Utalentowana kostiumografka i stylistka, w mediach społecznościowych znana jako Miss turnusu ’92. Elwira Rutkowska-Łabęcka świetnie odnalazła się w internetowej rzeczywistości i udowadnia, że można mieć dystans do siebie, mody i świata, nie tracąc przy tym ani stylu, ani głosu.
Wywiad pochodzi z miesięcznika „Zwierciadło” 8 /2025.
Gabriela Czerkiewicz: Dostajesz od obserwatorek zdjęcia z prywatek inspirowanych stylem Miss Turnusu, a jedna z korporacji wprowadziła nawet „czwartki z Miss Turnusu”, podczas których pracownicy przychodzą do pracy poprzebierani. Czy spodziewałaś się, że twoje modowe alter ego zdobędzie taką popularność, że zacznie żyć własnym życiem?
Elwira Rutkowska-Łabęcka: Gdy zaczynałam przebierać się za Miss Turnusu ’92, w ogóle nie myślałam, dokąd mnie to zaprowadzi. Miss przyszła do mnie w momencie, kiedy zmagałam się z problemami zdrowotnymi, co odbiło się również na mojej psychice. W tych trudnych chwilach mój mąż Julek powtarzał: „Ty zawsze jesteś dla mnie miss”. Byliśmy wtedy na Mazurach w starym PRL-owskim ośrodku wczasowym, więc wymyśliłam, że będę Miss Turnusu. Pojechałam do Olsztyna i w tamtejszych ciucholandach skompletowałam jej garderobę. Sama się wystylizowałam, uczesałam i umalowałam. Przygotowałam nawet szarfy, berło i odznaczenia. Razem z Julkiem udekorowaliśmy stary domek „Brda” specjalnie na wielką galę finałową wyborów Miss Turnusu ’92. Zostanie Miss naprawdę pomogło mi przetrwać tamten trudny czas – dodało siły, której wtedy bardzo potrzebowałam.
Od dziecka byłaś mistrzynią przebieranek?
Wychowywałam się w bardzo zwykłym domu, w bardzo zwykłym Radomiu i myślę, że jak większość dzieciaków, które dorastały w Polsce lat 90., byłam trochę tłumiona w moich potrzebach i wyrażaniu siebie. A jednak pamiętam, jak mając pięć czy sześć lat, oglądałam „Wiadomości ” i mówiłam: „Kiedyś będę ubierać te szare panie z telewizji”. Potem siadałam z kartką i rysowałam dla nich stylizacje – do dziś trzymam je na pamiątkę. Pamiętam też, jak tańczyłam do „The Final Countdown” zespołu Europe i mówiłam, że kiedyś to na mnie będą patrzeć.
Zaczęłam zbierać ubrania, gdy miałam 13 lat. Kupowałam w second-handach prawdziwe skarby: spódnice Escady zaprojektowane przez Margaret Leigh, koszule Versace z lat 80., cudowne tkaniny z lat 30., 40. i 50., jeszcze w belach. Wszystko kosztowało grosze, bo wtedy mało kto wiedział, jaką te rzeczy naprawdę mają wartość. Pokochałam niespotykane ubrania, bo zrozumiałam, że to one pomagają wyrazić siebie. Nie potrafiłam się z tymi rzeczami rozstać, więc przy każdej przeprowadzce, a było ich kilkanaście do trzydziestki, przenosiłam ze sobą kilkadziesiąt pudeł pełnych skarbów.
W szkole dostrzeżono twoją osobowość?
Tak, i w liceum robiono wszystko, by zabić we mnie każdy przejaw indywidualności. Jak każda nastolatka, na tyle, na ile mogłam pozwolić sobie na to finansowo, wyrażałam siebie strojem. Moją wychowawczynią była profesor Grażyna Wojcierowska. Jestem pewna, że gdybym nie miała tak silnej psychiki, to przez to, jak mnie traktowała, mogłaby mnie pogrążyć i zniszczyć. Nieustająco „po cichu” mnie gnębiła, na przykład kazała mi stawać przed całą klasą, po czym mówiła: „Idź zmyj ten makijaż”, bo miałam lekko podkreślone brwi. Nie znosiła ani tego, jak wyglądam, ani tego, że mam na przykład zdolności plastyczne, manualne, a nie matematyczne. Wiedziałam, że mogę mieć 49 procent nieobecności, więc sama pisałam sobie zwolnienia, by unikać tego stresu. Ta szkoła do dziś jest moim koszmarem.
