„To ten rodzaj filmu, po którego obejrzeniu pierwsze, co chcecie zrobić wychodząc z kina, to zacząć szukać w sieci więcej informacji, oglądać więcej zdjęć Lee Miller” – pisze Zofia Fabjanowska-Micyk, szefowa działu kultury „Zwierciadła”.
Elisabeth Miller, rocznik 1907, którą w rodzinie nazywano Lee. Fotografka, fotomodelka, korespondentka wojenna, autorka przynajmniej kilku ikonicznych zdjęć. I kobieta, którą widać w jednym z najbardziej charakterystycznych kadrów – symboli końca II wojny światowej. Na tej fotografii widzimy Lee, jak bierze kąpiel w łazience Adolfa Hitlera: swoje zabłocone wojskowe buty rzuciła na dywanik, podkradziony portret Führera oparła o brzeg wanny. Był koniec kwietnia 1945, wojska alianckie zdobyły Monachium. Zapadł zmrok, rano Miller była jeszcze w Dachau, gdzie zrobiła serię wstrząsających fotografii. Jak wyglądała jej podróż po wyzwalanej Europie? Jak wykadrowała i zaaranżowała ikoniczne zdjęcie w wannie, no i kto ostatecznie nacisnął spust migawki? O tym opowiada film „Lee. Na własne oczy”, dobre źródło wiedzy o kluczowych momentach biografii głównej bohaterki. Także o tym momencie, kiedy Elisabeth Miller po prostu rzuciła fotografowanie i już nigdy więcej do niego nie wróciła, odchodząc, także na własne życzenie, na lata w zapomnienie.
W filmie poznajemy ją już jako starszą panią – siedzącą na kanapie, sączącą whisky, zgorzkniałą. I z początku niechętną, żeby opowiedzieć młodemu człowiekowi siedzącemu naprzeciwko (wkrótce orientujemy się, że to jej dorosły już syn) o tym, jak to się stało, że w ogóle została fotografką i trafiła na front. Aż w końcu zaczyna snuć opowieść o sobie: najpierw rozchwytywanej amerykańskiej fotomodelce, która postanowiła, że będzie pracować po drugiej stronie obiektywu. Kiedy wyjechała do Francji, stała się częścią bohemy, poznała najważniejszych artystów tamtych czasów: dobrze znała i fotografowała Picassa, Paula Eluarda czy Mana Raya (tego ostatniego jego uczennicą, właściwie nie pozostawiła mu wyboru, oznajmiła po prostu, że ma ją uczyć, dzisiaj zresztą to jej przypisuje się autorstwo niektórych fotografii, które wcześniej uznawano za jego dzieła). Ciekawe, że kiedy robiła świetne zdjęcia i prowadziła własne studio fotograficzne, lubiano ją nadal określać i widzieć przede wszystkim jako muzę artystów i ich kochankę – jakie czasy, takie postrzeganie kobiet.
(Fot. materiały prasowe Monolith Films)
Lee współpracowała też z amerykańskim i brytyjskiem „Vogue’iem”, i to właśnie dla tego tytułu, co dziś wydawać się może nieco zaskakujące, zrobiła, jako korespondentka wojenna, najbardziej wstrząsające ze swoich fotografii. W tym te powstałe w czasie jej niezwykłej wyprawy szlakiem wyzwalanej Europy.
Fotografowała wyzwalany Paryż, pokazała światu dowód na masową zagładę, pokazując na swoich zdjęciach obozy w Buchenwaldzie i Dachau, to ona jako jedna z pierwszych na świecie uchwyciła w kadrze krematoryjne piece i nielicznych ocalałych więźniów w pasiakach. Bardzo wielu ludzi zwyczajnie nie wierzyło wtedy, że coś takiego, jak obóz śmierci, faktycznie istniało, nie mieściło im się to w głowach, dlatego artykuł z tymi zdjęciami Lee „Vogue” zatytułował „Believe It” („Uwierz w to”). Między innymi te właśnie wydarzenia znajdziecie w filmie „Lee. Na własne oczy”.
