sobą, musimy zrezygnować z części konsumpcyjnych standardów i przyzwyczajeń. Paradoksalnie, musimy obniżyć standard życia, aby podnieść poziom zadowolenia z życia. To dlatego w Królestwie Bhutanu, obliczając wskaźniki poziomu życia mieszkańców, uwzględnia się ich poczucie szczęśliwości. Również z badań opinii publicznej w USA wynika, że w pewnym momencie wzrost poczucia bezpieczeństwa i standardu życia nie zwiększa poczucia szczęśliwości. To los wielu zamożnych ludzi również w Polsce, którzy nie złapali momentu „dosyć, wystarczy” i dalej podwyższali standard, brali udział w wyścigu, i cierpieli na chroniczny brak czasu.
Ale według piramidy potrzeb Maslowa jeśli nie zaspokoimy niższych potrzeb, takich jak np. bezpieczeństwo, nie odczujemy wyższych, jak miłość.
Sekret tkwi w tym, żeby w odpowiednim momencie się zatrzymać, nie pozwolić lękowi zarządzać swoim życiem, bo lęk się nigdy nie nasyci. Życie pokazuje, że Maslow nie do końca miał rację. Nie zawsze jest tak, że abyśmy odczuli wyższe potrzeby, musimy mieć wszystkie niższe zaspokojone. Wielu ludzi doświadczyło wielkich uczuciowych, moralnych i duchowych inspiracji w sytuacjach ekstremalnie trudnych , np. w wojnach. Nadmiar bezpieczeństwa i komfortu rozleniwia nas, usypia. By poczuć w pełni smak życia i potrzebę emocjonalnego i duchowego spełnienia, musi być nam choć trochę niewygodnie i niebezpiecznie.
Jest taka buddyjska przypowieść o człowieku, który siedząc na gałęzi drzewa, sięga po smakowitą wisienkę, choć na gałęzi poniżej i powyżej czyhają na niego dwa wściekłe tygrysy…
I to będzie najlepsza wisienka w jego życiu. Bo częściej doświadczamy szczęścia, wykraczając poza strefę bezpieczeństwa i komfortu: gdy wyjeżdżamy do egzotycznego kraju, w trudny klimat, żyjemy w prymitywnych warunkach, musimy uważać na niebezpieczne dzikie zwierzęta i tropikalne choroby. A w superbezpiecznym domu pod opieką ochroniarzy na ogół nie czujemy się szczęśliwi. Jako dowód przytoczę niepoprawną politycznie opowieść jednego z członków mojej rodziny. Spędził on kilka lat na Syberii wywieziony ze Lwowa przez Rosjan w 1939 roku. Przed wywózką żył wygodnie i dostatnio, ale cierpiał na różne dolegliwości i nie czuł się szczęśliwy. Gdy wylądował na Syberii, gdzie przymierał głodem, rąbiąc drzewo, zbierając chrust i żywiąc się tym, co udało się w lesie znaleźć, piekąc placki z żołędzi – ozdrowiał i doświadczył tak intensywnego smaku życia, że poczuł się szczęśliwy. Po latach udało mu się stamtąd wydostać i urządzić wygodnie w jednym z zachodnich krajów. Skutek był taki, że na nowo zaczął chorować i być nieszczęśliwy… Do końca życia jego najdroższym wspomnieniem był czas spędzony na Syberii, kiedy żył na krawędzi życia i śmierci – tak jak człowiek między dwoma tygrysami.
A więc to kolejny mit: konieczności zapewnienia sobie absolutnego poczucia bezpieczeństwa i wygody, by móc powiedzieć: „dobrze zajmuję się sobą!”.
W „Alicji w krainie czarów” królik radził Alicji, że jeśli chce dotrzeć do pięknego zamku, który widzi na horyzoncie, nie może biec w jego stronę, bo wtedy nigdy do niego nie dotrze. Musi pobiec w przeciwną. No i Alicja tak robi. A my? Wciąż biegniemy nie w tę stronę, wciąż nam brakuje pieniędzy, bezpieczeństwa albo czasu, żeby zająć się sobą...
Ale czy to też dobrze, że nic już nie musimy robić dla innych?
Jest taki plan, żeby przesunąć wiek emerytalny kobiet i mężczyzn. Chodzi o to, żeby i kobiety, i mężczyźni mogli aktywnie pracować do 67. roku życia, tworzyć PKB i – kupować. Ale okazuje się, że aby kobiety mogły to robić, państwo musi przejąć opiekę nad starymi rodzicami, bo nimi często zajmują się kobiety przechodzące na wcześniejsze emerytury. Państwo musi przejąć też opiekę nad małymi dziećmi, bo już nie tylko ich matki, ale nawet babki będą ofiarnie pracowały w korporacjach. Pozbawi się więc nas bardzo ważnej sfery bliskich, międzyludzkich kontaktów i doświadczeń, po to tylko, żebyśmy mogli dłużej pracować i konsumować. Wraca pytanie z czasów komunistycznej niewoli: Czy ten system jest dla ludzi, czy ludzie są dla tego systemu?
Współczesne niewolnictwo?
Niełatwo to dostrzec. Na pierwszy rzut oka to racjonalny wybór: kobiety będą miały takie same emerytury jak mężczyźni i nie będą musiały się zajmować starymi rodzicami ani małymi dziećmi. Ale tak naprawdę jeśli chcemy zajmować się sobą, musimy produkować czas, a nie pieniądze. I mądrze nim zarządzać – nie po to, żeby więcej pracować, ale właśnie po to, żeby mniej pracować i mieć go tyle, ile potrzebujemy do realizacji naszych ważnych psychologicznych, kulturalnych, egzystencjalnych i duchowych potrzeb, czyli do mądrego i prawdziwego zajmowania
się sobą.