Zamiast słuchać tych, którzy w ciebie nie wierzyli, ufałaś sobie i małymi krokami dążyłaś do tego, by robić to, co naprawdę czujesz.
Wiedziałam, że jeśli chcę zawalczyć o siebie, muszę wyjechać. Dlatego zaraz po osiemnastce przeprowadziłam się do mojego chłopaka, który studiował w Warszawie. Żeby się utrzymać, musiałam znaleźć pracę i przez pierwsze lata pracowałam naprawdę ciężko – stałam po 12 godzin na promocjach w centrach handlowych. Przez rok odkładałam pieniądze, żeby móc rozpocząć studia z projektowania ubioru w Krakowie. Ostatecznie ich nie ukończyłam – nie było mnie stać na odszycie kolekcji dyplomowej. Nie miałam jednak żalu, bo czułam, że ten dyplom nie jest mi potrzebny, by dalej iść swoją drogą.
W trakcie studiów zostałam visual merchandiser [osoba odpowiedzialna za odpowiednią prezentację produktów i przestrzeni sklepu w celu przyciągnięcia uwagi klientów i zwiększenia sprzedaży – przyp. red.] w jednym ze sklepów popularnej skandynawskiej marki odzieżowej. Lubiłam tę pracę, bo wreszcie mogłam wyrażać się kreatywnie.
Elwira Rutkowska-Łabęcka (Fot. Hubert Zieliński)
A jak zostałaś kostiumografką?
Wróciłam do Warszawy i pracowałam jeszcze chwilę jako visual merchandiser. Mieszkałam wtedy z fotografką Iwoną Chrząstek, która poprosiła mnie, abym przygotowała stylizacje do jednej z jej pierwszych sesji. Nie musiałam nic kupować, nic wypożyczać, wszystko pochodziło z pudeł z ubraniami i dodatkami, które miałam w domu.
Chwilę później, na imprezie u znajomych, poznałam Michała Majewskiego, założyciela Shoot Me – agencji produkcyjnej reprezentującej artystów wizualnych, który powiedział, że widział zdjęcia z tej sesji na Facebooku i chciałby zaprosić mnie kiedyś do współpracy. I faktycznie zadzwonił z propozycją pracy przy okładce magazynu „Aktivist”. Zdjęcia miał robić Jacek Kołodziejski, który już wtedy był gwiazdą fotografii. Spotykamy się, aby omówić szczegóły, i dowiaduję się, że według briefu ważnym bohaterem zdjęć ma być miasto, więc oni chcieliby, aby bohaterka okładki była ubrana w miejskim stylu. Nie znałam jeszcze wtedy tego całego branżowego savoir-vivre’u, więc wychodzę przed szereg i mówię, że skoro bohaterem ma być miasto, to ja zrobię modelce Warszawę na głowie. A oni na to: „Ale jak to? Mamy tylko 200 złotych budżetu na kostiumy”. Powiedziałam, że nie ma problemu. W ciągu nocy przygotowałam kapelusz z rondem o średnicy 100 centymetrów, na którym było wszystko: ulice, samochody, lotnisko, helikoptery, kawiarnie, zwierzęta.
Michał zobaczył ten kapelusz i od razu zaproponował mi kolejne projekty. Tak to się zaczęło. Przez kolejne kilkanaście lat tworzyłam scenografie, rekwizyty i stylizacje do kampanii billboardowych, spotów reklamowych, programów telewizyjnych, teledysków oraz sesji zdjęciowych dla polskich magazynów.
Zdanie „Nie da się” traktujesz jak wyzwanie?