Czytaj także: Oklaskom nie było końca. Te filmy zebrały najdłuższe owacje na 81. Festiwalu Filmowym w Wenecji
Film dopracowano wizualnie, co nie może dziwić, zważywszy, że autorem klimatycznych zdjęć jest jeden z naszych najwybitniejszych operatorów Paweł Edelman, a reżyserką – Ellen Kuras, znana wcześniej także przede wszystkim jako operatorka. „Lee. Na własne oczy” jest także filmem ze świetną obsadą, gra tu m.in. Marion Cotillard czy Alexander Skarsgård. No i oczywiście niezawodna Kate Winslet w tytułowej roli. Historia, która stoi za tą filmową produkcją jest taka, że pomysł na nią zrodził się lata temu, po drodze mnożyły się trudności, ale od początku Winslet była z tym pomysłem związana, doprowadzając w końcu, jako producentka, do realizacji reżyserskiego fabularnego debiutu Ellen Kuras, z którą znały się m.in. z planu „Zakochanego bez pamięci”.
Kuras zdecydowała się opowiedzieć o swojej bohaterce „po bożemu”, trudno by było nazwać „Lee. Na własne oczy” filmem autorskim czy artystycznym, ale to dobrze zrealizowane mainstreamowe kino, nawet jeśli miejscami wydaje się trochę naiwne albo przewidywalne, ogląda się z przejęciem i wzruszeniem. Nie mówiąc już o tym, że Winslet wypada na ekranie po prostu znakomicie.
„Lee” ma też być w założeniu mocnym kobiecym głosem, historią przywracającą pamięć o tym, czym wojna była (i przecież nadal jest) dla cywilek, uzmysławiając, jak powszechne, wręcz masowe były gwałty i to nie tylko (jak widać w jednej scen z wyzwolenia Paryża) ze strony żołnierzy wroga. Temat potraktowany jest w filmie delikatnie, bez drastycznych ujęć, ale wyraźnie się przebija. I rezonuje z prywatną historią głównej bohaterki.
(Fot. materiały prasowe Monolith Films)
Jako 7-letnia dziewczynka przeżyła gwałt ze strony „przyjaciela rodziny”, co, jak podkreślają jej biografowie, odbiło się na całym jej życiu. I tu ciekawostka, zagwozdka dla biografów Miller: bo po tym dramatycznym wydarzeniu, ojciec zaczął Lee, najpierw dziewczynkę, potem nastolatkę i wreszcie młodą kobietę, regularnie fotografować. Na niektórych zdjęcia była naga, co po latach prowokowało do pytań o charakter ich relacji. A jednak, na podstawie wielu przesłanek – Lee także jako dorosła osoba, do śmierci ojca, a żył długo, doskonale się z nim rozumiała, podkreślała, że zawsze ją wspierał, mieli wspólne tematy i pasje – można dojść do wniosku, że najwyraźniej Theodore Miller próbował w ten sposób zbudować w córce – w miejsce wstydu i upokorzenia po tamtym traumatycznym wydarzeniu – poczucie dumy z własnego ciała. To zresztą ojciec rozbudził w niej zainteresowanie techniką fotografii: zamożny przedsiębiorca z pasji zajmujący się robieniem zdjęć, pokazał jej, jak działa aparat fotograficzny, jak wywoływać film i robić odbitki.
Akurat tych szczegółów w „Lee. Na własne oczy”, historii zbudowanej jednak przede wszystkim na wojennych losach bohaterki, nie znajdziecie, ale to ten rodzaj filmu, po którego obejrzeniu pierwsze, co chcecie zrobić wychodząc z kina, to zacząć szukać w sieci więcej informacji, oglądać więcej zdjęć Miller. To dlatego spokojnie można stwierdzić, że reżyserka Ellen Kuras zrobiła świetną robotę – rozbudziła ciekawość, co w przypadku filmowych biografii wydaje się kluczowe.
„Lee. Na własne oczy” w kinach od 13 września.