„Mój poprzedni projekt był o oswajaniu starości. Teraz chciałem zrobić film o ludziach młodych” – mówi Tadeusz Śliwa, reżyser „Światłoczułej”, poruszającego love story, które sprawi, że nie będziecie mogli powstrzymać potoku łez. Główne role w filmie zagrały wschodzące gwiazdy polskiego kina: Ignacy Liss („Marzec ‘68”, „Znachor”) oraz debiutująca w głównej roli na dużym ekranie Matylda Giegżno.
Agata – chociaż nie widzi od dziecka – pracuje z nastoletnią młodzieżą w ośrodku wychowawczym, nurkuje na bezdechu, kocha życie i czerpie z niego pełnymi garściami. Robert jest gwiazdą fotografii i mogłoby się zdawać, że ma wszystko – karierę, popularność, i uznanie – ale czuje, jakby nie miał nic. Ich losy splatają się w nieoczekiwanym momencie – podczas sesji zdjęciowej. To spotkanie rozpoczyna inspirującą podróż ku poszukiwaniu akceptacji i odwadze bycia sobą. Chociaż pochodzą z dwóch zupełnie różnych światów, Agata uczy Roberta odbierać rzeczywistość za pomocą wszystkich zmysłów, a on uczy ją otwartości na to, co nowe, nieznane. Wspólnie zmierzą się z własnymi ograniczeniami, przeszłością i zawalczą o to, co w życiu najważniejsze – o miłość.
„Światłoczuła” (Fot. materiały prasowe Kino Świat)
„Światłoczuła” to poruszające, świetnie zrealizowane współczesne love story, jednak dalekie od bycia ckliwym melodramatem czy ocierającym się o kicz soft-erotykiem. Tadeusz Śliwa, autor m.in. takich tytułów jak „(Nie)znajomi” i czy serial „Gang zielonej rękawiczki”, z jednej strony przywraca nim czysty gatunkowo romans (i trzymamy kciuki, aby nie był to jedynie chwilowy trend), a z drugiej – jego nowe dzieło pod żadnym względem nie przypomina typowych przedstawicieli zapomnianego przez rodzime kino gatunku.
„Światłoczuła” (Fot. materiały prasowe Kino Świat)
Rzadko mamy do czynienia z takim kinem: wartościowym, poruszającym ważny temat z taką czułością i wrażliwością, a także wymykającym się wszelkim schematom i banalnym interpretacjom. To subtelna, oszczędna w środkach historia o miłości, akceptacji i odwadze bycia sobą; taka, która porusza zmysły, pobudza wyobraźnię i skłania do refleksji. Jeśli lubicie więc mainstreamowe kino, które jest jednocześnie mądre, piękne i szczere, dostarczające wzruszeń i niepozbawione humoru, „Światłoczuła” z pewnością was nie zawiedzie.
„Światłoczuła” (Fot. materiały prasowe Kino Świat)
Czy miłość wystarczy, aby pokonać przeciwności losu? To główne pytanie, które stawiają przed nami twórcy filmu. Robert i Agata pokazują nam natomiast, czym jest prawdziwe uczucie i jak daleko można posunąć się dla miłości. Dzięki nim widzimy też, że związek wymaga ciągłej pracy, a wzajemne wsparcie jest niezbędne, aby pokonać wszelkie ograniczenia. Jednocześnie sami uczą się akceptacji, bezgranicznego zrozumienia i tego, aby pozwolić ukochanej osobie być sobą i nie próbować jej zmieniać, szczególnie wbrew jej własnej woli. Zmagają się jednak nie tylko z kłodami, które rzuca im pod nogi życie, ale też z całą masą oczekiwań, a w pewnym momencie rezygnują nawet z miłości i siebie nawzajem. Co jednak bardzo ważne, scenarzyści – Tomasz Klimala („Furioza”) i Hanna Węsierska („Skazana”) – nie uczynili z braku wzroku Agaty głównego motywu filmu, a jedynie posłużyli się nim, aby poruszyć temat często niechcianego „naprawienia” niepełnosprawności.
„Światłoczuła” (Fot. materiały prasowe Kino Świat)
Występujący w rolach głównych Matylda Giegżno („Kos”, „Klangor”) i Ignacy Liss („Znachor”, „Idź pod prąd”) bezbłędnie budują napięcie, intymność i chemię między bohaterami. Brak zmysłu wzorku Agaty nie jest dla nich przeszkodą, a szansą. Szczególnie zachwycająca jest magnetyczna i zabójczo charyzmatyczna Giegżno, która miała niewątpliwie najtrudniejsze zadanie: zmierzenie się z niepełnosprawnością swojej bohaterki. Jej warsztat aktorski zasługuje jednak na uznanie: aktorka poradziła sobie z tą rolą znakomicie. Lissowi również należą się brawa za wiarygodne sportretowanie ambitnego, ale pełnego wątpliwości Roberta. Trzeba wspomnieć też o świetnym Bartłomieju Deklewie („Absolutni debiutanci”), grającym byłego podopiecznego i przyjaciela głównej bohaterki. To kolejna rola, którą udowadnia swój talent, a jego postać w filmie jest na tyle intrygująca, że chętnie obejrzałabym o niej osobny film. Zdecydowanie warto śledzić poczynania całej trójki.
Uwagę przyciąga jednak nie tylko fabuła i gra aktorska, ale też oprawa wizualna: przede wszystkim zdjęcia Michała Englerta, któremu udało się pokazać Warszawę z dwóch stron: tę bogatą, skrzącą się kolorowymi neonami i tętniącą życiem oraz tę szarą i nieco mniej uprzywilejowaną. Kropką nad i jest nastrojowa muzyka autorstwa Kaśki Sochackiej i Korteza (w ścieżce dźwiękowej usłyszymy też zagraniczne przeboje, m.in. numer „Don’t Hate Me” Loli Young). To wszystko tworzy niepowtarzalny klimat, który nie tylko świetnie wpisuje się w temat filmu, lecz także którego na próżno szukać w innych rodzimych produkcjach.
„Światłoczuła” (Fot. materiały prasowe Kino Świat)
Czy „Światłoczuła” to film, któremu warto poświęcić swój czas, czy taki, o którym zapomina się zaraz po seansie? Najnowszy obraz Tadeusza Śliwy to prosta, ale zrealizowana z uczuciem, oddaniem i robiąca piorunujące wrażenie opowieść, która na długo zostaje z widzem. Właśnie takich filmów o codziennej stronie miłości i pokonywaniu trudności nam potrzeba.
„Światłoczuła” (Fot. materiały prasowe Kino Świat)
To naprawdę udany romans i próba wskrzeszenia gatunku – nieidealna, ale taka, którą z czystym sumieniem można polecić widzom. Seans z pewnością dostarczy wam wzruszeń, a zakończenie rozłoży na łopatki. Teraz pozostaje mieć nadzieję, że widzowie tłumnie ruszą do kin, docenią „Światłoczułą” i nie pozwolą jej zginąć w gąszczu repertuaru pełnego oscarowych faworytów, bo jest to prawdziwa perełka polskiego kina ostatnich lat.
„Światłoczuła” w kinach od 24 stycznia.