Lubię mówić, że jestem specjalistką od tworzenia czegoś z niczego. Od dziecka miałam zdolności manualne, a projektowanie przychodziło mi naturalnie. Kiedy rysuję kostium, od razu wiem, jak powinien wyglądać również od strony technicznej.
Kilka lat temu pracowałam przy reklamie dla popularnej sieci restauracji. Głównym bohaterem spotu miał być astronauta. Podczas spotkania przedprodukcyjnego ktoś z zespołu stwierdził, że w ramach dostępnego budżetu nie mamy szans przygotować spektakularnego skafandra. Domyślasz się pewnie, co odpowiedziałam. Wiedziałam, że przy tworzeniu tego kostiumu najważniejsze będą detale. Udało mi się znaleźć kogoś, kto sprowadzał do Polski sprzączki identyczne z tymi użytymi w filmie „Marsjanin” z 2015 roku — choć ja wykorzystałam je w zupełnie inny sposób. Sporo kosztowały, więc pozostałe elementy kostiumu skompletowałam... w sklepie budowlanym, a całość uszyłam z taniego drelichu. Gdy reklama ujrzała światło dzienne, jeden z pracowników NASA powiedział wspólnemu znajomemu, że ten kostium jest genialny i mógłby grać w profesjonalnym filmie.
W międzyczasie otworzyłaś Dearly – pierwszy concept store, w którym można wypożyczać i kupować współczesne, wyselekcjonowane przez stylistki ubrania z drugiej ręki. Skąd pomysł?
Od dziecka ubierałam się w second-handach, wiem, że takie ubrania mogą być równie ciekawe i stylowe, jak te z nowych kolekcji.
Pracując jako stylistka i kostiumografka, miałam okazję przyjrzeć się branży mody od środka – zobaczyć jej mechanizmy i skalę konsumpcji. Uważam za niestosowne wmawianie ludziom, że powinni bez przerwy coś kupować. Naprawdę nie potrzebujemy co sezon nowej torebki tylko dlatego, że teraz modne są srebrne, a za chwilę będą złote. I żeby było jasne – nie chodzi mi o całkowite porzucenie zakupów. Sama też kupuję, ale nauczyłam się robić to odpowiedzialnie: wybieram mniej, za to lepiej. Wierzę, że jeśli każdy z nas zrezygnuje choćby z 10 procent zakupów, to w skali świata będzie miało to już ogromne znaczenie.
Kiedy otwierałam Dearly, nie przypuszczałam, że ten koncept się tak rozwinie. Coraz więcej osób decyduje się budować u nas swoją garderobę od podstaw. Na miejscu czeka doświadczona stylistka, która pomaga dopracować stylizacje i doradza, jak łączyć poszczególne elementy. W efekcie klientki wychodzą z dobrze skomponowaną szafą w korzystnej cenie i z poczuciem, że wybierają rozwiązanie przyjazne dla planety.
Za pracę kostiumografki odebrałaś m.in. trzy nagrody Klubu Twórców Reklamy. Jednak dopiero niedawno w jednym z postów na Instagramie przyznałaś, że przez długi czas bałaś się powiedzieć o sobie, że jesteś ekspertką w swojej dziedzinie. Dlaczego?
Przez wiele lat ludzie, z którymi pracowałam, umniejszali mojemu talentowi. Często nie byłam traktowana po partnersku, w tej branży liczą się pieniądze i to, że trzeba zrobić coś jak najtaniej, a efekt ma być jak najdroższy. Z takim podejściem zgrzyty to oczywistość. Mam silny charakter, jak się z czymś nie zgadzam, to potrafię głośno powiedzieć „nie”, a taka postawa nie jest mile widziana, przez co nie zawsze byłam lubiana. A ja tylko walczyłam o dobre zarobki, o higienę pracy i o to, żeby do moich asystentek zwracano się z szacunkiem. Przez to, że kocham to, co robię, w wielu kwestiach długo zagryzałam zęby.
Aż w końcu przestałam i zaczęłam odrzucać te projekty, przy których miałabym pracować z osobami, które nie traktowały mnie i mojej pracy z należytym szacunkiem.
Elwira Rutkowska-Łabęcka (Fot. Hubert Zieliński)
Czy pomogła ci w tym Miss Turnusu ’92?
Zdecydowanie tak. Miss Turnusu ’92 dała mi tyle pewności siebie, że to dzięki niej w końcu zaczęłam pokazywać się w internecie taka, jaka jestem – bez filtrów i pozowania. Przez wiele lat byłam bardzo zakompleksiona. A Miss, nawet jak jej oczko w rajstopach poleci lub się jej przytyje w biodrze, to nadal jest Miss. Ona nie boi się powiedzieć, że chce brać udział w zawodach na najlepszą, bo nie ma w tym nic złego. Jest niezłomna – nawet jak inna kandydatka zdobędzie tytuł, to ukradnie jej koronę, bo ona i tak będzie Miss. Bywa niepoprawna politycznie, czasem walnie gafę. Jak widzi sąsiadkę, która ma źle nakręcony lok, to powie jej o tym prosto z mostu. Obgada koleżankę z bloku obok, ale potem przeprosi. Miss jest pewna siebie, dobroduszna, zuchwała, idzie do celu bez oglądania się na to, czy akurat komuś to, co i jak robi albo jak wygląda, nie pasuje.
„Dobrze że w tym idealnym instagramowym świecie jest ktoś taki jak ty” – piszą twoje obserwatorki. Czy one też po cichu marzą, by zostać Miss?
Miss jest takim alter ego, które powinna mieć każda kobieta, bo my naprawdę wszystkie jesteśmy misskami. Jestem o tym przekonana. Miss potraw swój specyficzny sposób rozmawiać na bardzo ważne i trudne tematy, dzięki czemu nie dzieli, ale łączy. Pokazuje, że czasem wystarczy spojrzeć na coś z innej perspektywy, żeby zrozumieć więcej. Uważam, że dziś, kiedy jesteśmy tak bardzo podzieleni, takie spojrzenie bywa bezcenne.
Czujesz odpowiedzialność za to, co mówisz i pokazujesz na swoim instagramowym profilu?
Instagram stał się dla mnie ważny przez to, że stworzyłam tam niesamowitą społeczność. Mam bardzo inteligentne odbiorczynie, one wiedzą, że te moje przebieranki to jest konwencja. I choć treści, które tam zamieszczam, powstają spontanicznie, to staram się to narzędzie, jakim jest Instagram wykorzystywać mądrze. Pisze do mnie taki ogrom osób, że czasem aż mnie to onieśmiela. Myślę wtedy, że to trochę niebezpieczne tak bardzo zawierzać komuś z internetu. Ale kiedy dostaję kolejną, bardzo osobistą wiadomość, w której ktoś pisze, że to, co robię i mówię, daje mu nadzieję i pomaga inaczej spojrzeć na własne życie, że dzięki temu czuje się mniej samotny – wtedy dociera do mnie, że moim obowiązkiem jest robić to, co robię z uważnością i odpowiedzialnością.
Zrobiło się bardzo poważnie, ale na koniec nie mogę nie zapytać: co kryje szafa Miss Turnusu ’92? Jaki ma styl?
Wybitny! Miss nie uznaje kompromisów, wszystko musi mieć autentyczne i z epoki. Nosi tylko oryginalne rajstopy 15 DEN z lat 90., bo kiedyś kupiłam za grosze całą partię nieużywanych rajstop tylko dlatego, że podobały mi się ich opakowania. Biżuterię też ma z najwyższej póki. Kolczyki, które nosi, do złudzenia przypominają te noszone w latach 80. na scenie przez Izabelę Trojanowską. Kupiłam je od Polki, której mama 40 lat temu prowadziła na Manhattanie butik z biżuterią. Po zamknięciu sklepu cały asortyment był przechowywany w wynajętym magazynie, a dopiero niedawno córka zdecydowała się go sprzedać. Miss wyprzedza trendy. Jest modową maksymalistką. Jej styl mówi: „Wiem, że przesadzam i właśnie dlatego robię to z dumą”. Miss jest najpiękniejsza, najseksowniejsza. Jest po prostu NAJ!